piątek, 5 grudnia 2014

Czy siedzi przed panią dziad?



Czuję się jak wieprz prowadzony do rzeźni. Żyję, ale noże już ostrzą – Kazimier Kutz opowiada o uczeniu się starości, politycznej klęsce i o prawie do własnej puenty.

Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA

NEWSWEEK: Zmienił pan numer telefonu, zniknął z życia publicznego. Co się dzieje? KAZIMIERZ KUTZ: Przeżywam być może ostatni zakręt w moim życiu. Jestem jak konduktor na końcowym kursie, który wie, że przed nim już tylko zjazd do za­jezdni, ale ciągle jeszcze jedzie. Zmagam się ze starością. Próbuję w tym paskud­nym dziadzieniu znaleźć jakiś modus vivendi, ale czy mi się uda? Nie wiem.
Powiedział mi pan: „Jest we mnie wiele ciemności”.
- Fachowo nazywa się to dezintegracją negatywną. Człowiek podąża od upad­ku do upadku, rzecz w tym, aby umieć się między tymi upadkami wydźwignąć i przejść w fazę dezintegracji pozytyw­nej. Ten proces pozwala poznać same­go siebie, swoje możliwości, i sprawia, że człowiek się rozwija. Jestem na etapie dezintegracji negatywnej i istnieje nie­bezpieczeństwo, że na nim pozostanę.
Boi się pan?
- Czuję się jak wieprz prowadzony do rzeźni. Żyję, ale noże już ostrzą. Skończy­łem 85 lat. Jestem na tyle stary, żeby dać sobie już spokój, czyli pozostać w dołku. Fajeczka, gołąbeczki, piciu-piciu i czło­wiek zaczyna się opierdalać. Na taki los nie ma jednak we mnie zgody.
Próbuje pan oswoić starość?
- Starości trzeba się uczyć. Przeżywa się ją tak intensywnie jak młodość, tylko a rebours. W młodości i starości wciąż trze­ba zdobywać nowe umiejętności. Tyle że w młodości człowiek gna do przo­du, a w starości walczy, żeby się nie co­fać za bardzo. W młodości wszystko jest nadzieją, w starości lękiem. Ale jedyny sposób, by tę starość dało się skonsumo­wać, to uczyć się jej mądrze i z pokorą. I ja właśnie grzebię się w tym gównie.

Co jest najtrudniejsze?
- Niestety, wszystko. Zadyszka powy­żej piętra, oddech krótszy, sen płyt­szy. Wszystko zaczyna szkodzić, dawne przysmaki wstrząsają wątrobą, kieliszek wódki staje się górną granicą. Najbliż­si traktują cię jak tetryka. Zamiast być dla nich bohaterem, guru, siłą, je­steś niedołęgą. Znalazłem się w środ­ku bardzo silnych procesów starzenia, a przecież trzeba się jeszcze przygotować na najgorsze.
Można się przygotować?
- Jestem jako reżyser wy trenowany w obserwacji i analizach, więc cały czas mam siebie na celowniku. I cel mój jest jasny: nie poddać się biernie, nie mamlasić, nie rozpaczać. Starość to rodzaj lawiny, która z roku na rok, potem z miesiąca na miesiąc, a w końcu z dnia na dzień i z godziny na godzinę zagarnia coraz większe obszary.
Próbuję się temu nie poddać. Naczyta­łem się Hrabala, który przeżywał swo­je starzenie, był niedołężny, ale zachował poczucie humoru zapewniające uzdra­wiający dystans do siebie. Ja też szukam w sobie tej czupurności. Nie mogę zatrzy­mać fizycznych procesów, ale mogę się im poddać, nie zamieniając się w kwękające­go dziada. Czy siedzi przed panią dziad?  
Nie.
- W języku bokserskim nazywa się to trzymaniem gardy. Próbuję trzymać gar­dę. Boksować do końca. Gra ze starością stała się dla mnie rodzajem sportu. Cier­pię, ale wciąż boksuję.
Pan reżyseruje swoją starość?
- Szukam smyczy, na której będę się mógł prowadzić. Zachować to pozostałe mi życie pod kontrolą. Człowiek powinien mieć świadomość tego, co przeżywa, wte­dy łatwiej znieść mu trudy życia. Wiem, że przyjdzie dzień, kiedy nie będę mógł wstać z łóżka. Boję się go. Oczywiście, że się boję. I jest ten zwierzęcy lęk przed śmiercią, przed końcem, ostateczną prze­paścią. Nie można udawać, że go nie ma. Ale na psychiczne samomolestowanie z tego powodu nie ma u mnie zgody. I gdy tak staję do walki z godnością, w męskiej postawie, to zaczyna być nawet ciekawie.
Dla większości ludzi starzenie się jest procesem wstydliwym. Nie lubią rozmawiać o starości.
- Człowiek nie lubi mówić o sobie źle, a innej wersji starości nie ma. Starość jest okropna, obrzydliwa, nieestetycz­na. Oznacza, że już nigdy nie będzie faj­nie i że my już nigdy nie będziemy fajni. Ludzie od tej świadomości próbują uciec, ale to jest oszukiwanie samego siebie . Je­stem wytrenowany w takich rozmyśla­niach i doskonale zdaję sobie sprawę, że moje przeżywanie starości pogłębiła po­rażka w życiu publicznym. Polityczny nokaut ostatnich miesięcy.
Porażka w wyborach europejskich i rozstanie z Januszem Palikotem?
- To był tylko ostatni gong na tym rin­gu. Do polityki dostałem się przez przy­padek. Stało się to w momencie, gdy zacząłem się zastanawiać nad zago­spodarowaniem zbliżającej się staro­ści. Zacząłem rozumieć, że pora wyjść z zawodu reżysera, bo swoje już w tej dziedzinie zrobiłem. Wtedy los zetknął mnie z Leszkiem Balcerowiczem, któ­ry objął właśnie przywództwo w UW i postanowił wystartować w wyborach w Katowicach. Co było decyzją irracjo­nalną, bo człowiek, który dokonał tak drastycznych reform, musi spodziewać się na Śląsku przepędzenia. Balcero­wicz zadzwonił do mnie i poprosił o po­moc. Przyszedł do mnie człowiek bardzo skromny. Powiedziałem mu, że nienawi­dzę polityki i polityków, ale nie mogę mu odmówić, bo jest człowiekiem ważnym dla Polski. I tak się zaczęło. Uczyłem go, jak w kampanii występować w tele­wizji. Jeździliśmy razem po Śląsku i on w pewnym momencie zaproponował, żebym z nim startował, tyle że do Se­natu. Parlament wydał mi się doskona­łym punktem obserwacyjnym, ciekawą miejscówką na starość. Było to przejście z jednego boiska na drugie, ale pozwa­lające wciąż pozostać w grze publicznej służby. Wszedłem w to.
Był rok 1997. Wicemarszałkiem Senatu został Donald Tusk.
- Szybko zbliżyliśmy się do siebie. Ja Ślązak, on Kaszub. Pokrewne dusze. Wydawało mi się, że obaj doskonale ro­zumiemy, co znaczy być innym. Kiedy więc wychłostany za dziadka z Wehr­machtu zwrócił się do mnie z propozycją startu jako lokomotywa wyborcza PO, uwierzyłem, że będę mógł z nim coś dla Śląska zrobić. W sferze deklaracji na­sza umowa wyglądała pięknie, ale tylko ja dopełniłem swojej części zobowią­zań. Wygrałem dla Platformy wszystko, co było na Śląsku do wygrania, a Śląsk nadal pozostał dla rządu Tuska kłopotli­wą kolonią wewnętrzną, której lepiej nie tykać.
Rozczarował się pan?
- Zwłaszcza gdy rząd PO nowelizował ustawę o mniejszościach etnicznych i nie było w niej miejsca dla Ślązaków. W mię­dzyczasie pojawił się Palikot. Komen­towaliśmy to, co działo się w polityce. Słuchaliśmy tej naszej Platformy i on za­pytał: „Spierdalamy?”. Spierdoliliśmy. Pa­likot był pierwszym szefem partii, który sprawy Śląska i jego autonomii wpisał do programu. Uznałem, że to moja okazja i moje ryzyko.
Żałuje pan tej decyzji?
- Wiedziałem, że Palikot to farmazon, ale na początku naprawdę w niego uwie­rzyłem. To inteligentna bestia, 011 potra­fi nieźle analizować sytuację polityczną, tylko że do polityki się nie nadaje.
Kiedy się pan zorientował?
- Kiedyś zapytał mnie, co o nim sądzę. Ja nigdy nikomu nie zadałbym takiego pytania, bo wiem, kim jestem. A on nie wie i to, jak sądzę, jest jego największym problemem. Odpowiedziałem, że robi na mnie wrażenie artysty bez dzieła. Tłu­maczyłem, że mężczyzna musi okiełznać dzikiego konia albo zdobyć najpiękniej­szą kobietę, albo porwać za sobą armię. Palikot wygrał wybory 2011 roku i nie wy­korzystał szansy na coś bardzo męskiego. Radziłem mu, żeby zerwał z konwencją błazna, nałożył ciemny garnitur, poszedł do fryzjera i stał się poważnym liderem partii. Nie posłuchał. Wybrał codzien­ne występy w telewizji. Widać głód celebryctwa był u niego nieskończenie wielki. I skończyło się, jak się skończyło.
Poczuł się pan oszukany?
- Nie przygotowali żadnej kampanii na Śląsku. Wydali tylko książkę z moimi fe­lietonami, która ukazała się dzień po wy­borach europejskich. Wkurwiłem się i tuż przed tymi wyborami ogłosiłem, że niko­go nie popieram i do nikogo nie należę. Palikot z Siwcem do dziś mają żal. Uwa­żają, że to ja wszystko zniszczyłem i je­stem odpowiedzialny za klęskę Twojego Ruchu. A tego, że wystawili mnie do wia­tru, już nie widzą. Myśleli, że nic nie wło­żą, a ja ofiaruję im całego siebie.
Obraził się pan na politykę?
- Odszedłem z trzaskiem. W tym sensie Palikot przysłużył się mojej decyzji. Mu­szę przyznać, że doznałem nawet ulgi, bo dość szybko zorientowałem się, że ta jego partia to, niestety, lipa i muszę się z tego wymiksować. Lepiej więc, że stało się to za jednym cięciem, niż miałoby zdychać bez końca.
Napisał pan, że polityka jest po pępek umaczana w gównie.
- O, to nie jest żadna rewelacja. Wszyscy o tym wiedzą. Tylko ja okazałem się, jak zwykle zresztą, człowiekiem naiwnym. Dostałem więc za swoje. Nie wszystko się wżyciu udaje.
Jaką cenę zapłacił pan za bycie politykiem?
- Wysoką. Degradacją. Moja wartość ra­dykalnie się obniżyła. Wylądowałem w szpitalu, bo pękły mi jakieś flaki. Sra­łem czarnym gównem, ale po tygodniu powiedziałem: dość. Nie ma się co ślima­czyć, zamykamy ten epizod. Jeśli się gra wysoko i cały czas publicznie, to upadek musi boleć. Ogólnie rzecz biorąc, głęb­szej ruiny wewnętrznej to we mnie nie spowodowało. Nie jęczę. Nie żebrzę o li­tość szefa żadnej partii. Nie chcę mieć już z polityką nic wspólnego. Jest żałosna.
A Polska się panu podoba?
- Pyta pani o rzecz bardzo dla mnie waż­ną. Pochodzę z powstańczej rodziny, z ge­neracji, dla której Polska była świętością. A teraz rozpada się we mnie w ruinę. Nie widzę powodów, żeby podniecać się Pol­ską, jaką fundują nam politycy. To ozna­czałoby hodowanie w sobie złych emocji, a tych aż nadto dostarcza mi starość. Se­paruję się więc od Polski, co nie zmie­nia faktu, że to mój osobny, wewnętrzny dramat.
Kto zawłaszczył patriotyzm?
- Nie będę odkrywczy, gdy powiem, że człowiekiem, który dokonał we współ­czesnej Polsce największych szkód, jest Jarosław Kaczyński. Psuje tę na­szą Polskę namiętnie. Niszczy państwo, morduje w ludziach potrzebę emocji oj­czyźnianych. To potwór odpowiedzial­ny za degrengoladę sfery uczuć wyższych do ojczyzny. Pamiętam, jak na począt­ku transformacji spotkałem przypad­kiem Adama Michnika i rozmawialiśmy o erupcji Kaczyńskich. Był początek lat 90., wojna na górze, Kaczyńscy rządzą w kancelarii prezydenta Wałęsy, a ja py­tam Adama: co to będzie? A on odpowia­da: „Słuchaj, nie ma innego wyjścia, to trzeba przeczekać”.
Minęło ponad 20 lat.
- I ciągle czekamy. Jest tylko gorzej. Po­niżanie śląskości sprawia, że gaśnie we mnie polskość. Zamieniłem się w starego, wkurwionego szympansa, który kąsa Pol­skę, bo ma do niej ogromny, narastający żal o to, jak traktuje Śląsk. Dla Warsza­wy, niezależnie od tego, kto rządzi, Śląsk to zapeklowany wek, który raz Niemcy, raz Polacy trzymają w piwnicy i nikogo nie interesuje jego zawartość. To, czym żyje Warszawa: ten niepodległościowy kompleks, to umiłowanie i grzebanie się w trumnach i ubeckich teczkach, ten ho­mogeniczny głupi nacjonalizm, upiorny policentryzm, to nie jest dla Śląska jadal­ne. Więc mój patriotyzm sprowadzam do rozpieprzenia tego weka od środka, żeby wszyscy poczuli smród i żeby zmusić Ślą­zaków do walki o swoje, bo Warszawa nigdy się o nich bić nie będzie. Ślązacy w Polsce nie mają żadnych praw.
Poświęca pan temu swoje felietony w „Ga­zecie Wyborczej".
- Od 12 lat. Gdy Michnik startował do Sejmu w 1989 r., poprosił przez swą przy­jaciółkę Joannę, tę, która ogłosiła koniec komunizmu w Polsce, o pomoc. Przyje­chał z zeszycikiem i ołówkiem, zadawał pytania i wszystko solennie notował. Po­tem pojechał na Śląsk i doznał szoku. On takiej Polski nie znał. Ten szok w nim pozostał i pewnie dlatego udostępnił mi lamy swojej gazety. A ja nadźgany tym swoim śląskim żywotem, chlastam te fe­lietony co tydzień jak naleśniki.
Pełne jadu.
- Raczej żółci i czarnego humoru. To są moje rzygowiny po niestrawnej pol­skiej rzeczywistości. Dopóki Michnik mi pozwoli, będę je z siebie wypluwał. To moja ostatnia publiczna działalność, która pozwala mi zachować wewnętrzną temperaturę, utrzymuje mnie w intelek­tualnych ryzach. Nie pozwala poddać się sklerozie.
Wciąż jest pan senatorem.
- Ostatnią kadencję. W przyszłym roku po wyborach przestanę nim być.
Zacznie się kolejny etap mojej staro­ści. Bez wątpienia gorszy. Przestanę też zarabiać pieniądze, o czym już mó­wię rodzinie, by pamiętali, że nie będą mogli na mnie liczyć. Normalnie czło­wiek zakłada rodzinę, gdy ma dwa­dzieścia parę lat. Ja wybrałem zawód wymagający pełnego skupienia, ab­sorbujący w stu procentach i gdy zro­biłem swój pierwszy film o Śląsku, założyłem rodzinę. Miałem czterdzie­ści lat. Moje pierwsze dziecko żona po­roniła, gdy bytem internowany. Krótko mówiąc, jeśli chodzi o biologiczne po­winności jestem o pokolenie spóźniony. Mam syna z drugiego małżeństwa i trój­kę dzieci z trzeciego. Najmłodszy syn jeszcze studiuje. Muszę go doprowadzić do samodzielności.
To wyzwanie?
- Obowiązek. Rodzic musi wypuścić dzie­ci z gniazda przygotowane do lotu. Faceci zwykle przeżywają to koło sześćdziesiąt­ki. Ja wtedy dopiero począłem syna. Mu­szę więc teraz sprostać zadaniu ojca. Późne dzieci są jednak przede wszystkim prezentem wypełniającym pustkę zwią­zaną z wiekiem. Ich problemy są proble­mami mojego szczepu, czymś naprawdę dla mnie ważnym. Gdybym przeliczył, ile czasu w mojej głowie zajmują najbliżsi, to zdecydowanie są na pierwszym miej­scu. Kilka długości przed moimi własny­mi problemami. Dokonałem drastycznej przeceny samego siebie.
Przeceny?
- Na starość trzeba zrewidować tworzo­ny przez całe życie obraz samego siebie. Człowiek się stara, zabiega, walczy, bu­duje swój pomnik i potem wlecze jego cień za sobą. Wydaje mu się, że to, cze­go dokonał, wciąż stanowi o jego cenie. Tymczasem ta cena spada. Owszem, to, co zrobiłem, zapewnia poczucie, że nie do końca byłem w życiu nikim, ale trze­ba przyjąć do wiadomości, że moich fil­mów nikt już prawie nie ogląda. Książek o mnie napisanych nikt już prawie nie czyta. Jestem towarem z minionego se­zonu, kończy mi się okres przydatno­ści. Cały czas dokonuję obniżania swojej ceny ustalonej w najlepszych dla mnie czasach.
To boli?
- Starość jest okrutna, ale lepiej dokonać samemu przeceny, niż cierpieć z powo­du tego, że robią ją za nas inni. Starość to dramatyzm nieodwracalnego.
Człowiek przestaje siebie lubić?
- Trzeba być dla siebie bezlitosnym. Zro­bić remanent, wyrzucić kostiumy, w któ­rych kiedyś było nam może i do twarzy, ale zakładane dziś sprawiają, że wy­gląda się żałośnie. Słowem, chodzi o to, że trzeba na starość wytępić w sobie pieszczocha.
Boi się pan śmierci?
- Nie. W ogóle nie kombinuję, co to bę­dzie. Wiem, że musi to nastąpić. Odcedzam emocje. Oczywiście pozostaje pytanie o sposób odejścia. Moja siostra umarła trzy miesiące temu. Strasznie się męczyła, odchodziła w nieludzkich bo­leściach, mówiła straszne rzeczy o życiu i prosiła Boga, żeby ją zabrał. A była oso­bą pogodną, skromną. Ja na taki scena­riusz się nie nadaję. Moje życie jest moją własnością i jeśli będzie trzeba, będę wie­dział, co zrobić. W sposób najmniej kło­potliwy dla rodziny.
Mówi pan o eutanazji?
- Bardzo wzruszył mnie apel mojego ko­legi Krzysztofa Krauzego, chorego na raka, o prawo do eutanazji. O przepust­kę do „dobrej śmierci”. Uważam, że wol­ny człowiek ma prawo do dysponowania własną śmiercią. Żyje się raz i jeśli po­dejmowało się w życiu poważne decy­zje, brało ich konsekwencje na klatę, jeśli przeżyło się wiele sukcesów, wiele klęsk i jest się człowiekiem spełnionym, to ma się prawo do własnej puenty.
Wyreżyserowane do końca?
- Traktuję siebie jak utwór i to ja zamie­rzam w tym utworze postawić ostatnią kropkę. Wcześnie straciłem wiarę, bo ar­tysta musi mieć dystans do wszystkiego, nie może do nikogo należeć. Mój finał będzie więc taki jak całe moje życie. Nikt nie ma prawa się w to wtrącać. Gdy po­dejmę decyzję, nikt nie będzie mi do tego potrzebny.
Chciałby być pan pochowany na Śląsku?
- Po śmierci człowiek staje się własnością żony i rodziny. Niech zrobią, co uważa­ją. Co do Śląska, byłoby to wpraszaniem się, czymś niegrzecznym. Ale przyznam szczerze, że nie myślałem, gdzie chciał­bym być pochowany. Skoro jednak pani o to pyta, to myślę, że najbardziej w ogro­dzie mojej hacjendy. Pod orzechem. To jest szczęśliwy dom. Zona wynalazła go, gdy zachorowałem na raka. Tu wróciłem do życia. To miejsce stworzone po to, aby przyjemnie spędzać czas. Choć długo nie mogłem się zaadaptować. Nie opuszcza­ło mnie przekonanie, że jest to nieprzy­zwoite, niesprawiedliwe i niegodziwe, że mam taki dom. Przez pierwsze pięt­naście lat swojego życia spałem z brać­mi w nogach łóżka małżeńskiego i nikt z nas nie tylko nie miał swojego poko­ju, ale nawet biurka. Niestety, ten mój szczęśliwy dom musieliśmy wystawić na sprzedaż.
Obawia się pan, że przeprowadzka pogłę­bi frustrację starością?
- Będzie oznaczać ostatnią fazę mojej sta­rości. Będzie ciężko. Gdy patrzę na nowe mieszkania, interesuje mnie głównie to, czy w windzie zmieści się łóżko ratowni­cze albo czy klatka schodowa jest na tyle szeroka, aby łatwo dało się mnie znieść. Trzeba się szykować.

1 komentarz:

  1. To wszystko cała prawda o odchodzeniu z twarzą!!cenie bardzo pana panie Kutz!

    OdpowiedzUsuń