Czuję się jak wieprz
prowadzony do rzeźni. Żyję, ale noże już ostrzą – Kazimier Kutz opowiada o
uczeniu się starości, politycznej klęsce i o prawie do własnej puenty.
Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA
NEWSWEEK: Zmienił pan numer
telefonu, zniknął z życia publicznego. Co się dzieje? KAZIMIERZ KUTZ: Przeżywam być może ostatni zakręt w moim życiu. Jestem jak
konduktor na końcowym kursie, który wie, że przed nim już tylko zjazd do zajezdni,
ale ciągle jeszcze jedzie. Zmagam się ze starością. Próbuję w tym paskudnym
dziadzieniu znaleźć jakiś modus vivendi, ale czy mi się uda? Nie wiem.
Powiedział mi pan: „Jest we
mnie wiele ciemności”.
- Fachowo nazywa się to
dezintegracją negatywną. Człowiek podąża od upadku do upadku, rzecz w tym, aby
umieć się między tymi upadkami wydźwignąć i przejść w fazę dezintegracji
pozytywnej. Ten proces pozwala poznać samego siebie, swoje możliwości, i
sprawia, że człowiek się rozwija. Jestem na etapie dezintegracji negatywnej i
istnieje niebezpieczeństwo, że na nim pozostanę.
Boi się pan?
- Czuję się jak wieprz prowadzony
do rzeźni. Żyję, ale noże już ostrzą. Skończyłem 85 lat. Jestem na tyle stary,
żeby dać sobie już spokój, czyli pozostać w dołku. Fajeczka, gołąbeczki,
piciu-piciu i człowiek zaczyna się opierdalać. Na taki los nie ma jednak we
mnie zgody.
Próbuje pan oswoić starość?
- Starości trzeba się uczyć.
Przeżywa się ją tak intensywnie jak młodość, tylko a rebours. W młodości i
starości wciąż trzeba zdobywać nowe umiejętności. Tyle że w młodości człowiek
gna do przodu, a w starości walczy, żeby się nie cofać za bardzo. W młodości
wszystko jest nadzieją, w starości lękiem. Ale jedyny sposób, by tę starość
dało się skonsumować, to uczyć się jej mądrze i z pokorą. I ja właśnie grzebię
się w tym gównie.
Co jest najtrudniejsze?
- Niestety, wszystko. Zadyszka
powyżej piętra, oddech krótszy, sen płytszy. Wszystko zaczyna szkodzić, dawne
przysmaki wstrząsają wątrobą, kieliszek wódki staje się górną granicą. Najbliżsi
traktują cię jak tetryka. Zamiast być dla nich bohaterem, guru, siłą, jesteś
niedołęgą. Znalazłem się w środku bardzo silnych procesów starzenia, a
przecież trzeba się jeszcze przygotować na najgorsze.
Można się przygotować?
- Jestem jako reżyser wy trenowany
w obserwacji i analizach, więc cały czas mam siebie na celowniku. I cel mój
jest jasny: nie poddać się biernie, nie mamlasić, nie rozpaczać. Starość to
rodzaj lawiny, która z roku na rok, potem z miesiąca na miesiąc, a w końcu z
dnia na dzień i z godziny na godzinę zagarnia coraz większe obszary.
Próbuję się temu nie poddać.
Naczytałem się Hrabala, który przeżywał swoje starzenie, był niedołężny, ale
zachował poczucie humoru zapewniające uzdrawiający dystans do siebie. Ja też
szukam w sobie tej czupurności. Nie mogę zatrzymać fizycznych procesów, ale
mogę się im poddać, nie zamieniając się w kwękającego dziada. Czy siedzi przed
panią dziad?
Nie.
Nie.
- W języku bokserskim nazywa się
to trzymaniem gardy. Próbuję trzymać gardę. Boksować do końca. Gra ze
starością stała się dla mnie rodzajem sportu. Cierpię, ale wciąż boksuję.
Pan reżyseruje swoją starość?
- Szukam smyczy, na której będę
się mógł prowadzić. Zachować to pozostałe mi życie pod kontrolą. Człowiek
powinien mieć świadomość tego, co przeżywa, wtedy łatwiej znieść mu trudy
życia. Wiem, że przyjdzie dzień, kiedy nie będę mógł wstać z łóżka. Boję się
go. Oczywiście, że się boję. I jest ten zwierzęcy lęk przed śmiercią, przed
końcem, ostateczną przepaścią. Nie można udawać, że go nie ma. Ale na
psychiczne samomolestowanie z tego powodu nie ma u mnie zgody. I gdy tak staję
do walki z godnością, w męskiej postawie, to zaczyna być nawet ciekawie.
Dla większości ludzi starzenie
się jest procesem wstydliwym. Nie lubią rozmawiać o starości.
- Człowiek nie lubi mówić o sobie
źle, a innej wersji starości nie ma. Starość jest okropna, obrzydliwa,
nieestetyczna. Oznacza, że już nigdy nie będzie fajnie i że my już nigdy nie
będziemy fajni. Ludzie od tej świadomości próbują uciec, ale to jest
oszukiwanie samego siebie . Jestem wytrenowany w takich rozmyślaniach i
doskonale zdaję sobie sprawę, że moje przeżywanie starości pogłębiła porażka w
życiu publicznym. Polityczny nokaut ostatnich miesięcy.
Porażka w wyborach europejskich
i rozstanie z Januszem Palikotem?
- To był tylko ostatni gong na tym
ringu. Do polityki dostałem się przez przypadek. Stało się to w momencie, gdy
zacząłem się zastanawiać nad zagospodarowaniem zbliżającej się starości.
Zacząłem rozumieć, że pora wyjść z zawodu reżysera, bo swoje już w tej
dziedzinie zrobiłem. Wtedy los zetknął mnie z Leszkiem Balcerowiczem, który
objął właśnie przywództwo w UW i postanowił wystartować w wyborach w
Katowicach. Co było decyzją irracjonalną, bo człowiek, który dokonał tak
drastycznych reform, musi spodziewać się na Śląsku przepędzenia. Balcerowicz
zadzwonił do mnie i poprosił o pomoc. Przyszedł do mnie człowiek bardzo
skromny. Powiedziałem mu, że nienawidzę polityki i polityków, ale nie mogę mu
odmówić, bo jest człowiekiem ważnym dla Polski. I tak się zaczęło. Uczyłem go, jak
w kampanii występować w telewizji. Jeździliśmy razem po Śląsku i on w pewnym
momencie zaproponował, żebym z nim startował, tyle że do Senatu. Parlament
wydał mi się doskonałym punktem obserwacyjnym, ciekawą miejscówką na starość.
Było to przejście z jednego boiska na drugie, ale pozwalające wciąż pozostać w
grze publicznej służby. Wszedłem w to.
Był rok 1997. Wicemarszałkiem
Senatu został Donald Tusk.
- Szybko zbliżyliśmy się do
siebie. Ja Ślązak, on Kaszub. Pokrewne dusze. Wydawało mi się, że obaj doskonale
rozumiemy, co znaczy być innym. Kiedy więc wychłostany za dziadka z Wehrmachtu
zwrócił się do mnie z propozycją startu jako lokomotywa wyborcza PO,
uwierzyłem, że będę mógł z nim coś dla Śląska zrobić. W sferze deklaracji nasza
umowa wyglądała pięknie, ale tylko ja dopełniłem swojej części zobowiązań.
Wygrałem dla Platformy wszystko, co było na Śląsku do wygrania, a Śląsk nadal pozostał dla rządu Tuska kłopotliwą
kolonią wewnętrzną, której lepiej nie tykać.
Rozczarował się pan?
- Zwłaszcza gdy rząd PO
nowelizował ustawę o mniejszościach etnicznych i nie było w niej miejsca dla
Ślązaków. W międzyczasie pojawił się Palikot. Komentowaliśmy to, co działo
się w polityce. Słuchaliśmy tej naszej Platformy i on zapytał: „Spierdalamy?”.
Spierdoliliśmy. Palikot był pierwszym szefem partii, który sprawy Śląska i
jego autonomii wpisał do programu. Uznałem, że to moja okazja i moje ryzyko.
Żałuje pan tej decyzji?
- Wiedziałem, że Palikot to
farmazon, ale na początku naprawdę w niego uwierzyłem. To inteligentna bestia,
011 potrafi nieźle analizować
sytuację polityczną, tylko że do polityki się nie nadaje.
Kiedy się pan zorientował?
- Kiedyś zapytał mnie, co o nim
sądzę. Ja nigdy nikomu nie zadałbym takiego pytania, bo wiem, kim jestem. A on
nie wie i to, jak sądzę, jest jego największym problemem. Odpowiedziałem, że
robi na mnie wrażenie artysty bez dzieła. Tłumaczyłem, że mężczyzna musi
okiełznać dzikiego konia albo zdobyć najpiękniejszą kobietę, albo porwać za
sobą armię. Palikot wygrał wybory 2011 roku i nie wykorzystał szansy na coś
bardzo męskiego. Radziłem mu, żeby zerwał z konwencją błazna, nałożył ciemny
garnitur, poszedł do fryzjera i stał się poważnym liderem partii. Nie
posłuchał. Wybrał codzienne występy w telewizji. Widać głód celebryctwa był u
niego nieskończenie wielki. I skończyło się, jak się skończyło.
Poczuł się pan oszukany?
- Nie przygotowali żadnej kampanii
na Śląsku. Wydali tylko książkę z moimi felietonami, która ukazała się dzień
po wyborach europejskich. Wkurwiłem się i tuż przed tymi wyborami ogłosiłem,
że nikogo nie popieram i do nikogo nie należę. Palikot z Siwcem
do dziś mają żal. Uważają, że to ja wszystko zniszczyłem i jestem
odpowiedzialny za klęskę Twojego Ruchu. A tego, że wystawili mnie do wiatru,
już nie widzą. Myśleli, że nic nie włożą, a ja ofiaruję im całego siebie.
Obraził się pan na politykę?
- Odszedłem z trzaskiem. W tym
sensie Palikot przysłużył się mojej decyzji. Muszę przyznać, że doznałem nawet
ulgi, bo dość szybko zorientowałem się, że ta jego partia to, niestety, lipa i
muszę się z tego wymiksować. Lepiej więc, że stało się to za jednym cięciem,
niż miałoby zdychać bez końca.
Napisał pan, że polityka jest
po pępek umaczana w gównie.
- O, to nie jest żadna rewelacja.
Wszyscy o tym wiedzą. Tylko ja okazałem się, jak zwykle zresztą, człowiekiem
naiwnym. Dostałem więc za swoje. Nie wszystko się wżyciu udaje.
Jaką cenę zapłacił pan za bycie
politykiem?
- Wysoką. Degradacją. Moja wartość
radykalnie się obniżyła. Wylądowałem w szpitalu, bo pękły mi jakieś flaki. Srałem
czarnym gównem, ale po tygodniu powiedziałem: dość. Nie ma się co ślimaczyć,
zamykamy ten epizod. Jeśli się gra wysoko i cały czas publicznie, to upadek
musi boleć. Ogólnie rzecz biorąc, głębszej ruiny wewnętrznej to we mnie nie
spowodowało. Nie jęczę. Nie żebrzę o litość szefa żadnej partii. Nie chcę mieć
już z polityką nic wspólnego. Jest żałosna.
A Polska się panu podoba?
- Pyta pani o rzecz bardzo dla
mnie ważną. Pochodzę z powstańczej rodziny, z generacji, dla której Polska
była świętością. A teraz rozpada się we mnie w ruinę. Nie widzę powodów, żeby
podniecać się Polską, jaką fundują nam politycy. To oznaczałoby hodowanie w
sobie złych emocji, a tych aż nadto dostarcza mi starość. Separuję się więc od
Polski, co nie zmienia faktu, że to mój osobny, wewnętrzny dramat.
Kto zawłaszczył patriotyzm?
- Nie będę odkrywczy, gdy powiem,
że człowiekiem, który dokonał we współczesnej Polsce największych szkód, jest
Jarosław Kaczyński. Psuje tę naszą Polskę namiętnie. Niszczy państwo, morduje
w ludziach potrzebę emocji ojczyźnianych. To potwór odpowiedzialny za
degrengoladę sfery uczuć wyższych do ojczyzny. Pamiętam, jak na początku
transformacji spotkałem przypadkiem Adama Michnika i rozmawialiśmy o erupcji
Kaczyńskich. Był początek lat 90., wojna na górze, Kaczyńscy rządzą w
kancelarii prezydenta Wałęsy, a ja pytam Adama: co to będzie? A on odpowiada:
„Słuchaj, nie ma innego wyjścia, to trzeba przeczekać”.
Minęło ponad 20 lat.
- I ciągle czekamy. Jest tylko
gorzej. Poniżanie śląskości sprawia, że gaśnie we mnie polskość. Zamieniłem
się w starego, wkurwionego szympansa, który kąsa Polskę, bo ma do niej
ogromny, narastający żal o to, jak traktuje Śląsk. Dla Warszawy, niezależnie
od tego, kto rządzi, Śląsk to zapeklowany wek, który raz Niemcy, raz Polacy
trzymają w piwnicy i nikogo nie interesuje jego zawartość. To, czym żyje
Warszawa: ten niepodległościowy kompleks, to umiłowanie i grzebanie się w
trumnach i ubeckich teczkach, ten homogeniczny głupi nacjonalizm, upiorny policentryzm,
to nie jest dla Śląska jadalne. Więc mój patriotyzm sprowadzam do
rozpieprzenia tego weka od środka, żeby wszyscy poczuli smród i żeby zmusić Ślązaków
do walki o swoje, bo Warszawa nigdy się o nich bić nie będzie. Ślązacy w Polsce
nie mają żadnych praw.
Poświęca pan temu swoje
felietony w „Gazecie Wyborczej".
- Od 12 lat. Gdy Michnik startował
do Sejmu w 1989 r., poprosił przez swą przyjaciółkę Joannę, tę, która ogłosiła
koniec komunizmu w Polsce, o pomoc. Przyjechał z zeszycikiem i ołówkiem,
zadawał pytania i wszystko solennie notował. Potem pojechał na Śląsk i doznał
szoku. On takiej Polski nie znał. Ten szok w nim pozostał i pewnie dlatego
udostępnił mi lamy swojej gazety. A ja nadźgany tym swoim śląskim żywotem,
chlastam te felietony co tydzień jak naleśniki.
Pełne jadu.
- Raczej żółci i czarnego humoru.
To są moje rzygowiny po niestrawnej polskiej rzeczywistości. Dopóki Michnik mi
pozwoli, będę je z siebie wypluwał. To moja ostatnia publiczna działalność,
która pozwala mi zachować wewnętrzną temperaturę, utrzymuje mnie w intelektualnych
ryzach. Nie pozwala poddać się sklerozie.
Wciąż jest pan senatorem.
- Ostatnią kadencję. W przyszłym
roku po wyborach przestanę nim być.
Zacznie się kolejny etap mojej
starości. Bez wątpienia gorszy. Przestanę też zarabiać pieniądze, o czym już
mówię rodzinie, by pamiętali, że nie będą mogli na mnie liczyć. Normalnie człowiek
zakłada rodzinę, gdy ma dwadzieścia parę lat. Ja wybrałem zawód wymagający
pełnego skupienia, absorbujący w stu procentach i gdy zrobiłem swój pierwszy
film o Śląsku, założyłem rodzinę. Miałem czterdzieści lat. Moje pierwsze
dziecko żona poroniła, gdy bytem internowany. Krótko mówiąc, jeśli chodzi o
biologiczne powinności jestem o pokolenie spóźniony. Mam syna z drugiego małżeństwa
i trójkę dzieci z trzeciego. Najmłodszy syn jeszcze studiuje. Muszę go
doprowadzić do samodzielności.
To wyzwanie?
- Obowiązek. Rodzic musi wypuścić
dzieci z gniazda przygotowane do lotu. Faceci zwykle przeżywają to koło
sześćdziesiątki. Ja wtedy dopiero począłem syna. Muszę więc teraz sprostać
zadaniu ojca. Późne dzieci są jednak przede wszystkim prezentem wypełniającym
pustkę związaną z wiekiem. Ich problemy są problemami mojego szczepu, czymś
naprawdę dla mnie ważnym. Gdybym przeliczył, ile czasu w mojej głowie zajmują
najbliżsi, to zdecydowanie są na pierwszym miejscu. Kilka długości przed moimi
własnymi problemami. Dokonałem drastycznej przeceny samego siebie.
Przeceny?
- Na starość trzeba zrewidować
tworzony przez całe życie obraz samego siebie. Człowiek się stara, zabiega,
walczy, buduje swój pomnik i potem wlecze jego cień za sobą. Wydaje mu się, że
to, czego dokonał, wciąż stanowi o jego cenie. Tymczasem ta cena spada.
Owszem, to, co zrobiłem, zapewnia poczucie, że nie do końca byłem w życiu
nikim, ale trzeba przyjąć do wiadomości, że moich filmów nikt już prawie nie
ogląda. Książek o mnie napisanych nikt już prawie nie czyta. Jestem towarem z
minionego sezonu, kończy mi się okres przydatności. Cały czas dokonuję
obniżania swojej ceny ustalonej w najlepszych dla mnie czasach.
To boli?
- Starość jest okrutna, ale lepiej
dokonać samemu przeceny, niż cierpieć z powodu tego, że robią ją za nas inni.
Starość to dramatyzm nieodwracalnego.
Człowiek przestaje siebie
lubić?
- Trzeba być dla siebie
bezlitosnym. Zrobić remanent, wyrzucić kostiumy, w których kiedyś było nam
może i do twarzy, ale zakładane dziś sprawiają, że wygląda się żałośnie.
Słowem, chodzi o to, że trzeba na starość wytępić w sobie pieszczocha.
Boi się pan śmierci?
- Nie. W ogóle nie kombinuję, co
to będzie. Wiem, że musi to nastąpić. Odcedzam emocje. Oczywiście pozostaje
pytanie o sposób odejścia. Moja siostra umarła trzy miesiące temu. Strasznie
się męczyła, odchodziła w nieludzkich boleściach, mówiła straszne rzeczy o
życiu i prosiła Boga, żeby ją zabrał. A była osobą pogodną, skromną. Ja na
taki scenariusz się nie nadaję. Moje życie jest moją własnością i jeśli będzie
trzeba, będę wiedział, co zrobić. W sposób najmniej kłopotliwy dla rodziny.
Mówi pan o eutanazji?
- Bardzo wzruszył mnie apel mojego
kolegi Krzysztofa Krauzego, chorego na raka, o prawo do eutanazji. O przepustkę
do „dobrej śmierci”. Uważam, że wolny człowiek ma prawo do dysponowania własną
śmiercią. Żyje się raz i jeśli podejmowało się w życiu poważne decyzje, brało
ich konsekwencje na klatę, jeśli przeżyło się wiele sukcesów, wiele klęsk i jest
się człowiekiem spełnionym, to ma się prawo do własnej
puenty.
Wyreżyserowane do końca?
- Traktuję siebie jak utwór i to
ja zamierzam w tym utworze postawić ostatnią kropkę. Wcześnie straciłem wiarę,
bo artysta musi mieć dystans do wszystkiego, nie może do nikogo należeć. Mój
finał będzie więc taki jak całe moje życie. Nikt nie ma prawa się w to wtrącać.
Gdy podejmę decyzję, nikt nie będzie mi do tego potrzebny.
Chciałby być pan pochowany na
Śląsku?
- Po śmierci człowiek staje się
własnością żony i rodziny. Niech zrobią, co uważają. Co do Śląska, byłoby to
wpraszaniem się, czymś niegrzecznym. Ale przyznam szczerze, że nie myślałem,
gdzie chciałbym być pochowany. Skoro jednak pani o to pyta, to myślę, że
najbardziej w ogrodzie mojej hacjendy. Pod orzechem. To jest szczęśliwy dom.
Zona wynalazła go, gdy zachorowałem na raka. Tu wróciłem do życia. To miejsce
stworzone po to, aby przyjemnie spędzać czas. Choć długo nie mogłem się
zaadaptować. Nie opuszczało mnie przekonanie, że jest to nieprzyzwoite,
niesprawiedliwe i niegodziwe, że mam taki dom. Przez pierwsze piętnaście lat
swojego życia spałem z braćmi w nogach łóżka małżeńskiego i nikt z nas nie
tylko nie miał swojego pokoju, ale nawet biurka. Niestety, ten mój szczęśliwy
dom musieliśmy wystawić na sprzedaż.
Obawia się pan, że
przeprowadzka pogłębi frustrację starością?
- Będzie oznaczać ostatnią fazę
mojej starości. Będzie ciężko. Gdy patrzę na nowe mieszkania, interesuje mnie
głównie to, czy w windzie zmieści się łóżko ratownicze albo czy klatka
schodowa jest na tyle szeroka, aby łatwo dało się mnie znieść. Trzeba się
szykować.
To wszystko cała prawda o odchodzeniu z twarzą!!cenie bardzo pana panie Kutz!
OdpowiedzUsuń