Gęsta
mgła znów wisi nad Polską. Z konfabulacji, gołosłownych oskarżeń i złudnych
analogio tka ją ten, który najgłośniej domaga się oczyszczenia.
RAFAŁ KALUKIN
Mgła. Mgła. Mgła.
Cala Warszawa to mgła.
Cała Polska to mgła.
Pyta przechodzień przechodnia, jak
wczoraj, jak dziś, jak co dnia:
- Kiedy się skończy mgła?
- ... Piotrze, to ty?
- To ja.
- Czy idziesz ze mną?
Mgła...
(Konstanty Ildefons Gałczyński,
„Noc listopadowa”)
Oto polski Dzień Świstaka. Jak w
słynnym filmie. Co rusz te same obrazy - rozproszone, rozlewające się po
ulicach zło; zdrada, kłamstwo, fałszerstwo. W jednych epokach mobilizujące do
wielkości i kreujące bohaterów. W innych stające się niebezpieczną zabawką w
rękach fałszywych proroków.
Fałszywym prorokiem III RP jest
Jarosław Kaczyński.
1
Jest dobro i zło. Jesteśmy „my” i
są „oni”. Tu cnota, tam występek. Prosty, manichejski podział, zredukowany do
cynicznych moralnych konfabulacji. Taka polityka może święcić triumfy tylko w
społeczeństwie historycznie obolałym, ogarniętym kompleksami, niepotrafiącym
zagospodarować swej wolności. Społeczeństwie, któremu obce jest pojęcie
obywatelskiej odpowiedzialności.
Diagnoza dzisiejszej Polski
zawarta w niedawnym wywiadzie z Jarosławem Kaczyńskim
dla tygodnika „Wprost” niewiele mówi o nim samym. Jego intencje jak zawsze
trudno przeniknąć. Całkiem sporo mówi za to o obszernym kawałku Polski, który
Kaczyńskiemu zawierzył.
Powiada prezes: „Procedury
wyborcze niby są, ale nic nie znaczą. Są całkowicie puste. Demokracja jest tam,
gdzie opozycja może w drodze uczciwych wyborów przejąć władzę”.
Czy w ogóle jest sens odnosić się
do tych słów? Wskazywać manipulację? Pytać o źródła przyjętej a priori
bezczelnej tezy, iż porażki wyborcze PiS są dowodem na nieuczciwość wyborów?
Reakcją wyznawcy i tak będzie przecież szyderczy śmiech.
Idźmy jednak dalej. „Mamy tu do
czynienia z zasadą, że mają rządzić ci, którzy stanowią establishment albo są
przez niego zmanipulowani, a cała reszta nie ma nic do powiedzenia”. Albo:
„Chcemy żyć w demokratycznym państwie, być obywatelami, a nie poddanymi. Tam,
gdzie się fałszuje wybory i władza jest oderwana od społeczeństwa, obywatel
jest poddanym”. Kolejna teza mająca sens tylko przy założeniu, że w Polsce nie
ma demokracji. Rozsnuta mgła podejrzliwości wisi już dostatecznie nisko, aby
wszystkie problemy związane z ostatnimi wyborami dało się upchnąć do jednego
worka z napisem „fałszerstwo”.
A więc „obywatel - poddanym”?
Opuśćmy alternatywną rzeczywistość i powróćmy do Polski rzeczywistej, z
konstytucyjnym porządkiem i stabilnym miejscem we wspólnocie demokratycznych
państw. Kto tu naprawdę jest obywatelem świadomym swych obowiązków wobec
wspólnoty, a kto ślepo poddaje się urojeniom swego pana?
Ale posunięta do skrajności konkluzja
prezesa dopiero przed nami: „Gorsza od tego, co się stało, mogłaby być tylko
wojna”. Już tylko krok dzieli nas od ostatecznej konfrontacji. „Wzywamy, żeby
we wszystkich miejscach, gdzie jest to możliwe, przeciwstawiać się kandydatom
PSL i PO, nawet tam, gdzie ich
kontrkandydatami są ludzie bardzo nam odlegli, których dotąd w sposób
uzasadniony krytykowaliśmy”. To instrukcja prezesa na drugą turę wyborów
samorządowych. Jeszcze trzymająca się pola demokracji, ale sformułowana już
językiem wojennym, jakby przygotowującym grunt pod nieuchronne frontalne
starcie. Nieważne, kim jesteś i skąd przychodzisz, przyłącz się do nas i rzuć
wyzwanie systemowi.
Najlepiej już za kilkanaście dni,
w grudniową rocznicę, na ulicach Warszawy.
2
Grudniowa symbolika jest oczywista.
To przecież ostatni jak dotąd moment w polskiej historii, gdy podział na „my”
i „oni” był tak powszechny. Jeśli nawet u kresu solidarnościowego karnawału
Polacy byli zmęczeni wolnościowym chaosem, jeśli wielu z tego powodu
przywitało stan wojenny z ulgą, to tylko dlatego, że nie widziano miejsca dla
realizacji rozbudzonych aspiracji. Co do moralnego wymiaru użycia wojska
przeciwko narodowi nie było przecież niejasności. Pozostała więc trauma grudniowej nocy, tu i ówdzie utrzymująca się po dziś dzień.
Jarosław Kaczyński wie, co robi,
gdy sięga po tę symbolikę. Czyni to zresztą konsekwentnie od lat. Jakby pragnął
zatuszować bolesny fragment własnej biografii - gdy feralnej nocy nie
przyszli po niego zomowcy. Ale nic nie jest w stanie stępić jego objawionej po
latach grudniowej brawury. Ewa Kopacz - „Urbanem w spódnicy”? Proszę bardzo.
Dopiero co „prowincjonalna lekarka”, od teraz inkarnacja demiurga
komunistycznej propagandy.
W szczególe zbitka pewnie
zazgrzyta niejednemu wyznawcy. Lecz w szerokiej perspektywie będzie się
zgadzać. Polska w 2014 roku ma niczym nie różnić się od Polski z grudnia 1981
roku. Jest prawie już totalitarną dyktaturą, do szczętu pozbawioną
legitymizacji, sięgającą po ostateczny argument siły. Czym dla
Jaruzelskiego były czołgi, tym dla Kopacz - wyborcze
fałszerstwo. Można oczywiście stopniować brutalność metody, lecz tyrania
zawsze pozostaje tyranią. Tyran łagodniejszy jest nawet groźniejszy, gdyż
trzyma w zanadrzu środki bardziej drastyczne - najgorsze więc ciągle jeszcze
przed nami.
3
Jarosław Kaczyński od lat dawkuje
kolejne, gęstniejące zarzuty pod adresem rządzących elit, mające dowieść, że
polska demokracja jest fi keją. Co jeden, to straszniejszy. O realizowanie
obcych interesów, wyparcie się polskości, współudział w zamachu smoleńskim,
wreszcie - fałszowanie wyborów. Wszystko
układa się w czytelny katalog występków.
Zamiast, jak to w demokracji,
proponować alternatywne rozwiązania, Jarosław Kaczyński oferuje wyznawcom
alternatywną Polskę budującą swój osobny ład. Z własnymi quasi-instytucjami: autorytetami, mediami, niezależną kulturą, komisjami
śledczymi, nawet bankami. Nie ma prawa alternatywna Polska przenikać się z
oficjalną, nie może powstać przestrzeń do rywalizacji. Polityka jest po to, aby
oficjalną Polskę obalić i... Co dalej, nie bardzo już wiadomo.
W krzywym zwierciadle odbija się
tu oczywiście Polska epoki solidarnościowej. Po jednej stronie pozbawiona
legitymacji władza, po drugiej - organizujące się
alternatywne społeczeństwo, czekające na swój czas. „My stoimy tam, gdzie
zawsze, oni tam - gdzie ZOMO”. Słynnym zdaniem Kaczyński zbulwersował niegdyś
pół Polski. Po latach utrwalania podziału zdążył on stać się chlebem powszednim
polskiej polityki. Przeważnie bywa kwitowany wzruszeniem ramion, a szkodliwość
jest wręcz bagatelizowana.
Tymczasem przeniesienie schematu
politycznego z epoki dyktatury w demokrację głęboko wypacza sens tej drugiej.
Istotą demokracji jest bowiem cywilizowana rywalizacja programów z założenia
służących wspólnocie. I choć rozmaicie definiują one hierarchię interesów,
każdy musi zachowywać swoje demokratyczne uzasadnienie. Dzięki temu istnieje
pole do kompromisu, gwarantujące spokój społeczny. Programy kogokolwiek wykluczające
są z demokracją na bakier. Zarzut zdrady, odmowa uznania wyników wyborów,
uliczny rokosz - to instrumenty polityczne opozycji w systemach opresyjnych, a
nie demokratycznych.
Zresztą nawet w apogeum solidarnościowej
rewolucji 1981 roku co światlejsi obserwatorzy uczulali, że należy oddzielić
konfrontację z władzą od konfrontacji z państwem. Pierwsze, o ile nie przekraczało
elementarnych granic, było jedynym sposobem utrzymania dynamiki ruchu
wolnościowego. Drugie mogło prowadzić już tylko do destrukcji. O mądrości
ówczesnych liderów związkowych świadczy choćby to, że po broń strajkową
starano się sięgać rozważnie. Gdy Jarosław Kaczyński dziś rekonstruuje ówczesne
żywioły, w ogóle nie zawracając sobie głowy kwestią, gdzie leży granica
pomiędzy interesem władzy a interesem państwa, staje w pierwszym szeregu jego
najbardziej zapamiętałych wrogów.
Zakłamanych analogii jest zresztą
więcej. Dla działacza solidarnościowego nie stanowiło wielkiej różnicy, czy
miał do czynienia z działaczem partyjnym, dziennikarzem oficjalnej prasy,
milicjantem, prokuratorem, sędzią, czy członkiem komisji wyborczej. Każdy na
swoim odcinku był przedstawicielem władzy. Ideologia PiS i perswazja
„niepokornych mediów” przeniosły ten schemat do III RP, budując uproszczone
obrazy rzeczywistości. W zwulgaryzowanej wizji zdeprawowanej rzekomo Polski
nie istnieje coś takiego jak równowaga ośrodków władzy. Wszystkie instytucje
państwa mają być podporządkowane jednolitemu centrum politycznemu. Różnica polega
na tym, kto tym centrum włada. Jeśli PiS - to w imię usprawnienia demokracji.
Jeśli PO - to jest to dyktatura, zamach stanu, „domykający się system”. Zdolny
do wszystkiego, łącznie ze sfałszowaniem wyborów. I tak podkopywanie zaufania wobec
władzy zaczyna godzić w państwo.
Z psychologicznego punktu widzenia
nietrudno zrozumieć podatność wyznawców na oskarżenia Kaczyńskiego. Jeśli
przez lata uparcie zaklinano rzeczywistość, że upadek komuny był ustaw- ką dla
naiwnej publiki i rządzą ciągle te same elity z obcego nadania, a rządzą tak
źle, że kraj już prawie upada, to Polacy w końcu muszą przejrzeć na oczy i w wyborach
pogonić zdrajców. Nie pogonili? Widać wybory nie były uczciwe.
I tak krok po kroku szaleństwo
wypłukuje normalną politykę. Nie ma już interesów tej czy innej grupy
społecznej, które demokracja zwykle stara się uszeregować, gdyż one tylko ze
sobą kolidują - siejąc niepotrzebny zamęt.
Jeśli władza zostaje uznana za skrajnie nikczemną, zakłamaną, bez pardonu
wyniszczającą kraj, to obalić ją może tylko obóz wciągający na sztandary
najcenniejsze wartości. Służący prawdzie, przywracający godność, zabiegający o
wolność. Tak było w karnawale solidarnościowym, tak też dziś widzi swą rolę
PiS.
I raz jeszcze okazuje się, że to,
co wtedy służyło wspólnocie, dziś deprawuje, Inna jest bowiem rola tych
wartości w dyktaturze, inna - w demokracji. W ruchach wolnościowych zostają
one uwspólnotowione, aby mogły wyrażać dążenia wielkich zbiorowości. Po
osiągnięciu celów powinny jednak wrócić tam, gdzie ich naturalne miejsce.
Prawda, godność i wolność są przecież niezbywalnymi prawami jednostki,
zabezpieczającymi ją przed opresją większości. W przeciwnym razie grozi im
wykoślawienie. Przyczyniają się wtedy do powstania fałszywych, upraszczających
schematów. Ze jak ktoś jest dobrym Polakiem, to powinien być katolikiem i
jeszcze mieć czyste pochodzenie - inaczej w
uporządkowany świat wartości wkradnie się chaos. I tak rodzi się agresywny
nacjonalizm, przepojony mitem wewnętrznej jedności i nieodłącznym kultem
wodzowskim.
4
W głośnej swego czasu rozprawie
„Krytyka solidarnościowego rozumu” socjolog Sergiusz Kowalski wykazywał, iż
Solidarność - przez cały czas służąc wzniosłym celom ogólnonarodowym - niepostrzeżenie sama obrastała w patologie wynikające z
umiejscowienia w systemie komunistycznym. Zadziwiające, że wszystkie
wyodrębnione przed laty przez Kowalskiego cechy ideologii solidarnościowej,
ukształtowanej w starciu z realną dyktaturą, dziś świetnie nadają się do opisu
ideologii PiS - powstałej w wyniku starcia z dyktaturą urojoną.
Po pierwsze, jest ona „moralnie
zniewalająca”. Nie przyjąć jej w całości to zostać wykluczonym ze wspólnoty
świadomych Polaków.
Po drugie, zaciera wewnętrzne
różnice. Dyskusja w jej obrębie obejmuje wyłącznie uświęcone raz obszary,
można się spierać najwyżej o to, kto jest lepszym patriotą. W dzisiejszym PiS
radykał Antoni Macierewicz i uważany za głos rozsądku Andrzej Duda różnymi
językami obsługują tę samą ideologię. Chętni do poszerzenia debaty są
eliminowani. A jeśli pojawia się ktoś nowy, to choćby przychodził wprost z drugiej
strony barykady - jak niegdyś Grażyna Gęsicka czy obecnie Jarosław Gowin - natychmiast
równa do szeregu.
Po trzecie, ideologia z łatwością
godzi sprzeczne sądy. Kowalski nazwał tę skłonność ideologii solidarnościowej
„funkcjonalizmem dialektycznym”. Bez trudu rozpoznamy ją w ideologii PiS, Pozwala
ona uzasadniać wykluczające się wzajemnie tezy. Choćby - jak ostatnio - tę o upadłym państwie PO oraz o państwie totalitarnym
sprawnie fałszującym wybory.
Nie wiemy, czym stałaby się
Solidarność, gdyby przedwcześnie nie rozdeptały jej żołnierskie buty. Być może
uratowały one jej legendę, choć pewnie trudno Solidarności czynić zarzut z
tego, że ulegała deformacjom mającym swe źródło w nienormalnych czasach. Lecz
jeśli podobne zwyrodnienia występują w znaczącym obozie politycznym
współkształtującym oblicze demokratycznej Polski w czasach ogólnie rzecz biorąc
normalnych - trudno już o wyrozumiałość. Żadne moralne oczyszczenie stąd nigdy
nie popłynie.
5
Dekadę temu Jarosław Kaczyński
podporządkował swą politykę imaginacji ustrojowej ochrzczonej jako IV RP.
Okazało się, że jej realizacja była odległa od oczekiwań Polaków, a do tego
spychała Polskę na europejski margines. Dziś ta polityka niczemu konkretnemu
już nie służy. Powrotu do IV RP raczej nie ma. Pozostał więc
czysty nihilizm - wojna o władzę dla samej władzy. Co będzie jej kresem?
Zniszczony autorytet państwa nawet po ewentualnym zwycięstwie PiS pozostanie
autorytetem zniszczonym. Raz zakwestionowana uczciwość wyborów będzie powracać
jako zarzut pod adresem przyszłych rządów, choćby na ich czele miał stanąć sam
Jarosław Kaczyński. Z tej drogi trudno będzie zejść.
W imię przywrócenia prawdziwej demokracji
niszczy się zatem kruchą demokrację realną. Domniemane ratowanie faktycznie
słabego państwa przed upadkiem w istocie prowadzi do jego przewracania.
Obrona polskości staje się jej deformacją. Z wyselekcjonowanych wbrew
historycznym kun teks toni elementów narodowych tradycji Kaczyński ulepił
bowiem monstrum, po czym wskazał je palcem, stwierdzając: tu jest Polska. I
odniósł sukces. Znacząca mniejszość mu przyklasnęła, a większość stwierdziła,
że skoro polskość jest tak pokraczna, to nie warto się nią zanadto przejmować.
W grudniową rocznicę pójdzie ulicami
Warszawy manifestacja, pozostawiając po sobie nową mgłę podejrzliwości i nieufności
wobec państwa. Państwa niezbyt urodziwego, budzącego irytację i często głęboki
sprzeciw, lecz na razie jedynego realnego, jakie mamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz