Mit sfałszowanych
wyborów to nowy pomysł prawicy na wywrócenie państwa i zdobycie władzy. A
państwo potykające się o własne nogi skutecznie przyspiesza realizację tego
scenariusza.
RAFAŁ KALUKIN
Nie ma rady - trzeba wejść pod stół i
odszczekać. Nie dalej jak trzy tygodnie temu przewidywałem na łamach
„Newsweeka”, że pod wpływem wydarzeń na Ukrainie polską politykę czeka
otrzeźwienie. Słabnące znaczenie Smoleńska zdawało się potwierdzać tę
intuicję. Nie doceniłem jednak potencjału obłędu/cynizmu (niepotrzebne
skreślić) na prawicy.
Raz jeszcze okazało się, że w przyrodzie nic nie ginie. Gdy
jedną paranoję już do cna wyeksploatowano, natychmiast pojawiło się
zapotrzebowanie na nową. Właśnie eksplodowała.
Lont
podpalony miotaczem
Tezę o fałszowaniu wyborów prawica budowała od kilku lat.
Najpierw ukradkiem, sącząc spekulacje i podejrzenia. Każda lokalna anomalia
była nagłaśniana i odpowiednio komentowana. Tu zabrakło kart do głosowania,
tam oddano więcej nieważnych głosów niż zazwyczaj - za każdym razem można
było poszukać racjonalnych wytłumaczeń; nawet najsprawniejszy system wyborczy
może potknąć się o jednostkowe zaniedbanie bądź nieuczciwość obsługującego go
człowieka. Zamiast tego opatrywano doniesienia znakami zapytania, budując
klimat podejrzliwości.
Sączone wnioski wydawały się zbyt absurdalne, aby mogły
zainfekować poważną część opinii publicznej. Główny nurt przymykał więc oko.
Tymczasem prawicowe media głosiły ostatnio już otwarcie, że fałszerstwa nad
urną to nawet nie brzytwa, której chwyta się słabnąca
władza, lecz stały element wszystkich elekcji po 1989 roku. Po takim przygotowaniu
byle iskra zdolna była odpalić ładunek paranoi. Trudno było wszakże przypuszczać,
że stanie się coś znacznie poważniejszego - że zamiast lokalnych zaniedbań
wyborczych wydarzy się katastrofa, która naprawdę skompromituje państwo. Sięgająca
wielu obszarów naraz - systemu informatycznego, kompozycji kart wyborczych,
niezdolności urzędników z PKW do reagowania w sytuacjach kryzysowych.
I tak doszło do zawieruchy
politycznej, jakiej dawno w Polsce nie widziano. Nieudolność państwa zderzona
z prawicową paranoją odarły z wiarygodności najważniejszy ustrojowy regulator
- instytucję wolnych, demokratycznych wyborów. Teraz podważany będzie wynik
każdej kolejnej elekcji.
Z paranoją
jak z wiatrakami
Polityczna paranoja nie jest
domeną prawicy. Dwaj najwięksi paranoicy w dziejach ludzkości, czyli Hitler i
Stalin, reprezentowali obie główne orientacje. Hitler zbudował swój model
totalitaryzmu na lęku przed żydowskim i komunistycznym spiskiem. Stalin w
procesach moskiewskich ugruntowywał lęk przed spiskiem imperialistycznym (choć
antyżydowskie fobie też nie były mu obce). Pozornie przeciwstawne wektory nie
przeszkodziły im jednak w zawarciu sojuszu.
Spiskowe widzenie świata, naukowo
zwane konspiracjonizmem, jest stałym elementem każdego politycznego ekstremizmu.
W USA konspiracjonizm od dawna bujnie rozkwita na radykalnej prawicy,
znajdując wyraz w teoriach o New World Order - światowych rządach dyktatury
łączącej socjalizm z okultyzmem i ideami New Age, dybiącej
na wolność Amerykanów, ich religijność i uznawane za świętość prawo do
posiadania broni. W Europie prawicowy ekstrem izm karmi się lękiem przed
ideologią multi-kułti planowo niszczącą tradycyjny fundament kulturowy.
Lewicowy z kolei - wizjami spisku amerykańsko-izraelskiego bądź globalnych
rządów korporacji. W XXI w. myślenie spiskowe zaczęło jednak znów przenikać do
centrum, wpływając na politykę mocarstw. Było obecne w teorii „osi zła”
prezydenta George’a
Busha, dziś triumfuje w putinowskiej Rosji.
W III RP paranoja zadomowiła się
na prawicy (choćby dlatego że skrajna lewica praktycznie nie istnieje).
Regularnie pojawiające się spiskowe teorie płynnie przechodziły w kolejne,
budując tyleż złożony co odrealniony obraz rzeczywistości.
Spisek założycielski to oczywiście
Magdalenka. Potem afera FOZZ prowokująca teorię o powziętym w schyłkowej PRL
wielkim planie złodziejskiej transformacji. Nieudana lustracja zakończona
upadkiem rządu Jana Olszewskiego stworzyła wizję agentury trzęsącej polską
polityką. Stąd był już tylko krok do teorii o powiązaniach
polskich elit z Moskwą, co znalazło swój wyraz w micie wszechmocnych
Wojskowych Służb Informacyjnych. Ostateczny stempel przystawił zaś w 2005 roku
Jarosław Kaczyński, ogłaszając istnienie wielkiego układu łączącego elity
polityczne, służby, biznes i mafię.
Sugestywną wizją zahipnotyzował
prawicowy elektorat. Nawet jego światli przedstawiciele zapomnieli, że historia
świata usłana jest spiskami nieudanymi, a rzadkie sukcesy odnosiły co najwyżej
sprzysiężenia kameralne, izolowane od otoczenia. Podpowiada to zresztą logika:
im spisek zatacza szersze kręgi, tym łatwiej go zdemaskować i zawczasu unieszkodliwić.
Myślenie spiskowe odporne jest jednak na logikę szerokiej perspektywy. Skupia
się na pozornej logice detali. Dowolnie je łączy, nie pozostawiając nawet
szczeliny na przypadek, zbieg okoliczności, kaprys losu. Tam, gdzie jest
skutek, zawsze musi być jakaś przyczyna. Pod gotową tezę selekcjonuje się
fakty. A najlepszym dowodem jest brak dowodów.
Czarna legenda Magdalenki okazała
się odporna nawet na przeczące jej relacje uczestnika rozmów Lecha Kaczyńskiego.
Choć kamera - towarzysząca w czerwcu 1992 roku nocnej naradzie prezydenta
Wałęsy z liderami partii dążących do odwołania rządu Olszewskiego - po prostu
zarejestrowała proces budowania nowej większości parlamentarnej („Panowie, przeliczmy głosy” -
stwierdza w kanonicznej frazie Donald Tusk), właśnie to nagranie posłużyło do
stworzenia mitu zamachu stanu. Brak dowodów na współpracę z SB ojców
założycieli III RP napędzał spekulacje o tym, jak ważnymi byli agentami. Aneks
do raportu o WSI, utajniony przez prezydenta Kaczyńskiego celem uratowania
Macierewicza przed ostateczną kompromitacją, do dziś podtrzymuje złowieszczy
mit wojskowych służb.
I tak już było zawsze. Żadne
oficjalne ustalenia nie miały szansy obalić wielowątkowej, wewnętrznie
wykluczającej się teorii o zamachu smoleńskim. Podobnie jak legendy o „seryjnym
samobójcy” mordującym Leppera, Petelickiego i innych domniemanych posiadaczy
tajemnej wiedzy. Z mitem sfałszowanych wyborów będzie tak samo.
Prawicowi autorzy nie mają problemu
z tym, by z aprobatą cytować podsłuchane zdanie Bartłomieja Sienkiewicza, że
„państwo istnieje teoretycznie” i jednocześnie insynuować praktyczną moc tego
państwa, zdolnego do ujarzmienia machiny wyborczej i podporządkowania jej
partyjnemu interesowi. A że gorszący bałagan powyborczy zdaje się przeczyć
kwalifikacjom spiskowców? Nie z takich meandrów potrafi wybrnąć prawicowy
umysł. Stanisław Michalkiewicz już zdążył donieść, że awaria systemu informatycznego
to ustawka pozwalająca zyskać na czasie - „aż nasi okupanci ustalą między
sobą, jakie powinny być prawidłowe wyniki wyborów”. Niezawodna poseł Pawłowicz
nie bawiła się w szczegółowe uzasadnienia, wszelkie sprzeczności zamykając w
nośnym haśle wywołanej przez władzę domowej „wojny hybrydowej”. W internecie
następuje już oddolna mobilizacja. Niedawni domorośli znawcy katastrof
lotniczych wcielają się w rolę speców od systemów informatycznych. Nowej
paranoi nic już nie zdoła powstrzymać.
Rokosz wzywa, mości państwo!
Amerykański badacz konspiracjonizmu
Daniel Pipes określał teorie spiskowe mianem „pornografii politycznej”.
W dojrzałych społeczeństwach odgrywają one podobną rolę jak normalna
pornografia - krążą w drugim obiegu, budząc wstydliwe emocje, powstrzymywane
przed wtargnięciem do otwartej publicznej przestrzeni szeregiem norm moralnych
i cywilizacyjnych standardów. A jeśli udaje im się sforsować tę zaporę, jest to
znak, że społeczeństwo toczy choroba. Łatwość wzbudzenia politycznej paranoi
w Polsce wiele mówi o Polakach.
Jak więc reagować? Jeśli próby
podważenia uczciwości wyborów okażą się skuteczne, reforma systemu wyborczego
wiele nie zmieni. Nie takie przeszkody pokonywał pobudzony paranoidalny umysł.
Spirala powszechnej podejrzliwości została uruchomiona, wzmacniając pozycję
PiS jako systemowej alternatywy dla rządów PO. Nowy rokosz już się rozpoczął -
napaścią na biura PKW zorganizowaną przez prawicowych ekstremistów oraz zmasowaną
kanonadą liderów PiS i mediów uprawiających pisowską propagandę.
Obszarem specjalnej troski powinno
więc stać się państwo. Niestety obserwujemy mechanizm patologicznego
sprzężenia. Każdy kolejny kryzys - czy to podsłuchiwanie polityków, czy rozpad
systemu wyborczego - zamiast skłaniać główne strony konfliktu do dyskusji nad
sposobami uzdrowienia państwa (co miało miejsce po aferze Rywina), teraz
jedynie pogłębia polaryzację. Histeria prawicowej opozycji wywołuje kontrreakcję
obozu władzy, nawołującego do umiaru i bagatelizującego
skalę ujawnionych problemów. W rozgardiaszu jeszcze bardziej kurczy się
przestrzeń do poważnej refleksji. Zamiast planować reformy, strony planują
strategie obalenia państwa bądź jego obrony w zakonserwowanym,
niefunkcjonalnym kształcie. I tak kryzysy, które w normalnych krajach
przeważnie są motorami postępu, w Polsce prowadzą do intelektualnego uwiądu.
Czekając na wodza
Paranoja ma jeszcze jedną
niebezpieczną właściwość. Ludzie na nią podatni zazwyczaj tak dalece ulegają
sugestywności teorii spiskowych, że sami przejmują schematy przypisywane
wrogom. „Musimy to skopiować, oczywiście na swój sposób” - mawiał ponoć Hitler
po lekturze „Protokołów mędrców Syjonu”, traktujących o żydowskim spisku przejęcia
władzy nad światem. Zaś główny ideolog nazizmu
Alfred Rosenberg - jak zauważał demaskator „Protokołów” Herman Bernstein
- zaprojektował w modelu III Rzeszy najbardziej
diaboliczne instrumenty żydowskiego spisku: manipulowanie masami, wywoływanie
zamieszek, demonstracje siły, ograniczanie wolności obywatelskich, kontrolę
prasy. I tym sposobem zawarte w fałszywce carskiej ochrany imaginacje stały
się totalitarną realnością.
W zalewie histerycznych manifestów
i fantastycznych teorii lansowanych w ostatnich dniach na łamach prawicowych
mediów, uważny czytelnik mógł wyłapać szczególnie absurdalną publikację jednej
z autorek portalu wpolityce.pl.
Małgorzata Nykiel przeniosła w polskie realia
paranoiczną teorię sowieckiej „wojny bez walki”, ujawnioną przez zbiegłego do
USA kagebistę Jurija Bezmienowa. Twierdził on, że w czasach zimnej wojny
Moskwa realizowała plan przejęcia władzy nad Ameryką. Poprzez działania
agentów wpływu przez dwie dekady szerzono demoralizację, infekując wirusem
nihilizmu instytucje państwa, edukację, media, kulturę, rodzinę i religię. Po
demoralizacji miała nastąpić przyspieszona faza destabilizacji, a potem -
gwałtownego kryzysu. Gdyby zaś w gruzach leżało już całe państwo i spajającyje
porządek wartości, wkroczyłby nowy przywódca, z nadzieją witany przez znękane
społeczeństwo. Oczywiście ostatecznie podporządkowałby Amerykę władcom Kremla.
Można by zbudować na tej kanwie
fabułę niewymagającej intelektualnie opowiastki SF. Ale red. Nykiel -
posiłkując się antyklerykalizmem Palikota, tęczą na placu Zbawiciela i innymi
rekwizytami mającymi dowieść planowej destabilizacji polskiej moralności
- zupełnie na serio snuje scenariusz wielkiego
kryzysu i bliskiego już przejęcia władzy przez tajemniczego Obcego.
Cóż, z kryzysem faktycznie mamy do
czynienia. Z kryzysem państwa i jeszcze poważniejszym kryzysem umysłowym.
Lecz jeśli ktoś odpowiada za demoralizację i destabilizację polskiej
demokracji, to w pierwszej kolejności właśnie odgrywająca swój paranoiczny
koncert polska prawica. Tak harmonijnie zestroiła akordy, że nie wygląda to na
improwizację.
Kto podsunął partyturę? Nowego
wodza, który wkroczy na białym koniu i ocali Polaków, raczej nie należy się
spodziewać. Wódz jest znany, od lat ten sam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz