Pojechali
na pasterkę, aby mordować. Milczenie świadków wymusili przysięgą
na krzyż.
Helena Kowalik
Tłoczno, duszno od parujących palt
po śnieżnej zadymce, kadzidła i odoru bimbru. Za chwilę pasterka
w połanieckim kościele zabrzmi gromkim „Bóg się rodzi”. Przez ciżbę
do ławki koło ołtarza przepycha się siostrzenica gospodarza Bojdy
z pobliskiej Zrębiny. Szepcze na ucho młodej kobiecie
w niedopiętym kożuchu: – Krycha, twój ojciec rozrabia w domu po pijaku,
wracajcie szybko do chałupy. Po chwili Krystyna z mężem
i bratem Mieciem opuszczają nabożeństwo. Modlące
się kobiety patrzą na brzuch Kryski. Ciąża jest już widoczna.
Dwie godziny później kierowca
autosana Piotr Zając dobija się na posterunek MO w Połańcu. Krzyczy przez szybę
dyżurki: ktoś ukradł mu sprzed kościoła samochód i w tej ćmie przejechał na
śmierć troje pieszych idących w kierunku Zrębiny!
Z notatki milicyjnej: „Ustalono
dane osobowe śmiertelnych ofiar wypadku drogowego w nocy z 24 na 25 grudnia
1976 r. Są to Krystyna Łukaszek, z domu Kalita, jej mąż Stanisław Łukaszek i brat Krystyny
Mieczysław Kalita. Wszyscy ze Zrębiny.
- Nieszczęście - niesie się po
wsi. Dopiero co było wesele Krychy. Taka ładna para. - Jak sosna ze świerkiem -
chwaliła Bukaczowa, babka panny młodej. I wesele było udane, na 180 osób.
Wykosztowali się Kalitowie po wszystkie czasy, choć się u nich nie przelewa. I
żadnej bijatyki, wyrywania sztachet z płotu. Tylko na poprawinach przemówiły
się matka panny młodej z zarządzająca wydawaniem potraw Zośką Szymonikową, bo
mały Miecio zobaczył, że kucharka po kryjomu
pakuje kiełbasy do swej torby.
Głośnej awantury z tego powodu nie
było, Kalitowie by się nie odważyli, choć są z kucharką spokrewnieni. Wszak
Szymoniczka to siostra Jana Bojdy, właściciela jedynego ciągnika we wsi.
Najbogatszemu gospodarzowi w
Zrębinie lepiej nie wchodzić w drogę; dobrze wie o tym dziadek Krystyny, Ignacy
Bukacz. W1947 r., jako ormowiec i członek PPR, ujawnił milicjantom, gdzie
przebywa młody Jan Bojda, uchylający się od odsiedzenia wyroku za gwałt. Trzy
lata później w obejściu Bojdy zginął 10 -letni syn Bukacza. Niby przypadkiem,
bo miał być zastrzelony pies.
STASIO WSZYSTKO WIDZIAŁ
W drugi dzień świąt wieczorem pod
oknem chałupy Józefa Szymonika, szwagra Bojdy, ktoś o dziecięcym jeszcze głosie
krzyknął: „Bandyto, zamordowałeś tyle ludzi i mojego kolegę Mięcia” Nim
gospodarz wybiegł z kijem na podwórko, nikogo już nie było.
Tuż przed Nowym Rokiem odbył się
pogrzeb ofiar wypadku. Cała Zrębina płakała, patrząc, jak Jan Bojda niesie na
swym ramieniu trumnę z ciałem Mięcia. Na cmentarzu Szymoniczka pierwsza przed
matką Krysi rzuciła się z rozpaczliwym krzykiem na trumny. Nikt nie przemawiał
nad grobem, tylko Kalitowa przysięgła na klęczkach, że znajdzie tych bandytów,
którzy przejechali na drodze jej dzieci i uciekli. Dwa dni później listonosz
przyniósł jej anonim: „Przestańcie węszyć, bo diabeł wszedł w waszą rodzinę.
One same podeszły pod pekaes i się stało”.
Matka Krystyny nie wzięła sobie
ostrzeżenia do serca. Przeciwnie - codziennie chodzi na posterunek milicji.
Niespodziewanie dowiaduje się, że u prokuratora w Staszowie byli rodzice
14-letniego Staszka, najlepszego kolegi jej Mięcia. - Stasio, gdy wrócił z
pasterki, był bardzo wypłochany, cały się trząsł - zeznała matka chłopca. -
Wsadził głowę pod pierzynę, prosił, aby nie gasić światła. Kilka tygodni
później wyznał im, że dostrzegł przy zepchniętym do rowu pekaesie Szymonika,
który na jego widok najpierw się schował za kołem, a potem uciekł w pole. -
Jak żeś poznał, to musisz powiedzieć prokuratorowi w Staszowie, bo to nie o
krowę chodzi, tylko o Kalitowe dzieci - zdecydował ojciec Stasia. I we troje
poszli na autobus.
- A dlaczego nie powiedziałeś o
tym wcześniej? - zapytał chłopca prokurator. - Bo mi było żal pana Szymonika. Chodziłem
do nich na telewizję.
- Kiedy przestałeś żałować?
- Gdy Bojdowa rodzina kazała mi
mówić na kierowcę Suchego, że widziałem go w tym autosanie, który przejechał
Kalitów, Ja cyganienia nie lubię.
Śledztwo przejęła prokuratura w
Tarnobrzegu. Zarządzono ekshumację zwłok. Nowy biegły anatomopatolog
stwierdził, że ofiary były katowane tępym narzędziem (poprzedni nie zauważył
takich obrażeń). Ponowna analiza zdjęć zrobionych tuż po rzekomym wypadku
ujawniła, że kobieta leżała w kierunku przeciwnym do kierunku jazdy. Nie mogła
więc zginąć pod kołami pekaesu w drodze do swej wsi.
Dochodzenie wreszcie ruszyło z
miejsca; pierwszym, którego zabrano do aresztu, był Józef Szymonik. Już zakuty
w kajdanki wykrzykiwał, że jest niewinny. Zrębinowskie kobiety dogadywały matce
Stasia: - Jak ty, Jaśka, dziecko chowasz, że porządnego gospodarza do więzienia
wsadziło?
Jeszcze tego dnia Władysław Krupa,
zięć Bojdy, zapewniał pod sklepem: - Sprawa nie będzie wniesiona. Adwokatom z
Krakowa daliśmy tyle, że zagwarantowali Józkowi niewinność.
Na wszelki wypadek Bojdowie postanowili
zamknąć Stasiowi buzię. Usiłowali podstępem zawieźć go do przekupionego
psychiatry, aby stwierdził u nastolatka ociężałość umysłową. Nie udało się.
Wtedy Bojda zaproponował matce chłopca: - Jasia, damy ci nie 20 tys., tylko
tyle, ile powiesz. Nie masz krowy, przyprowadzę do obory. Nie macie porządnych
mebli, dostaniesz. Tylko ratuj Józka. - Wy sobie mną nie ścielta wygodnego
łóżka, jak tu areszt czeka - odpowiedziała.
Wtedy Bojda założył barani kożuch
futrem na wierzch i tak przebrany wieczorem pogonił na czworakach Stasia w
kierunku sadzawki, chcąc go utopić. Ale dopadły go zdziczałe psy i musiał się
ratować przed ich kłami ucieczką. Potem czyjaś ręka raz po raz wrzucała do
sieni chałupy rodziców Stasia drobne monety, jako judaszowe grosze. Albo
wybijała szyby. Trwało to tygodniami. Ojciec Stasia całymi nocami czuwał z
siekierą przy łóżku, sprawdzał, czy ktoś nie podpalił stodoły. Aż którejś nocy
odebrał sobie życie. - Powiesił się na tle napięcia nerwowego - zeznała na
policji jego żona.
PRZYSIĘGAM NA MATKĘ BOSKĄ
Już trzech mężczyzn ze Zrębiny
siedzi za kratkami, aby nie utrudniali śledztwa. Wszyscy przekonują
prokuratora, że nie było ich w miejscu wypadku. - Pasterkę przeleżeliśmy z żoną
w łóżku - twierdził Józef Szymonik.
- W pierwszy dzień świąt, gdy moja
kobieta wróciła z kościoła, opowiadała mi, jak wyciągano Kaliciaków spod
autobusu.
Bojda podał alibi: 24 grudnia
oglądał telewizję. - Artystka wyszła z lewego rogu ekranu w chustce zarzuconej
na ramię i śpiewała „Lulajże, Jezuniu…!”. Na dowód, że mówi prawdę, przesłuchiwany przegryzł przy
śledczym swój kciuk i krwią naznaczył protokół. Z kolei kierowca Suchy się
załamał. Najpierw zeznał, że gdy pieszo wracali z pasterki (ktoś mu ukradł pekaes),
wiatr wiał w oczy, trzeba było postawić kołnierz, więc niczego nie widział.
Następnego dnia wyznał więziennemu strażnikowi: - Wszystko mnie dręczy, chcę
powiedzieć prawdę. Gdy prowadzili go do prokuratora w drugim budynku, zobaczył
na korytarzu siostrę, która krzyknęła: „Nic nie mów!”. I Suchy nabrał wody w
usta.
Ale śledczy już byli na właściwym
tropie. Po roku dochodzenia ustalono przebieg wydarzeń w wigilijną noc pod
Połańcem. Znany był nawet motyw zabójstwa.
Bogaty Jan Bojda latami nosił w
sercu urazę do swego krewnego Ignacego Bukacza za wydanie go milicji po tym,
gdy zgwałcił dziewczynę na pastwisku. Samego gwałtu nie kwestionował, ale
uważał, że ojciec Zdzisławy Kality uczynił mu krzywdę na honorze. Gdy na
weselu Krystyny jego siostra Zośka Szymonikowa została złapana na kradzieży,
pierwszy gospodarz we wsi potraktował to jako kolejną zniewagę jego rodziny.
Nie do darowania.
Wiedział, że Wacław Kalita, mąż
Zdzisławy, spędzi Wigilię u siostry. Ściągnął z pobliskiego miasteczka do
Zrębiny zięcia Pawła Górnego, który miał fiata 125. Kazał mu zawieźć na
pasterkę ich kobiety. Tradycyjnie w okolicach Połańca wiernych ze wsi
podwożono przed północą do kościoła dwoma wynajętymi na tę okazję pekaesami.
W1976 r. jednym wozem kierował Bolesław Suchy, drugim - Maciej Zimny. Jadący na
pasterkę chłopi ucieszyli się, gdy Bojda wyciągnął bimber. Nim odezwały się
kościelne dzwony, pasażerowie nie byli w stanie o własnych siłach wyjść z wozu.
A Bojda ciągle dolewał. Łukaszkowie z Mieciem Kalitą przyjechali pod kościół
drugim samochodem, w którym nikt nie pił. Poszli na nabożeństwo. Przed
podniesieniem Bojda nakazał swej siostrzenicy, aby wywołała z kościoła Krystynę
pod pretekstem, że jej ojciec awanturuje się w domu. Młoda Łukaszkowa uwierzyła
i wyszła na dwór z mężem i bratem. Zobaczyli pekaes, ale bez kierowcy. Drugiego
samochodu nie było, bo w tym czasie Bojda zaproponował uczestnikom popijawy
wyjazd po bimber do sołtysa w Zrębinie.
„Kalitowe dzieci” szły więc do
swej wsi oddalonej od Połańca o 4
km pieszo, poboczem drogi. Tam dogonił je fiat kierowany
przez Górnego. Za samochodem osobowym przebijał się przez śnieżną zadymkę
pekaes z podpitym towarzystwem, prowadzony przez Suchego. W pewnej chwili fiat
potrącił Mięcia. Samochody stanęły. Na drogę wysko - czyli Bojda i jego
szwagier Szymonik. Zaczęli bić Łukaszków. Gdy ciężarna Krystyna ze Stanisławem
uciekali na łąki, Górny i Krupa zablokowali drzwi autobusu. Pasażerowie
oglądali to, co działo się na zewnątrz, przez odmrożone chuchaniem szyby.
- Wujku, nie zabijaj mnie! -
krzyczała Krystyna. Jej mąż z głową roztrzaskaną kluczem do przykręcania kół
leżał nieruchomo w kałuży krwi. Miecio ze złamaną nogą na poboczu szosy z
płaczem wzywał pomocy. Z wnętrza samochodu wszystko było widoczne jak na dłoni,
bo mordercom przyświecał latarką Henryk Grabik. On też pomagał w przeciągnięciu
ciała Krystyny bliżej autobusu... Po kilkunastu minutach Bojda polecił
zięciowi, aby najechał na głowę chłopca. Naprowadzał go, wydając komendy: w
lewo, prawo, do przodu. Po czym wszystkie trzy ciała wniesiono do pekaesu.
Pasażerowie nadal milczeli.
Ujechali z pół kilometra i Bojda
nakazał Suchemu się zatrzymać, aby upozorować wypadek drogowy i gwałt na
Krystynie. Wyniesione zwłoki ułożono w rowie po prawej stronie drogi. Ciało
kobiety zostało obnażone. Miejsce kierowcy w autobusie zajął Szymonik, który
celowo przejechał po ofiarach rzekomego wypadku. Potem zepchnął autobus z
drogi i jeszcze raz sprawdził ułożenie ciał (właśnie wtedy zobaczył go
wracający do domu Stasio).
Bojda polecił ludziom przejść do
drugiego (pustego) autobusu, w którym za kierownicą czekał Piotr Zając.
Zagroził, że jeśli komukolwiek pisną o tym, co się stało, spotka ich taki sam
los. Wszyscy uklękli w autobusie i złożyli przysięgę na obrazek z Matką Boską,
który Bojda trzymał wysoko nad głowami pasażerów. Następnie dawał do ucałowania
medalik i różaniec. Każdemu, kto to uczynił, nakłuwał palec agrafką i odciskał
krwawy ślad na kartce, aby przysięga nabrała mocy. W tym czasie zięć rozdawał ludziom pieniądze. Garściami, ile kto
złapał.
- Ludzie - mówił - trzeba teraz
jechać do Połańca, żeby widzieli, że byliśta na pasterce. Grabika się podrzuci
do kościoła w Burzowej. Zaśpiewa głośno pod chórem, to baby go zauważą.
Wszystko odbyło się wedle planu.
Gdy Suchy po pasterce wyszedł z kościoła, zaczął przeklinać, że ktoś mu zrobił
kawał i ukradł pekaes. Trudno darmo, trzeba wszystkich upakować w jednym
samochodzie. Ruszyli. Po kilkunastu minutach kierowca zahamował, bo dostrzegł w
rowie porzucony autosan. Ktoś zauważył leżącą na drodze kobietę, a obok niej
torebkę. Ale żaden z pasażerów nie pochylił się nad ofiarą wypadku. O drugiej w
nocy zawiadomili posterunek MO w Połańcu.
NIE OŚWIADCZAM SIĘ
Już na pierwszej rozprawie Jan
Bojda usiłował zastraszyć Zdzisławę Kalitę. „A jak się będziesz czuć, Zdzisia,
gdy ja wyjdę z więzienia, co? "Napytanie sędziego, czy rozumie, co mu się
zarzuca, odpowiedział: „Nie oświadczam się” I powtórzył te słowa, gdy pytano,
czy będzie składał wyjaśnienia.
Tak samo odpowiadali kolejni
oskarżeni (nazajutrz większość relacji dziennikarskich miała ten sam tytuł „Nie
oświadczam się”). Na następnych rozprawach jeden za drugim twierdzili, że ich
przyznanie się do przestępstwa milicja wymusiła w śledztwie biciem.
Gdy sędzia pytał Henryka Grabika
(tego, który przyświecał latarką, gdy Bojda zabijał Krystynę), skąd oskarżony
wie, co ta kobieta krzyczała przed śmiercią, padła odpowiedź:
- Wysoki sądzie, z własnej
wyobraźni opisałem. Według własnego uzmysłowienia sobie. Ja jestem
niedorozwinięty, nie mam takiego dogadania. (Bojda w tym momencie podniósł
rękę, chciał coś powiedzieć, ale jego obrońca mruknął: „Zamknij się pan” Sędzia
kazał odnotować w protokole ów incydent).
Bojda pamiętał jednak o pouczeniu
swego adwokata, gdy padło pytanie prokuratora: „Dlaczego przed aresztowaniem
chciał dać posterunkowemu 100 tys. zł za to, aby inny wskazany przez niego
funkcjonariusz prowadził śledztwo?”.
- Nie oświadczam się -
odpowiedział oskarżony.
Gdy również powoływani świadkowie
„nie oświadczali się”, sędzia sięgnął po kary pieniężne oraz areszty za odmowę
bądź składanie fałszywych zeznań. 13 osób prosto z sądu pojechało do celi.
To rozogniło wrogie nastroje wśród
mieszkańców Zrębiny. Kuzyn Szymonika kopnął na sądowym korytarzu w twarz
Tadeusza Suchego za to, że jego brat złożył
obciążające zeznania. Żony Górnego i Krupy nazwały oskarżycielkę posiłkową
„postrzeloną na całym mózgu” Kalitowa nie pozostała dłużna, gdy sędzia zapytał
ją, jaką opinię miał we wsi Jan Bojda: - On ma taki charakter, wysoki sądzie -
odpowiedziała - że może sobie odrzynać rękę i nogę po kawałku, aby stanęło po
ichniemu. Gdy mu pies sąsiada zjadł kury, pokrajał zwierzę na żywca, żeby te
kury wydostać.
PĘKA MUR MILCZENIA
Przetrzymywanie świadków w
więzieniu w czasie żniw (kto był gotów zeznawać, przedterminowo wychodził na
wolność) spowodowało, że osadzeni odnaleźli, jak potem mówili w sądzie,
sumienie.
Gospodarz, w którego domu Bojda
urządził świadkom zbrodni kolejną przysięgę na krzyż, że nie puszczą pary z
gęby, przyznał, że był w „pijanym” autobusie, gdy na łące mordowali Łukaszków.
- Za co pan wziął od Bojdy 20 tys.
zł?
- zapytał sędzia.
- Żebym nic nie mówił. Ja chciałem
bardzo przeprosić pana prokuratora. Źle zrobiłem, ale pan prokurator też by się
nie oświadczał, gdyby rano znalazł w swojej furmance przyciśniętą cegłą kartkę,
a na niej: „Spróbujeta coś powiedzieć, pójdzieta z dymem”
Siostra Bojdy też się przyznała,
że widziała przez szybę fiata leżącą za autobusem obnażoną kobietę. Nie
zainteresowała się.
Sędzia: - A gdyby tam leżała
przejechana krowa?
- A to co innego.
Podczas procesu wyszły na jaw
błędy popełnione w pierwszym etapie śledztwa. Pospieszono się z kasacją
zepchniętego do rowu autosanu. Wezwany w drugi dzień świąt biegły
anatomopatolog nie miał kwalifikacji do dokonania sekcji zwłok. Nie dostrzegł
prawdziwej przyczyny śmierci ofiar rzekomego wypadku drogowego.
ŚMIERĆ ZA ŚMIERĆ
Ostatni dzień procesu. Prokurator
w mowie końcowej zauważył, że Bojda kilkudziesięciu świadków „otoczył murem
milczenia, stosując magię przysięgi na święty obrazek i konkret, czyli łapówkę,
na którą przeznaczył 400 tys. zł”.
Dla czterech głównych oskarżonych
żądał kary śmierci. Dla Grabika, który przyświecał zabójcom latarką - 15 lat
więzienia. Jan Bojda w ostatnim słowie ostrzegł sąd, że kiedyś był ławnikiem, w
związku z tym prawo zna i nikt z nim nie wygra. W swojej wsi aż do aresztowania był
autorytetem „na odcinku leczenia zwierząt, wycielania krów, dawania ludziom
zastrzyków i udzielania porad prawnych” Został wpisany do jasnogórskiej księgi
wieczystej jako jeden z trzech zrębiniaków nieużywających alkoholu. W tej
sytuacji oczekuje uniewinnienia, bo idą święta i chciałby się przełamać z
rodziną opłatkiem.
Józef Szymonik w ostatnim słowie
zauważył, że absolutnie nie nadaje się do siedzenia w celi. „Moja specjalność
to życie na wolności”. Wyrok sądu pokrył się z żądaniem pro - kuratora. W
uzasadnieniu sędzia zauważył:
- Jeszcze się nie zdarzyło, aby
społeczność wiejska zanikiem sumienia, korupcją, przekupstwem, strachem i
paraliżem woli utkała tak szczelną zasłonę milczenia wokół zbrodni. Sąd
Najwyższy po ponownym zasięgnięciu opinii biegłych drogowców utrzymał wyrok
Sądu Wojewódzkiego w mocy. Jednakże Rada Państwa skorzystała z prawa łaski i
zamieniła karę śmierci dla Górnego na 25 lat więzienia, a dla Krupy na 15 lat.
POST SCRIPTUM
Reporter „Prawa i Życia” Wiesław
Łuka, który szczegółowo opisywał proces (potem te relacje zebrał w książce „Nie
oświadczam się”), kilkakrotnie wracał do Zrębiny już po wykonaniu wyroku kary
śmierci. Zauważył, że upływ czasu nie wygasił nienawiści między rodzinami
skazanych a ich ofiar. Wdowa po Bojdzie i jej krewne nie mogły stanąć spokojnie
na przystanku PKS, bo ludzie się od nich odsuwali i kazali im przechodzić na
drugą stronę drogi. Natomiast ci, którzy zeznawali po myśli Kalitowej, nadal
trzymali w pogotowiu przy drzwiach siekierę i widły, bo obawiali się zemsty
„zza górki”, czyli z zabudowań Bojdów.
Gdy 12 lat później Władysław Krupa
wyszedł na wolność, powiedział dziennikarzowi, że byt ofiarą komunistycznych
sędziów i teraz liczy już tylko na boską sprawiedliwość.
KORZYSTAŁAM ZE WSZYSTKICH RELACJI PRASOWYCH
PROCESIE ZAMIESZCZONYCH M. IN. W „PRAWIE I ŻYCIU”
„POLITYCE’; „ARGUMENTACH” „GAZECIE SĄDOWEJ" „ŻYCIU WARSZAWY”.
DANE OSOBOWE UCZESTNIKÓW PROCESU ZOSTAŁY
ZMIENIONE. ZACHOWAŁAM AUTENTYCZNOŚĆ NAZWISK OFIAR.
'Sędzia: - A gdyby tam leżała przejechana krowa?
OdpowiedzUsuń- A to co innego.'
----
"On ma taki charakter, wysoki sądzie - odpowiedziała - że może sobie odrzynać rękę i nogę po kawałku, aby stanęło po ichniemu. Gdy mu pies sąsiada zjadł kury, pokrajał zwierzę na żywca, żeby te kury wydostać."
-----------------starczy!