Donald Tusk o
wyborach, Polsce na tle Europy, drugorzędności ideologii, siedmiu latach
rządzenia i bilansie osobistym
POLITYKA: - Jesteśmy po
wyborach samorządowych, ciągle w środku burzy związanej z ich przebiegiem, ale
wyniki są. I jak jest? PO przegrała czy wygrała? Procentów mniej, mandatów
nieco więcej niż PiS, duże miasta jednak przy PO, ale satysfakcji chyba brak?
Donald Tusk: - Jesteśmy w podobnej
sytuacji jak w maju po wyborach do Parlamentu Europejskiego, różnice między
dwiema partiami są tak niewielkie, że można powiedzieć, iż dwie główne siły
polityczne idą łeb w łeb. Przypuszczam, że podobnie będzie także w przyszłym
roku, czyli przez cały wyborczy sezon. Oczywiście nie mówię o wyborach
prezydenckich, w nich faworyt jest bardzo wyraźny, chociaż nigdy nie należy
lekceważyć konkurentów. Generalnie jednak mamy remis i on może trwać dość
długo.
Gdy patrzę, jak Polacy zagłosowali,
to widać, że poparcie dla Platformy Obywatelskiej utrzymuje się na stałym
wysokim poziomie. Ciekawe, że po bardzo konfrontacyjnej jesieni między PiS i
PSL to raczej PSL odniosło sukces. PiS zakładało, że jest w stanie zdobyć
wyborców^ PSL, ale to się nie udało. Moim zdaniem dlatego, że Janusz
Piechociński nie robił uników, poszedł na twarde zwarcie z PiS, postawił się
najmocniej ze wszystkich dotychczasowych szefów tej partii i dużo wygrał.
Ciekawe jest zresztą to, gdzie partie szukają nowych wyborców. PiS szukało w
elektoracie PSL, a Palikot czy Miller długo stawiali na konfrontację z PO. Moim
zdaniem to był taktyczny błąd.
Miller też próbował szukać
głosów na wsi.
Ważniejsze było jego powyborcze
spotkanie z Jarosławem Kaczyńskim - miało znaczenie bardziej symboliczne niż
polityczne - ale oznaczało jednak przejście na „ciemną stronę mocy”. Dotychczasowi
wyborcy SLD mogą mu tego nie wybaczyć.
Czy wynik PSL bardzo pana
zaskoczył?
Z mojego punktu widzenia, jako
byłego szefa Platformy, pokazuje on coś bardzo optymistycznego: ludowcy mogą
powiedzieć, że nie tracą na tej koalicji, a to jest dobra prognoza dla
przyszłych sojuszy w sejmikach, a także w perspektywie wyborów parlamentarnych.
Naturalnie, że oczekiwania działaczy PSL będą teraz większe, że będą bardziej
równoprawnym partnerem. W sumie ten wynik wzmacnia centrowy blok w Polsce.
Okazało się też, że istotna część wiejskiego elektoratu docenia umiarkowanie i
centrowość PSL.
Na pewno odpowiednie instytucje
powinny zastanowić się nad tym, co spowodowało tak wielką liczbę nieważnych
głosów, ale nikt odpowiedzialny nie powie, że akurat to zaważyło na wyniku PSL.
Może ten pierwszy numer na liście dawał minimalne fory, ale wynik jest przecież
aż o sześć punktów procentowych lepszy niż cztery lata temu.
Jaki więc może być wynik
przyszłorocznych wyborów do Sejmu?
Myślę, że dwie główne siły,
Platforma i PiS, znów będą w okolicach remisu, może po 32 proc. głosów, i że
determinacja tych partii, jakieś drobne zdarzenia mogą zdecydować o
zwycięstwie jednej lub drugiej. Lewica - rozumiana jako całość, a więc Miller,
Palikot i różne inne środowiska-nie podniesie się po tej klęsce, bo to klęska,
jeśli z 20 proc. głosów robi się 10 proc. I z zupełnie dobrym wynikiem wyjdzie
z tych wyborów PSL. Jestem więc przekonany, że koalicja PO-PSL może współpracować
w przyszłości.
Czy PSL nie odebrało głosów
Platformie?
Nie sądzę. Przyrost głosów na PSL wynika
także z tego, że prawdopodobnie część lewicowych wyborców zagłosowała właśnie
na ludowców. Ubytek głosów oddanych na PO widzę raczej w absencji, a nie w
przepływach.
A nie w tym, że Ewa Kopacz
zbytnio zdusiła polityczne emocje, starała się wyeliminować główną oś konfliktu
między PO a PiS? Pan potrafił tym konfliktem zarządzać i może to dawało
wygrane?
Nie. Uważam, że Ewa Kopacz
zrobiła, co trzeba - świadczą o tym kolejne, coraz wyższe, rankingi zaufania
do niej jako premiera i do rządu, gdzie Ewa Kopacz wręcz bije rekordy, jak
choćby w ostatnim badaniu CBOS, w którym ma już 62 proc. zaufania. To jest
niebywały sukces Ewy; lepszy od niej jest już tylko Bronisław Komorowski. W
moim najgłębszym przekonaniu postępowanie Ewy Kopacz w kampanii, i jako
premiera, i szefowej Platformy, przyczyniło się do lepszego wyniku PO, niż
mógłby być.
Mówi więc pan tym samym, że
Platforma kierowana przez Donalda Tuska traciła już zdolność wygrywania?
Jest oczywiste, że część naszych
wyborców czy, szerzej, opinii publicznej, uznała, że taka radykalna zmiana
była potrzebna. Ta zmiana w PO była wyjątkowo głęboka i przyniosła dobry efekt.
Po pierwszej konferencji prasowej Ewy Kopacz, która została oceniona
przesadnie krytycznie, przyszedł czas samych udanych wystąpień i dobrych
posunięć. Co będzie dalej? Zobaczymy, ale jestem optymistą.
Co chce osiągnąć Jarosław
Kaczyński, rzucając oskarżenie fałszerstwa wyborczego, zwołując demonstracje
na 13 grudnia?
Po pierwsze, fakt, iż wszystkie
główne partie kontrolowały komisje wyborcze, a PiS było tu szczególnie aktywne,
wyklucza intencje fałszowania wyborów przez kogokolwiek. Po drugie - co brzmi
nawet trochę zabawnie - PiS po raz pierwszy od 9 lat uzyskało lepszy wynik niż
PO i ogłasza, że prawdopodobnie wybory zostały sfałszowane. Uważam jednak, że
bardzo poważną sprawą jest liczba nieważnych głosów. Mam też bardzo poważne
pretensje do PKW, nie tyle o system informatyczny, bo takie awarie się
zdarzają, nawet nie o sposób komunikowania się z opinią publiczną, który,
najdelikatniej mówiąc, nie był budujący, ale o to, że nie wyciągnęła wniosków z
wcześniejszych wyborów, szczególnie samorządowych, bo już wtedy odsetek
nieważnych głosów w niektórych miejscach był bardzo wysoki. Dziś bezwzględnie
trzeba zbadać, co jest wadliwego w systemie wyborów, czy to osławiona już
książeczka, czy brak informacji, czy są jeszcze inne powody trudności w
głosowaniu. Tak czy inaczej, sytuacja jest bardzo ambarasująca i Kaczyński ją
wykorzystuje.
Ale co może osiągnąć PiS
destabilizacją, skoro wcześniej próbowało budować wizerunek partii spokojnej,
odpowiedzialnej, która może rządzić?
Jednym z fundamentów działania
politycznego PiS jest szkodzenie komuś, nawet jeśli nie ma w tym bezpośredniego
interesu politycznego. PiS zdecydowanie bardziej wyspecjalizowało się
wbudowaniu swej siły poprzez atak niż tworzenie czegoś pozytywnego. Jest
okazja, aby uderzyć w prezydenta, więc wykorzystują sytuację do maksimum. Nie
mam wątpliwości, że ta próba, choć podjęta w związku z wyborami samorządowymi,
będzie w sumie wymierzona bardziej w głowę państwa niż w PO. To jest polityczna
kalkulacja, chodzi o to, aby uzyskać w wyborach prezydenckich w miarę dobry
wynik.
Andrzej Duda jako kandydat do urzędu prezydenta może
takiemu wynikowi pomóc?
Może wstyd się przyznać, ale w
momencie, kiedy mianowano pana Dudę na kandydata, byłem już na obrzeżach
polskiej polityki, a przed tą nominacją nie miałem żadnego powodu, aby
analizować tę postać. Po prostu nic nie wiem o panu Dudzie. W pierwszym
momencie pomyślałem, że w tej szybkiej i niespodziewanej nominacji chodzi o
to, aby poskromić ambicje prezydenckie szefa Solidarności Piotra Dudy. Ten ruch
rzeczywiście utrudnia Piotrowi Dudzie wystawienie własnej kandydatury. Może też
chodzić o to, aby środowiska oczekujące na kandydata PiS nie zaczęły zbyt ostro
lansować kogoś, kto byłby dla Kaczyńskiego kłopotliwy oraz o zablokowanie
innych polityków w obozie PiS, w rodzaju Jarosława Gowina czy Zbigniewa Ziobry.
A ich ambicje znane są od dawna.
Nie żałuje pan, że uczynił kiedyś Jarosława Gowina
ministrem sprawiedliwości?
Widzę tylko, jak zbawienny wpływ
na ludzi ma PO - gdy Gowin był w Platformie, zachowywał się raczej
przyzwoicie.
Po raz pierwszy od bardzo dawna nie uczestniczył pan
bezpośrednio w wielkich wydarzeniach politycznych. Jakie to uczucie dla kogoś
nawykłego do walki na pierwszej linii tak stać z boku?
Nie wiem, jak bym się czuł, gdybym
wyszedł z dotychczasowych ról i przeszedł na emeryturę. Pewnie wtedy wrażenie
pustki byłoby dotkliwe, ale to nie jest moje doświadczenie. Ja od pierwszych
dni po wyborze na stanowisko szefa Rady Unii Europejskiej pracuję.
Przygotowuję już swoją pierwszą
Radę Europejską, tworzę gabinet, za który odpowiadam, dobieram
współpracowników, prowadzę rozmowy z szefami państw, często na ich prośby -
ostatnio gościłem prywatnie w Sopocie premiera Holandii. Śledzę sprawę
ukraińską, która jest i będzie niezwykle poważnym problemem.
Naturalne pytanie - czy z premierem Holandii rozmawiał pan
już po angielsku?
Jestem już po kilku takich
debiutach, także po długim, trzygodzinnym wywiadzie dla „Financial
Times". Wszystko po angielsku. Tak jak zapowiedziałem, poleruję mój
angielski. Inaczej się zresztą nie da.
Czy ma pan poczucie, że jest już pan przygotowany do nowej
funkcji, że ma pan już mapę największych wyzwań?
Wiele europejskich kwestii znam
bardzo dobrze, przez siedem lat uczestniczyłem w europejskiej polityce, ale
jednak to obecne usytuowanie jest dla mnie nowością. Miałem dotychczas polską
perspektywę, teraz musi się ona zmienić. Będę między innymi odpowiadał za
strefę euro i jej reformę, a w tych obradach dotychczas Polska uczestniczyła w
ograniczonym stopniu.
Dla mnie szczególnie ważne jest
jednak szukanie nowych sposobów działania, tym bardziej że mamy kilka
ogromnych wyzwań, począwszy od Ukrainy czy Rosji, szczególnie gdy chodzi o
prowadzenie spójnej polityki Unii, po kwestie brytyjskie. Opuszczenie Unii
przez Wielką Brytanię byłoby wielkim zagrożeniem nie tylko dla europejskiej
wspólnoty, ale także dla wspólnoty transatlantyckiej. Jest też ważna
kwestia umowy ze Stanami Zjednoczonymi. To dużo więcej niż umowa handlowa. Ma
ona także poważny aspekt polityczny, zwłaszcza w kontekście tak zwanej Unii
Eurazjatyckiej, czyli pomysłu prezydenta Putina na pewną
alternatywę wobec Unii Europejskiej. Gdy się widzi w niektórych państwach UE
sceptycyzm wobec umowy z USA, czy w ogóle wobec samych Stanów Zjednoczonych i
NATO, to naprawdę trzeba pilnie szukać nowych sposobów działania. A zgodnie z
traktatem lizbońskim ja jestem odpowiedzialny za reprezentację międzynarodową
UE i jej politykę zagraniczną na poziomie szefów państw.
Jeśli o skuteczności i narzędziach mówimy, to jaka jest
prawdziwa władza premiera w Polsce?
Wśród instytucji opisanych
konstytucją jest to władza największa. Ale poczucie każdego, zwłaszcza nowego
premiera, że ma dużą władzę, bywa złudne. Nawet największa władza sięga co
prawda ludzi i procedur, ale nie jest w stanie „dyscyplinować" różnych
zjawisk, zdarzeń czy procesów, jakie się pojawiają. Są też obszary, na które
władza nie może wkraczać. W trakcie tych siedmiu lat miałem nieraz poczucie, że
chciałbym być skuteczniejszy, na przykład jeśli chodzi o cały kompleks spraw
dotyczący sprawiedliwości, ścigania przestępców, współpracy z prokuraturą, z
sędziami, wypracowywania polityki karnej. W stan największej irytacji
wprawiało mnie na przykład, gdy widziałem, że za ciężkie pobicie dziecka w
jednym mieście można dostać zaledwie grzywnę, a w drugim 5 lat więzienia. A
zdarza się, że prokuratura uznaje, że to jest społecznie niegroźne i odstępuje
od ścigania.
Wymiaru sprawiedliwości władza premiera nie sięga.
Prawda, i to dobrze, bo przecież
mam swój udział w budowaniu niezależności kolejnych instytucji, w tym
prokuratury, tak aby nie używano jej jako narzędzia politycznego. Moja tęsknota
za skutecznością nie jest tęsknotą za powrotem do tego, co było, ale za
standardami, poczuciem odpowiedzialności, za tym, aby te wszystkie instytucje
lepiej ze sobą współpracowały.
Są jednak dziedziny, na które premier ma wpływ, choć
głównie za pośrednictwem ministrów i większości parlamentarnej. Jak tu jest z
egzekucją woli politycznej? Odciśnięcie
swojej woli na zachowaniach podległych polityków czy instytucji jest w gruncie
rzeczy proste, ale mam wątpliwości, czy to wpływa naprawdę na rzeczywistość.
Dla mnie najprostszą charakterystyczną kwestią, która ilustruje ten dylemat,
jest sprawa tzw. jednego okienka. Jest intencja, jest bardzo silna determinacja,
aby drogę przedsiębiorcy uprościć, wprawie niemal wszystko jest idealnie
zapisane, ale potem mamy życie. Jest urząd ze swoją hierarchią, marnie opłacany
urzędnik, przyzwyczajony czasem do tego, aby nie pomagać, ale stawiać
przeszkody, jest ciągle jeszcze, mimo znacznej poprawy, pewna specyficzna kultura
obsługi obywatela. I to życie bywa okrutnym weryfikatorem woli politycznej.
A gdybyśmy poprosili o mały bilans. W ciągu tych 7 lat, co
się panu tak naprawdę i najbardziej udało?
Poza granicami kraju, gdzie jakoś
lepiej ocenia się polskie sukcesy niż w kraju, za wielkie osiągnięcie jest uważane
to, jak Polska sobie poradziła w okresie kryzysu. Często słyszę rozważania,
dlaczego akurat mnie wybrano na szefa Rady Europejskiej, a ja wiem, że zapewne
decydująca była nasza reputacja, zbudowana właśnie na tym, jak potrafiliśmy
uporać się z kryzysem. Na świecie ceni się te nudne, a dla niektórych wręcz
irytujące wskaźniki. Bez względu na to, gdzie byłem za granicą, także w bardzo
odległych krajach, na różnych kontynentach, wszyscy uważali za stosowne, aby w
pierwszym rzędzie złożyć mi gratulacje z powodu sukcesu Polski, i niemal każdy
mój rozmówca od gratulacji zaczynał. Znali na pamięć liczby, które są
rzeczywiście imponujące, bo w ciągu siedmiu lat mamy 20 proc. wzrostu PKB, gdy
Europa ma zero. I na początku mojej drogi jako premiera, i na końcu mamy
najlepsze w Europie wyniki.
To jest fenomen, który, jestem o
tym przekonany, będzie długo analizowany i przejdzie do historii gospodarczej
Europy. W pierwszym roku próbowano nam wmówić, że to zasługa poprzedników,
potem, że mieliśmy trochę szczęścia, potem, że uratował nas zbieg okoliczności,
ale nie da się wmówić, że nasza ekipa nie miała wpływu na to, co działo się
przez siedem lat, choć oczywiście mam świadomość, ile zależy do rządu, a ile
nie.
Z tym zbiegiem okoliczności coś
jest na rzeczy... Można przywołać zestaw czynników, na które nie mieliście
wpływu, a które ostatecznie zadecydowały, że Polska uniknęła kryzysu -
pozostanie poza strefą euro, słaby, ale zdrowy system bankowy, mniejsze
uzależnienie od kredytów, bo społeczeństwo w kwestii domowych finansów mamy
konserwatywne. Gdzie tu miejsce na rząd i jego politykę?
Przecież można zbadać, czy narodowa
waluta jest wystarczającym czynnikiem dla osiągnięcia dobrych gospodarczych
rezultatów. Jeśli ktoś wypowie taką herezję, to spytam go o Bułgarię,
Rumunię; jeśli ktoś uzna, że konieczne były silne banki, to spytam o Irlandię,
jeśli słabe - to o Grecję. Jeśli ktoś będzie mówił o starej Europie lub o
nowych państwach, też się pomyli. Właściwie każdy argument, że obiektywnie coś
tu za nas zdecydowało, jest łatwy do zweryfikowania. Wiele krajów było
obiektywnie w podobnej lub lepszej sytuacji, a nasz sukces jest
nieporównywalny z żadnym innym państwem.
Na pewno decyzją polityczną
było zwiększenie zadłużenia. To nie jest rzecz bez znaczenia. Bo mamy
rzeczywiście od lat wzrost PKB, ale także długu.
To prawda, ale naszym warunkiem
było, aby z zadłużeniem nie przesadzić. Kwestie wizerunkowe w czasie walki z
kryzysem, w jego najgłębszej fazie, odgrywały w każdym państwie europejskim
kluczową rolę. Jeśli ktoś potrafił dowieść, że wszystko jest pod kontrolą, że
używa różnych narzędzi, ale z wyczuciem, miało to wielkie znaczenie. Rzadko
uciekaliśmy się do interwencji na rynku walutowym, ale pamiętam, że raz zdecydowałem
się na interwencję publiczną, bardzo czytelną i skuteczną, to było w lutym 2008
r., kiedy euro poszybowało w górę i baliśmy się, że niedługo może być po 5 zł.
Mógłbym wymieniać dziesiątki
sytuacji, w których nie popełniliśmy kardynalnych błędów, na przykład w kwestii
opcji walutowych, kiedy mimo nacisków nie poddaliśmy się. Prawie wszyscy
wokół mówili, że trzeba dać pieniądze firmom, które straciły na opcjach.
Policzyliśmy, że byłoby to w sumie ok. 20 mld zł. Może to jest przykład mało
efektowny, ale pokazuje, jak wiele musieliśmy zrobić i nie zrobić, aby nie
popełnić błędów, które w najbardziej krytycznych momentach mogły doprowadzić
do tsunami. Każdy moment paniki czy histerii wokół państwa, które siedem lat
temu nie miało przecież najlepszej reputacji, mógł spowodować katastrofę. Udało
się nam tego uniknąć.
Oczywiście elementem stymulującym
polską gospodarkę były też środki unijne, które wydawaliśmy bardzo sprawnie,
dzięki czemu mamy teraz najwięcej unijnych pieniędzy na następne lata. I
wreszcie powiem, że mieliśmy też trochę szczęścia, bo ono zawsze się przydaje.
Przeszliśmy kryzys suchą nogą, nie zadłużając państwa ponad miarę, jeśli za
miarę przyjmiemy pewną normę europejską. Polska nawet w kwestii długu
publicznego, tak często i przesadnie u nas podnoszonej, jest w górnej połówce
najmniej zadłużonych. Jeśli chodzi o skuteczną walkę z deficytem, za kilka
tygodni zobaczymy, jak dobrze radzimy sobie na tle innych państw, czołowych
gospodarek europejskich.
Faktycznie, środki unijne
wydaliśmy szybko i skutecznie, ale czy dobrze? I czy jesteśmy tak sprawni, aby
dobrze wykorzystać te, które jeszcze będą?
To jest pytanie kluczowe, ale ono
dotyczy dwóch różnych okresów. To, co robiliśmy do tej pory, było może nie
idealnym, ale optymalnym modelem wydawania środków. To znaczy inwestowanie
przede wszystkim w twardą infrastrukturę, ale nie tylko, mamy dziś bodaj
najnowocześniejszy park naukowy w Europie. Jako przykład przesadnych wydatków
podaje się często Operę w Białymstoku. Tylko dlaczego miałoby jej tam nie być,
skoro tak dobrze sobie radzi i jest potrzebna? Może to nie będzie przynosiło
ogromnych dochodów, ale pokażcie mi takie miejsca na świecie związane z
kulturą wyższą, które przynoszą wielkie dochody. Druga unijna siedmiolatka jest
nakierowana w stronę ludzi i kwestii społecznych. Podjęliśmy tu pewne ryzyko z
nadzieją, że w ten sposób domkniemy pierwszy, „murowany” etap, wykorzystamy
budowaną infrastrukturę.
Mamy więc optymistyczną
opowieść o wydawaniu pieniędzy unijnych, ale też dość powszechne przekonanie o
niewydolności administracji, o tym, że państwo nie działa, jest źle
zorganizowane. Jak to więc jest z tym
państwem polskim?
Czy może pan, na odchodne z
polskiej polityki, sporządzić taki ogólniejszy raport zamknięcia?
Nieznośny jest dysonans między
tym, co słyszałem z ust najbardziej zaciekłej opozycji w Polsce, a faktami.
Ważniejsza jednak od raportów jest ocena wydawana przez ludzi i wyrażana w
ciągu ostatnich dziewięciu lat w wyborach. Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym
narzekał na naszych wyborców, bo oni jednak przez te lata, łącznie z ostatnimi
wyborami samorządowymi, konsekwentnie i dzielnie, często wbrew temu, co słyszą
i czytają, idą, głosują i dają przewagę koalicji rządzącej.
Gdyby prawdą była choć jedna
dziesiąta z tego, co opowiada opozycja, zwłaszcza PiS i zawodowi narzekacze,
to dawno by nas nie było. Fakt, że ludzie na nas głosowali, ewidentnie wynika z
ich osobistego doświadczenia i własnej oceny sytuacji Polski. To samo dotyczy
codziennego doświadczenia z administracją. Oczywiście wciąż nie wszystko jest
idealne, ale myślę, że spora część fenomenu „długowiecznych” wójtów, burmistrzów
czy prezydentów bierze się stąd, że ludzie obsługiwani są coraz lepiej w lokalnych urzędach, a w swoim bezpośrednim otoczeniu dostrzegają wiele
pozytywnych zmian.
Albo uważają, że zmiana jest i
tak niemożliwa, bo rządzi układ.
Ale przecież nikt nie zmusza do
głosowania na obecną władzę.
Poparcie polityczne dla PO i
pana osobiście długo tłumaczono tym, że Platforma i premier nie byli zbyt
wymagający dla społeczeństwa. Żadnych reform, ciepła woda w kranie. A przecież
tyle reform trzeba było przeprowadzić ze względu na dobro państwa i jego
przyszły rozwój.
Jestem bardzo dumny z tej ciepłej
wody. Debata o tym, dlaczego nie odbieramy przywilejów, nie wprowadzamy
bolesnych reform, nie krzywdzimy ludzi, towarzyszy mi od początku, chyba od
pierwszego mojego wywiadu dla POLITYKI, kiedy otwarcie przyznałem, że nie
uznaję reformowania za cel sam w sobie.
Przyznaję tak samo dziś, w moim
podejściu do polityki nic się nie zmieniło. Jestem przekonany, że zabierać
można wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia, a dawać umiarkowanie, bez narażania
interesu publicznego. Zwrócę uwagę, i nie jest to tylko moja opinia, że
sondażowe kłopoty Platformy zaczęły się wraz z decyzją o podniesieniu wieku
emerytalnego. Nic innego nam tak nie zaszkodziło.
To i OFE.
Mówiąc o wieku emerytalnym, myślę
o dużych grupach wyborców. W sprawie wieku emerytalnego wielu
ludziom wydawaliśmy się zbyt bezwzględni. Podniesienie go w takim stopniu było
rzeczą bezprecedensową w Europie. Pozwoliliśmy sobie świadomie na podjęcie
działania, którego pozytywne skutki odczujemy za 20 lat. Ale kiedyś tę decyzję
należało podjąć. Zmiany w OFE były zaś, w mojej ocenie, warunkiem elementarnej
przyzwoitości względem ludzi. Fundusze nie zostały zlikwidowane, wszyscy
mogli wybierać. W każdym razie, niezależnie od poglądów, żadna z tych kwestii
nie była politycznie łatwa i nie miała nic wspólnego z ową ciepłą wodą.
Przez te siedem lat ani razu nie
było momentu, w którym wycofałbym się z jakiegoś przedsięwzięcia, wiedząc, że
ono jest pożyteczne dla państwa, jest wykonalne, ale zbyt kosztowne
politycznie. Od początku założyłem, że nikogo nie będę epatować reformatorskim
zapałem, wizjami i tego też dotrzymałem. Miałem wokół siebie ludzi, którzy
uważają, że wizje na 30 lat w przód mają sens. Ja sam uważam, że niespecjalnie,
wobec szybkości zmian, których jesteśmy świadkami. Ale to jest kwestia różnych
poglądów. Bez zażenowania przyznawałem się zawsze do tego, że nie mam pojęcia,
co będzie za 30 lat. Mamy więc pytanie o rolę ideologii w uprawianiu
polityki. Jak pan siebie definiuje w tej pojęciowej siatce, gdzie mamy lewicę,
prawicę, liberalizm, socjaldemokrację, konserwatyzm? Kim jest dziś Donald Tusk
w sensie tożsamości politycznej? Już tylko pragmatykiem władzy?
Dla ojca Rydzyka jestem wściekłym
liberałem, dla Janusza Palikota zaskorupiałym konserwatystą. Takie
etykietowanie, jeśli posługiwalibyśmy się opiniami konkurentów, nie ma sensu.
Ja swoje poważne myślenie o polityce zacząłem wiele lat temu od lektury książki
Raymonda Aarona „Koniec wieku ideologii”. Byłem bardzo przywiązany nie tylko
do tej książki, ale także do tradycji mieszczącej się w takim centrowym kręgu
konserwatywno-liberalnym, prorynkowym, proeuropejskim, ale może
niewystarczająco wyrazistym, by ją wcielić do jakiejś ideologii. Nie lubię
żadnych ideologicznych zadęć. Naprawdę uważam, że zdrowy rozsądek będzie zawsze
lepszy od ideologii, przyzwoitość będzie zawsze lepsza od wizji, a mądra i
sprawna reaktywność władzy jest zawsze dobra dla ludzi.
Zaważył pan bardzo na kształcie
polskiej sceny politycznej. Był pan jej głównym filarem. Pana konflikt z
Jarosławem Kaczyńskim stworzył i zabetonował ten silny podział. Ale co teraz?
Pana nie ma, podział zostaje, czy też będzie przebiegał inaczej? Powtarzam, że każdy jest do zastąpienia, choć wszyscy
jesteśmy niepowtarzalni jako jednostki. Najważniejsze, aby w Polsce nadal
dobrze się działo. Żeby obóz polityczny, który współtworzyłem i tworzyłem,
czyli to szerokie centrum, przy wszystkich swoich wadach było siłą wiodącą. To
jest klucz do sukcesu Polski dziś i w przyszłości. Uważam, że radykalizmy
powinny być na marginesach, a o losach Polski powinno decydować centrum, które
stroni od polityki wielkiego gestu, zapowiadającego wielki cel i wielki
konflikt. To centrum w naturalny sposób jest narażone na ostry spór z tymi,
którym idee przesłaniają ludzi. Ten spór był i jest absolutnie niezbędny do
mobilizacji tych wszystkich, którym owe niebezpieczne wizje i ideowa żarliwość
są obce. Jeśli to szerokie centrum bez szczególnych ideologicznych przywiązań,
bez przesadnych uniesień, chodzi na wybory, to ratuje Polskę przed
radykalizmami. I to był mój zasadniczy cel.
W Polsce bardzo trudno mówić o
klasie średniej. Powszechna prywatyzacja nie tylko u nas okazała się mrzonką,
powstawanie klasy opartej na własności jest procesem długim i trudnym, a w
sensie nowoczesnych struktur społecznych startowaliśmy właściwie od zera. To,
że jednak powstało takie centrum, stworzone w dużym stopniu poprzez konflikt,
nie przez nas zresztą wywołany, jest wartością.
Jednocześnie ukształtował pan
pewien typ przywództwa partyjnego. Jeśli dziś mówimy o partiach aparatu,
bezwolnych, odgórnie zarządzanych, mnożących patologie, to pan też się do tego
przyczynił.
Platforma nie była nigdy partią
aparatu. Dziś, w warunkach ogromnej siły mediów i błyskawicznego przepływu
informacji, jednoosobowe przywództwo jest warunkiem sprawności działania. Na
początku PO mieliśmy wielu liderów, kolektyw, interesujące długie dyskusje i 12
proc. poparcia. Partia nie może dziś 80 proc. czasu poświęcać kwestionowaniu
przywództwa i uzgadnianiu wewnętrznych stanowisk. To nie jest tylko specyfika
Platformy.
Tak jest wszędzie. Wszystkie
demokracje jak tlenu potrzebują dziś czytelnego przywództwa. Ono może być
lepsze lub gorsze, ale nie ma innej drogi.
Zastanawiał się pan kiedyś nad
tym, jak to się stało, że ze swojego pokolenia zaszedł pan najdalej; siedem lat
na czele rządu, teraz awans na prezydenta Unii. la po prostu mam szczęście, i to być może wyróżniało mnie
wśród moich konkurentów czy przyjaciół. Nie żartuję i nie lekceważę tego, bo
uważam, że zdolność i intuicja w wykorzystywaniu dobrych, sprzyjających
momentów jest ważna. O pewnych ludziach mówimy często, nie zastanawiając się
nawet dlaczego, że są szczęściarzami, i innych,
że ciągną za sobą pecha.
Gdy spojrzeć na te ostatnie
siedem lat, to trudno mówić, że jakoś przyciągał pan szczęśliwe zdarzenia:
największy kryzys gospodarczy od 80 lat, katastrofa smoleńska, gigantyczne
powodzie, seria afer w otoczeniu.
Nie mówię, że jako premier miałem
szczęście do dobrej pogody. Te lata były bardzo wymagające, a niektóre dramaty
- jak katastrofa smoleńska - przekraczały nasze wyobrażenia. Kiedy mówię, że
przywódca musi mieć szczęście, to w gruncie rzeczy chodzi mi o coś bardzo
banalnego. Szczęście potrzebne jest szczególnie wówczas, gdy okoliczności są
dramatyczne. A tych było mnóstwo. Wspominacie tylko o niektórych, bo przecież
różnych kryzysów, także osobistych tragedii, którymi nigdy nie zwykłem
epatować, przeżyłem sporo, zmarła mi matka, zmarł ojczym, który zastępował mi
ojca. To były naprawdę bardzo trudne lata, ale mogę powiedzieć, że czasami
podejmowałem decyzje, które w efekcie potwierdzały, że mam szczęście. Choć
bywały oceniane jako ryzykowne, czasami jako niezrozumiałe. Można oczywiście
mówić o lepszym wyczuciu sytuacji i nastrojów, o intuicji, ale o szczęściu
też.
A jaki jest pana prywatny
bilans w momencie, kiedy odchodzi pan z polskiej polityki?
Jesteśmy z Gosią 35 lat po ślubie
i stanowimy naprawdę szczęśliwą rodzinę. Mamy dwójkę dzieci, dwóch wnuków
i mam wrażenie, że mnie kochają. Więc przy wszystkich
kłopotach, jakie każdy ma w życiu, jestem po prostu szczęśliwy. Czy mogłem
robić coś innego? Piłkarzem utalentowanym nie byłem, więc tu żadnej kariery bym
nie zrobił. Parałem się dziennikarstwem. Nie wstydzę się tego, co pisałem, ale
żeby to były rzeczy wybitne? Wątpię. Czyli jednak pozostaje polityka.
Miałem moment wielkiej satysfakcji
w okresie politycznego bezrobocia, kiedy zająłem się wydawaniem serii książek
o Gdańsku, które były absolutnymi bestsellerami. Wtedy miałem poczucie
spełnienia, wręcz euforii. W każdym razie była ona większa niż po wygranych
wyborach. Ale to minęło. Miałem też szczęście, że urodziłem się w Gdańsku, tu
przeżyłem działalność opozycyjną, Sierpień ’80, późniejsze sierpnie, poznałem
ludzi, Solidarność stała się moim udziałem w takim pełnym osobistym wymiarze. I
na pewno nie stałem tam, gdzie stało ZOMO. A ponieważ pochodzę z bardzo biednej
rodziny, więc mam i tę satysfakcję, że wszystko zawdzięczam sobie, no i temu,
że byłem we właściwych miejscach we właściwym czasie.
Zostawia pan jakieś przesłanie
dla polskiej polityki.
Uważam, że nasze generacyjne
zadanie jest jedno i podstawowe: chronić centrum, gwarantujące cywilizacyjny i
kulturowy marsz na Zachód, i nie dać się uwieść tym, którzy mają groźne,
radykalne wizje.
rozmawiali Janina
Paradowska i Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz