środa, 21 grudnia 2016

8.41



Zegarki ofiar katastrofy smoleńskiej zatrzymały się na godz. 8.41. Przez sześć lat od tamtej chwili politycy zrobili wszystko, żeby zegarki rodzin tragicznie zmarłych również zatrzymały się na tej godzinie.

Sekwencja odnajdywania ciał katastrofy smoleńskiej zajmuje spory rozdział akt sprawy Ale można ją zsyntetyzować do teorii chaosu. Nawet jeśli pasażerowie lotu zajmowali miejsca koło swoich przyjaciół i znajomych, to po godz. 8.41 nic już nie było na swoim miejscu. Zwłaszcza że przez kabinę przeleciał ciągle pracujący element jed­nego z silników. A kadłub niczym gigantyczna betoniarka kręcił w powietrzu młynka, a następnie z liczoną w wielu tonach siłą uderzył o ziemię.
   Ci, którzy polecieli do Moskwy na identyfikację ciał swoich bliskich, pamiętają, że tam jeszcze dało się poczuć atmosferę tego wymieszania. Ludzie padali sobie w ramiona, nie patrząc, z jakiej ktoś był partii, jakie miał poglądy. Na pokładzie był pe­łen przekrój sceny politycznej. Wtedy jeszcze bliscy zmarłych wzajemnie się nie obrażali i nie ranili. Dziś trudno ustalić, ile to trwało i kto pierwszy zaczął.
   Podziały zeszły nawet na poszczególne rodziny. W., syn, jest związany ze środowiskiem Platformy Obywatelskiej. Jego ojciec twierdzi, że w Smoleńsku był zamach. Niewiele ze sobą rozma­wiają. Najmniej o tym, co wydarzyło się 10 kwietnia. Mama Z., wdowy smoleńskiej, jest zagorzałą zwolenniczką PiS. Do córki dzwoni rzadko, bo politycznie są po dwóch stronach barykady. Kiedy się dowiedziała, że zięć miał z tyłu czaszki dziurę, nie mo­gła się powstrzymać. Zadzwoniła, żeby powiedzieć, że jednak dobijali. W rodzinie R. wszystko, co związane ze Smoleńskiem, jest wspólnie dyskutowane, a następnie wypracowuje się jedno stanowisko. Tak podjęto decyzję o przeniesieniu ciała ojca z grobu na Powązkach na mały wiejski cmentarz. Nie wytrzymali wycie­czek i komentarzy obcych ludzi, którzy nie rozumieli, że cmentarz to nie wystawa. Grób stoi pusty, ale ciągle podpisany, no i w Alei Zasłużonych. Taki kompromis, żeby nikogo nie urazić, a jednocześnie zachować intymność i spokój żałoby. Na ten pusty grób też czasem chodzą. Trzeba sprzątać znicze i kwiaty. Ludzie dużo ich przynoszą. Na początku rodziny ustaliły, że nagrobki będą w jed­nakowej stylistyce. Potem na niektórych zaczęło przybywać złota. Nawet w tak prostej kwestii nie udało się osiągnąć porozumienia.
   Z czasem drobne uszczypliwości pomiędzy rodzinami ofiar przerodziły się w słabo skrywaną niechęć. A może już niena­wiść? 21 czerwca 2016 r. na spotkaniu z prokuratorem Markiem Pasionkiem rodziny dowiedziały się o ekshumacji wszystkich ciał. Po tej pięciogodzinnej psychodramie już ostatecznie można za­pomnieć o pojednaniu wśród rodzin ofiar. Padło za dużo słów. „Jeśli w grobie mojego męża znajdzie się noga męża którejś z pań sprzeciwiających się ekshumacji, to czy ta pani zechce ją przyjąć do swojego grobu?” - rzuciła w salę jedna z wdów smoleńskich. Kilka dni później ta sama osoba domagała się w telewizji szacunku i poszanowania godności rodzin ofiar.
   40 rodzin zdecydowanie domaga się ekshumacji. Pozostali go­dzą się na nie niechętnie albo zdecydowanie się im sprzeciwiają. Cztery rodziny skremowały swoich bliskich po katastrofie. Dzie­więć osób ekshumowano wcześniej. Temat niby ich nie dotyczy ale zabierają głos.
   Występują ponownie po pieniądze do Ministerstwa Obrony Narodowej - ekshumacje są kolejną traumą. Ci, którzy głośno domagali się rozkopania grobów, poszli po nie pierwsi. I tu są równi i równiejsi. Ministerstwo wedle własnego uznania decyduje, komu i ile zapłacić. Tak jakby ból i strata też nie były równe. - To jasne, że chcą nas tymi pieniędzmi podzielić. Gdyby rzeczywiście uznali, że rząd nie stanął wówczas na wysokości za­dania, to wypłacana byłaby jedna kwota i dla wszystkich - mówi syn jednej z ofiar katastrofy. Podobnie myślą pozostali, któ­rzy nie sięgnęli po dodatkowe pieniądze. - Te pieniądze są jak trucizna. Czasem myślę, że jestem frajerką. Skoro jedni biorą, to dlaczego nie ja? Przecież nie dla siebie, dla dzieci bym wzięła. To one najbardziej cierpią finansowo. Z drugiej strony wolała­bym głodować, niż poprosić o coś Macierewicza. Nikt nas tak nie podzielił tak jak on i jego ludzie - mówi jedna z wdów. Prosi, żeby nie podawać nazwiska, bo sama nie wie, czy ta trucizna jej jednak nie zatruje.
   Od początku zrobiono wiele, żeby rodziny ofiar podzielić. Przy okazji podzielono również cały naród.

CÓRKA Monika Bąkowska mieszka przy ul. Smoleńsk. Za każdym razem, kiedy wpisuje swój adres, robi się jej go­rąco. Z mieszkania nie chce się wyprowadzać. Odziedziczy­ła je po matce Ewie Bąkowskiej, działaczce Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich. Pradziadkiem Moniki był zamordowa­ny w Katyniu gen. Mieczysław Smorawiński. Zna go jedynie z opowieści babci. Babcia zmarła w lipcu 2016 r. Przed swoją śmiercią pochowała wszystkie trzy córki, w tym Ewę. Babcia była przekonana, że nad rodziną ciąży fatum.
*
   Mama miała nie lecieć na uroczystości. Dzień wcześniej była w Turku, bo tam jest szkoła, której patronem jest jej dziadek. No i skończył się jej paszport. Ale ktoś jej zwolnił miejsce w samolocie. Nawet z paszportem nie było kłopotów, bo to była delegacja rządowa i udało się go szybciej wyrobić. Ostatni raz widziałam ją w piątek, bo nie mieszkałam z rodzicami od 18. roku życia, czyli wtedy już od trzech lat.
   W sobotę rano zadzwonił do mnie ojciec. Nie pamiętam, co powiedział. Wiem tylko, że zaraz po jego telefonie wykaso­wałam ze swojego numer mamy. Wiedziałam, że jak tego nie zrobię, to będę ciągle do niej dzwoniła. Będę krzyczała do słu­chawki. Płakała. Musiałam to zrobić.
   W mieszkaniu był u mnie wtedy kolega. Nikt bliski. Po prostu nie miał się gdzie zatrzymać i poprosił mnie o przenocowa­nie. To on włączył radio, bo telewizora nie mam. Słuchał tego radia cały czas, a później zadzwonił do swojej dziewczyny  i opowiadał, że właśnie jest u koleżanki, której matka zginęła w tym wypadku. Nie wiem, skąd znalazłam w sobie siłę, żeby go wyrzucić z domu. Ten kolega cierpiał na zaburzenia emocji. Jego mogę zrozumieć. Ale tych ludzi, którzy wypisują te straszne rzeczy w internecie, mniej.
   Ja w zasadzie nie pamiętam tego pierwszego dnia. W ogóle mało pamiętam, bo w mojej głowie działy się dziwne rzeczy Dni i wy­darzenia zlewają mi się w jedną całość. Trudno mi czasem powie­dzieć, co było wcześniej, co później. Nie pamiętam na przykład, czy do Austrii poleciałam przed czy po pogrzebie. Pamiętam za to, że strasznie płakałam na tym pogrzebie. Mama była najbliższą mi osobą. Na krótko przed jej śmiercią zaczęłyśmy układać so­bie relację. W takiej rodzinie, gdzie jest dużo śmierci i bólu, nie zawsze się rozmawia. Ale zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać. I nigdy tej rozmowy nie dokończyłyśmy
   Po śmierci mamy bałam się nawet wyjść na ulicę. Czułam, jakby wszyscy się na mnie gapili. Nie mogłam uciec przed tą katastrofą. Przestałam zaglądać do internetu. Nie słucha­łam radia. Nie czytałam gazet. Ale w tramwaju też było tylko o tym. Na ulicy jakieś plakaty To był koszmar. Chciałam przed tym uciec. Poleciałam do koleżanki do Austrii. Czułam, jakby ktoś zdjął ze mnie ogromny ciężar. Po kilku dniach musiałam wrócić. Do szpitala psychiatrycznego trafiłam niemal prosto z lotniska.
   Nie pamiętam, ile razy wracałam na oddział zamknięty. Chy­ba cztery, a może pięć. Pamiętam, że raz wpisali mi w kartę, że pacjentka twierdzi, iż jej matka żyje. W internecie ciągle pisali, że to był zamach, że dobijali ich strzałem w głowę, że nie wszy­scy zginęli, a oni podrzucili tylko jakieś obce ciała. I mój mózg się tym karmił i dorabiał ciąg dalszy. Był taki moment, że byłam przekonana, że mama więziona jest na zapleczu jednej z restau­racji. Wyobrażałam sobie, że ją głodzą, torturują. Jednego dnia poszłam do sklepu i kupiłam kilo cytryn. Jakieś zioła. Zaczęłam robić leki dla matki. Później zakradłam się na zaplecze tej restau­racji i zaczęłam jej szukać. Pamiętam, że to było w czasie zajmo­wania Krymu przez Rosjan, bo zaczęłam też robić zapasy na czas wojny A na koniec przestałam jeść i pić. Nie wiem, dlaczego nie umarłam. Nie chcę umierać.
   Pieniądze za odszkodowanie po śmierci mamy przetrzymał dla nas tata. Postanowił, że dostaniemy je z siostrą, kiedy skończymy 25 lat. Jak tylko je dostałam, to natychmiast wyjechałam z Polski. Wydawało mi się, że ucieknę przed tym wszystkim, że się poskła­dam. Pojechałam do Nepalu, gdzie miałam być wolontariuszką. Ale po przylocie okazało się, że fundacja nie dostała jakiejś zgody i cały projekt upadł. Po miesiącu pojechałam do Tajlandii. Lu­dzie pisali, że tam można zapomnieć o całym świecie. Nie można. Z Tajlandii poleciałam do Nowej Zelandii. Stamtąd na kurs języ­kowy do Japonii. Tam się właściwie rozsypałam po raz kolejny. Teraz wiem, że w zasadzie zrobiłam wszystko, żeby jak najszybciej wydać te pieniądze. One mnie po prostu parzyły Poza kilkoma książkami i jakimś regałem nic sobie nie kupiłam. Właściwie to nie mam teraz pracy i pieniędzy. Ale nie zamierzam zgłaszać się po kolejne odszkodowanie. Brzydzi mnie to.
   Z Polski wyjeżdżałam jeszcze kilka razy. Zawsze jednak wraca­łam. Żyje mi się tu ciężko, ale poza Polską czuję się jeszcze gorzej. Mama ciągle mi się śni. W tych snach jest żywa. Idealna. Pamię­tam, że raz przyśniła mi się inna. Krzyczała na mnie i była niemiła. Uznałam, że to dobry znak, że zaczynam sobie układać tę stratę w głowie. A później okazało się, że będą ekshumacje i ten kosz­mar zaczyna się od nowa. Napisałam list do prokuratora, co czu­ję, i dlaczego nie godzę się na wyciąganie mojej mamy z grobu. Odpisał mi. List zaczynał się od zdania: „W nawiązaniu do Pani pisma...”. Ja wiem, że oni nie mają uczuć, że będą deptać moje. Chciałam im tylko powiedzieć, że jestem człowiekiem i że bardzo mnie to boli.

MATKA Jadwiga Czarnołęska-Gosiewska po śmierci swojego syna Przemysława napisała o nim książkę „Mój syn Przemko”. Zajęło jej to pół roku. Obecnie pracuje nad drugą. Ta rozgrywa się już w zasadzie po śmierci syna. I w dużym uproszczeniu jest opowieścią o tym, jak matka kontaktuje się z dzieckiem, które żyje w innym wymiarze. Jadwiga Gosiewska nie podjęła jeszcze decyzji, czy ta druga pozycja również ukaże się drukiem.
*
   Przemko był moim jedynym synem. W 1971 r. zmarło nam dziecko w czasie porodu. A później został też moim przyjacielem. Ja mu bardzo dużo zawdzięczam. Początkowo wychowywaliśmy go jako rodzice. A później to on nas uczył. Przede wszystkim in­nego spojrzenia na politykę. Bardzo dużo zawdzięczam mojemu synowi.
   Życie mu nawet zawdzięczam, bo on mi je uratował i to dwa razy. Pierwszy raz, jak jeszcze był mały Pojechaliśmy na ferie zimowe do Wisły. Poszliśmy razem jeździć na sankach. Kiedy zjeżdżaliśmy razem, to pilnowałam, żeby nie było szaleństw. Ale coś mnie podkusiło, żeby zjechać samej i poczuć ten pęd. No i rozpędziłam się i jadę. Patrzę, a Przemko goni i pokazuje, żebym się zatrzymała. Macha rękami. W ostatniej chwili wyhamowałam prosto przed samochodem, którego na tej drodze nie powinno być. Ja tak byłam skupiona na tej jeździe, że go po prostu nie zauważyłam. A drugim razem to już później było. Jako lekarz człowiek myśli o wszystkich, tylko nie o sobie. Ilu kobietom ja załatwiłam mammografię! Ale o sobie nie pomyślałam. A Prze­mko pomyślał. Zobaczył taki plakat zachęcający do badań i mnie na nie wysłał. No i okazało się, że rak.
   Jak Przemko zginął, to ja też chciałam iść za nim. Miałam my­śli samobójcze. Przez okno chciałam wyskoczyć. Ale to krótko trwało, bo Przemko by tego nie pochwalał. Pomyślałam, co on by zrobił na moim miejscu, i już wiedziałam, że by walczył. To i ja zaczęłam walczyć. Był to człowiek, który prawie nigdy się nie załamywał. Zawsze szukał okazji wyjścia. Za to ludzie go kochali, a my czuliśmy w nim ogromne wsparcie. Dlatego walczę o praw­dę o śmierci syna i o jego pamięć.
   Dla mnie nie ma żadnej wątpliwości, że to był zamach. Jak to dokładnie było, to niech wyjaśnia prokuratura. Czy to było tylko celowe złe przygotowanie. Czy jednak jakaś bomba. Skoro mówią, że samolot przewrócił się na plecy, to dlaczego koła są w błocie? Może tam właśnie tak było ustawione, że jak tyl­ko dotknęli ziemi, to zaraz wybuch i już. Z podłożeniem cze­goś przecież nie było problemu. Zabrali samolot na remont do Samary. Był dostępny do oglądania, kto chciał, wchodził do prezydenckiej salonki. Jak to możliwe, żeby w jakimś innym państwie była na to zgoda? Po co obcy tam wchodzili, czego szukali? Albo mówili, że załoga niedouczona. A później się okazało, że to nieprawda. Mówili też, że nie znali rosyjskie­go. I znowu nieprawda, bo dowódca znał bardzo dobrze rosyj­ski. Zaraz po katastrofie ruszyła ta dezinformacja. Na nagraniu słychać, że samolot jest na ścieżce, na linii, a rozbili się poza lotniskiem. To wszystko fałsz. Albo kwestia mgły. Skoro była mgła, to dlaczego Rosjanie nie powiedzieli, żeby nie lądować. Koniec. Zakaz. Była decyzja załogi, że odchodzimy, ale już nie było można. I Rosjanie spokojnie patrzyli, jak lecą ginąć. A póź­niej rząd dał zgodę, aby dochodziła prawdy strona rosyjska. Gdzie w tym momencie był rząd mojej ojczyzny!?
   Mój Przemko miał nie lecieć. Ale się uparł. On taki był. Za­wsze w ruchu. Zawsze pierwszy. Bez wytchnienia. Jeszcze w piątek do późna w nocy pisał projekt nowej konstytucji. To był umysł, który stawiał sobie rzeczy wielkie. Dzięki swym działaniom z czer­wonego województwa świętokrzyskiego uczynił białe. Nie obie­cywał, nie konferował, tylko działał. Wysłał projekt konstytucji do druku. A po uroczystościach chciał jeszcze z panem prezyden­tem, wybitnym przecież prawnikiem, o tym projekcie porozma­wiać. I nie porozmawiał.
   Po sześciu latach wcale nie boli mniej. Tak samo, a może na­wet gorzej. Różne rzeczy mnie bolą. Na przykład to, że pierwsza żona Przemka, która po pięciu latach małżeństwa zabrała dziecko i opuściła go w najgorszym okresie, teraz prezentuje gwałtow­ny napływ miłości. Jedna jest wdowa - Beatka. Ona czci pamięć o mężu. Nigdy go nie zawiodła. Pragnę, żeby Małgorzata, posłan­ka, miała tyle godności i mówiła prawdę, a najlepiej, jakby się zrze­kła nazwiska, a sukcesy zdobywała dzięki własnemu działaniu.
   Beatka jest zupełnie inna. Ja jej nawet powiedziałam kiedyś: młoda jesteś, ułóż sobie życie. Jak znajdziesz kogoś, to ja nie będę miała do ciebie żalu. Najpierw się popłakała, a później się nawet na mnie obraziła. I już do tego tematu nie wracamy Ona bardzo dba o pamięć o Przemku. Wystawa o nim w 26 miastach była. 11 tablic zostało odsłoniętych.
   Bardzo mnie teraz boli, że tak ją szargają, że upomniała się o należne jej odszkodowanie. Nie ona jedna przecież. I to nie ona wyliczyła, ile ma być, tylko prawnik. Jak trzeba będzie wy­stępować po te pieniądze, to i ja to zrobię. Ja nie mam dzieci, tylu obowiązków, ja te pieniądze przekażę na jakiś szczytny cel. Zresztą pieniędzy nie powinno płacić państwo, tylko ci, co za­winili. Moskwa powinna płacić. A najwięcej to Tusk. Zresztą nie o pieniądze tu chodzi. Przemko ma na płycie nagrobnej wyryte jedno ze swoich zdań: „Wdzięczność ważniejsza jest od pienię­dzy”. I on taki właśnie był.
W sprawie ekshumacji to ja nawet rozumiem rodziny, które protestują. To jest ogromna trauma. Ja ją już przeżyłam w 2012 r. Jako lekarz może trochę inaczej na to patrzę, bo w życiu dużo widziałam. Można było podobno uczestniczyć, ale ja wiedziałam, że tego widoku nie zniosę. Tym bardziej że mój mąż leżał wtedy ciężko chory w klinice. Ten 2012 to był straszny rok. Zmarł mój ukochany brat. Później bratowa.
   Wyobrażałam sobie jego ciało. Mój brat z bratową byli w Mo­skwie. Opowiadali. Miał bardzo zniszczone ciało. Pół czaszki tylko było. Do trumny wsadzili mu wątrobę czyjąś inną. Ciężko jest. Wnuczka to od razu powiedziała, że ona nie pójdzie na drugi pogrzeb. Dlatego rodziny boją się, co zastaną. Przecież niektó­re rodziny miały już kilka pogrzebów. Ale dla prawdy trzeba się godzić.

MĄŻ Paweł Deresz w marcu 2017 r. skończy 80 lat. Ludzi, którzy go odwiedzają w domu, może dziwić, że przy wejściu stoją zabawkowe wózki z porcelanowymi lalkami. Jak sam zapewnia, nie jest to efekt starczego zdziecinnienia. Lalki zbierała jego żona. Po jej śmierci nie chciał niczego zmieniać w domu. Tylko z gabi­netu zabrał krzesło. Wstawił je do sypialni i rzuca na nie ubrania przed snem, bo jak jesteś sam, to porządek nie jest już taki ważny.
*
   Nie ma czegoś takiego j ale rodziny smoleńskie. Jest tylko kłam­stwo smoleńskie. Kłamstwo, że był jakiś zamach. Kłamstwo, którym najpierw udało się podzielić nas, czyli bliskich ofiar. A później całe społeczeństwo. Pamiętam, że w Moskwie żadnych podziałów nie było. Nie miało znaczenia, kim był twój bliski, kim byłeś ty. Byliśmy równi w bólu. Pierwszy tydzień po tragedii był dla mnie bardzo wzruszający. Ludzie przychodzili się pomodlić, przysta­wali w czasie przejazdu konduktów, rzucali kwiaty na karawany. Jakiej trzeba było perfidii, żeby napuścić jednych na drugich?
   Okazało się, że na trupach naszych bliskich można zbić ka­pitał polityczny. A nawet materialny, bo to jednak pazerność najwyższej klasy, żeby młode, zdrowe i dobrze zarabiające ko­biety wyciągały rękę do państwa po miliony. I to jest sympto­matyczne, że po pieniądze lecą ci sami ludzie, którzy domagają się ekshumacji. Tego dołu nie da się już zakopać. Kaczyński z Macierewiczem już o to zadbali. Na pierwszą rocznicę zama­chu wybrałem się na miesięcznicę PiS. Tak po ludzku chcia­łem zrozumieć, porozmawiać. Wyszturchali mnie parasolami. Na kontrmanifestacje też nie chodzę.
   Te emocje schodzą w dół. Byłem kiedyś na myjni samochodo­wej. Podszedł do mnie jakiś człowiek i zaczął mi ubliżać. Wyzywał mnie od idiotów, że nie wierzę w zamach. Był bardzo agresywny. Pomyślałem sobie, że to byłoby bardzo symboliczne, gdyby za­machu na mnie dokonano za to, że nie wierzę w zamach.
   Widziałem ciało żony. I właśnie dlatego nie zgadzam się na eks­humację. W tych trumnach jest wiele tajemnic. Ale nie takich związanych z trotylem, tylko ze sprawami osobistymi. Chronili­śmy dzieci przed pewną wiedzą. Chroniliśmy pamięć o bliskich. Każdy chciał szybko dostać swoją trumnę. Ja to dobrze pamię­tam. Jak ciała były w Warszawie, pan prokurator Pasionek mógł przecież zadbać o zrobienie sekcji. Kiedy dziś mówi o braku pro­fesjonalizmu, to chyba ma na myśli również siebie. Tym bardziej że teraz o wszystkim można przeczytać w internecie. To skąd się biorą te informacje, skoro jest tak profesjonalnie?
   Pomysł z ekshumacją wszystkich ciał jest cyniczny. Wiadomo, że to potrwa dwa lata, bo ekshumacji można dokonywać tylko od połowy października do połowy kwietnia. Badania trwają dłu­go. Przez dwa lata można nie zamykać śledztwa. Można napę­dzać machinę szczucia ludzi na siebie. Wcale nie trzeba wyciągać wszystkich ciał. Jeśli śladów substancji wybuchowych nie będzie na pierwszym, drugim czy 30. ciele, to nie będzie ich również na kolejnych.
   Albo kwestia błędów. No jasne, że będą. Przecież te szczątki były wszędzie. Jak zdejmujesz z drzewa wnętrzności, to skąd wiesz, czyje były? Badania DNA trwają wiele dni. Myśmy wszyscy to wiedzieli. Albo niedopałki. Też będą tam znajdowane. W takiej sytuacji są takie nerwy, że nie da się nie zapalić. Przecież to zwykli żołnierze zbierali szczątki. Różni się wśród nich trafiali. I tymi błę­dami można będzie podsycać ten ogień nienawiści. I ci zaślepieni ludzie jeszcze nie rozumieją, że czeka ich nie jedno wyciągnięcie ciała z grobu, ale dwa, trzy, a nawet więcej. Ilu z nich wytrzyma te wszystkie dochówki? Ilu z nich pójdzie na cmentarz po raz piąty, dołożyć do grobu kolejną małą trumienkę?
Juliusz Ćwieluch

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz