piątek, 23 grudnia 2016

Wiara, nadzieja, siła, Abecadło,Prawo grawitacji i Gorzki opłatek



Wiara, nadzieja, siła

Demokratyczna, obywatelska, otwarta, tolerancyjna i mądra Polska przetrwa jedynie wtedy, gdy Po­lacy nie zapomną, że jej przetrwanie zależy tylko od nich. Bezradność i poczucie beznadziei, odczuwane przez obywateli, to najwięksi sojusznicy obecnej władzy.
   Przed napisaniem tego tekstu sięgnąłem do tego, co pisałem tu rok temu, by uniknąć kalek i powtórzeń. Tytuł tekstu sprzed roku: „Źle się dzieje w państwie polskim”. I jak tu uniknąć dziś powtórzeń? Może tylko rozszerzając litanię wydarzeń zasmu­cających. W minionym roku populiści uczynili wielkie szkody w państwie polskim, ale rozpoczęli też triumfalny marsz na Zachód. Brexit oznaczał zachwianie Unii Europejskiej, a zwy­cięstwo Trumpa może już za chwilę zachwiać światem nawet bardziej niż Ameryką. Demokratyczni przywódcy tego świata pokazali swą dojmującą niemoc - w obronie przed populista­mi i w obronie przed autokratami. Człowiekiem roku magazy­nu „Time” został Donald Trump, ale być może powinien nim zostać Władimir Putin. Najpierw pomógł zwolennikom Brexitu, potem za pomocą operacji bardziej wyrafinowanej niż przeprowadzane niegdyś przez KGB wpłynął na wynik wy­borów w Ameryce. A po drodze pomógł w rzezi Aleppo, którą świat długo traktował tak, jakby była tragedią mniej więcej tej miary co rozwód Angeliny i Brada.
   No dobrze, ale ten tekst wymaga jakiegoś kontrapunk­tu. W końcu przynajmniej od roku zamęczam tu państwa mrocznymi analizami wydarzeń smutnych i groźnych. To może tak, dla odmiany, optymistycznie?
   W minionym roku zobaczyliśmy w Polsce piękne twa­rze ludzi godnych, przyzwoitych i odważnych. Tych, którzy uznali, że Polska, nasza demokracja i zwykła moralność wy­magają, by zachować się po prostu porządnie, by nie ulegać machinie zła. Miałem, tak jak pewnie większość z Państwa, okazję poznać ich osobiście, na ulicach tak wielu polskich miast. Dla dziennikarza był to wspaniały prezent. Zwykle bowiem komentator tylko wyobraża sobie swoich czytelni­ków. A tu nagle (dziękuję, partio rządząca!) pojawiło się wie­le okazji, by ich spotkać i z nimi porozmawiać. Naprawdę podtrzymujące na duchu jest to, jak wielu ludzi w Polsce my­śli o naszym państwie poważnie, jak liczni uważają za bez­dyskusyjną wartość normalną demokrację - taką, w której władza nie może wszystkiego i w której prawa mniejszości są respektowane. Za taką wartość, która wymaga starań, za­biegów, gestów, czynów, a przynajmniej powstrzymywania się od flirtu ze złem.
   Wielu Polaków - nawet ci, którzy protestują, krzycząc albo mówiąc NIE - ma dziś prawo mieć pełne desperacji poczucie niemocy. Walec jedzie naprzód, kolejne przestrzenie naszej wolności są likwidowane, kolejne instytucje demolowane, kolejne prawa ograniczane. Niemoc jest więc logicznie uza­sadniona. A jednocześnie nie może być żadnym alibi. Bo jak powiedział pewien pisarz, nie można nie robić niczego tylko dlatego, że nie można uczynić wszystkiego.
   Wydaje się, że pozycje są stracone, a ich obrona jest bez­nadziejna. Ale tak nie jest. Im większy jest opór, tym wię­cej energii wymaga ofensywa, tym wcześniej pojawiają się u atakujących oznaki zmęczenia. Im liczniejsze są fronty, które otworzyli, a jednocześnie im większy jest obywatelski i społeczny opór na każdym z nich, tym bardziej ofensywa osłabnie. Nie wynika z tego wcale, że nadchodzący rok bę­dzie lepszy niż ten mijający. Jest całkiem prawdopodobne, że będzie gorszy, może znacznie gorszy. Ale w najmniejszym stopniu nie podważa to sensu oporu. Przeciwnie. Prawda i demokracja się obronią, ale pod jednym warunkiem - wy­starczająco wielu odważnych, przyzwoitych ludzi z determi­nacją, odwagą, ale i z cierpliwością i nieustępliwością musi stać w obronie i prawdy, i zasad. Wolność bywa, jak w roku 1989, darem. Bywa też, tak jak teraz, zobowiązaniem i wy­zwaniem. Demokratyczną Polskę wywalczyła nam tak na­prawdę garstka dzielnych ludzi. Ogromna większość ten prezent po prostu przyjęła. Dziś na ten prezent sprzed lat musimy zapracować.
   W innym kontekście i często w zupełnie innych okolicz­nościach podobną walkę mają przed sobą społeczeństwa Ameryki i Francji, Holandii i Niemiec. Na końcu albo wygra­ją Putinowie, Trumpowie i Kaczyńscy tego świata, albo wolni obywatele mający zupełnie odmienne od nich wyobrażenie o tym, jak państwa i świat powinny być ułożone i rządzone. W Polsce, podobnie jak w Ameryce czy we Francji, populizm jest teraz na fali. Ale ostatecznie wcale nie musi wygrać. To, czy wygra, zależy wyłącznie od nas.
   Dlatego w tym momencie, życząc Państwu po prostu weso­łych, radosnych świat, życzę przede wszystkim, by nigdy nie gasła w nas nadzieja. I by nigdy nie zabrakło nam siły, cierp­liwości i wiary, że naprawdę, mimo wszelkich trudności, bę­dzie lepiej i że naprawdę wszystko jest w naszych rękach.
Wesołych Świąt i wszystkiego dobrego w Nowym Roku
Tomasz Lis

Abecadło

Zbliżający się do piątych urodzin pan Gustaw Meller za­życzył sobie wyjścia na prawdziwy mecz. Od ostatnich mistrzostw Europy jego wyobraźnią obok ninja-go i star warsów zawładnęli mityczni wojownicy Błaszczykowski i Lewandowski. „Lewandowski jest najlepszejszy tatusiu, czy ty to wiesz?”. Wiem, synu.
   Tak więc zachwycony ojciec z pomocą przyjaciół wszedł w posiadanie dwóch biletów na nadchodzący pojedynek Biało-Czerwonych z Armenią. I zanim opowie, co się wy­darzyło, musi zaznaczyć, że szlag go trafia, jak słyszy, że o Ormianach pisze się i mówi „Armeńczycy”. Co to za ja­kiś koszmarek językowy? Powiedzmy, że można używać tego określenia na mieszkańców i władców starożytnej Armenii, ale nie na współczesnych Ormian, obojętne, czy żyją w Armenii, czy w rozproszonej po całym świecie dia­sporze. No dobra, ulżyło mi, możemy wrócić do meczu.
   Kiedy poinformowałem pana Gustawa o Wielkim Wy­darzeniu, wpadł w ekstazę. Ja w jeszcze większą, przez głowę przelatywały mi wszelkie popkulturowe obrazy ojców i synów udających się na mecz. Zachwyt mój nie­co opadł już następnego dnia, kiedy Gucio obudził mnie o szóstej rano, pytając: „Idziemy już na mecz? Idziemy, tatusiu?”. Guciu, mecz jest za tydzień. Obraził się. Być może zaskoczę cię, drogi czytelniku, ale następnego ran­ka sytuacja się powtórzyła. O tej samej porze. I następ­nego. Trzeciego dnia, kiedy odbierałem go z przedszkola, szeroko uśmiechnięta wychowawczyni powiedziała, że Gucio nie może się już doczekać dzisiejszego meczu. Chwilę potem przyszły kibic wpadł z impetem do szatni,
krzycząc na całe przedszkole i pół dzielnicy: „Idę z tatą na mecz! Dzisiaj!”. Serce ojca krwawiło, kiedy musiał wy­jaśnić, że do meczu jeszcze cztery dni. Obraza. Rozpacz. „Obiecałeś, tatusiu, obiecałeś!”. Te spojrzenia innych rodziców czekających w szatni. Wdech, wydech, wdech, wydech.
   Ale wreszcie nadszedł. Ten dzień. Ta godzina. Gutek, zbieramy się, jedziemy na mecz, hurra! „Już tatusiu, tyl­ko wezmę strój sportowy”. A po co ci strój sportowy? „Bo gram z Błaszczykowskim i Lewandowskim!”. Ups. Eee, synku, to nie do końca tak. To reprezentacja Polski gra. Szok, niedowierzanie, rozpacz, łzy. „Obiecałeś, tatusiu!”
I w tył zwrot do swego pokoju i komunikat, że on w takim razie nie idzie. Wdech, wydech. Synku, przecież tak się cieszyłeś, że idziemy na mecz. „Nie idę na ten głupi mecz, w którym nie gram!”. Tup, tup, tup. „Mamo! Powiedz ta­cie, żeby mi nie kazał iść na ten głupi mecz”. Zbliżenie ka­mery na ojca, mężczyznę w średnim wieku, który obiema dłońmi trze głowę, jakby chciał skrzesać z niej ogień.
   Konsekwencja to podstawa wychowania. Tak mówią. Aha. Obiecałem Guciowi, że kupię mu lody na stadionie. „I żelki, tatusiu? Te misiowe?”. I żelki. Te misiowe. W me­trze entuzjazm młodzieży wrócił. Młodzież spytała, czy możemy cały dzień jeździć metrem, ale nie protestowała zbytnio, gdy zasugerowałem, że jednak idziemy na mecz. Potem już było z górki. Flagi wymalowane na policzkach, szalik, rówieśnicy na stadionie i odkrycie, że na meczu jest najfajniej, kiedy się włazi pod siedzenia. Gdy wróciliśmy do domu, Gucio opowiedział Ani, że grał z Błaszczykow­skim i Lewandowskim, bo to jego koledzy są.
   A kiedy już leżał w łóżeczku, powiedział: „Wiesz, tato, że chciałem mieć takich rodziców jak ty i mama?”. Bardzo się cieszę, Guciu, a kiedy tak chciałeś? „Jak miałem zero lat, tatusiu”.

B jak Barbara
Ostatnio życzy sobie czytania rymowanej „Księgi potwo­rów” Michała Rusinka. Najdalej po trzecim wierszyku o Chimerze czy innym Centaurze robi przerażoną minę i woła: „Boję się!”. Naprawdę się boisz, Basiu? „Nie naplawdę! Oszukałam cię, tatusiu! Wiesz?”. No, teraz już wiem, córeczko.
   O ile pan Gustaw to typ wrażliwego, refleksyjnego poe­ty, o tyle jego młodsza siostra jest małym chuliganem, nic sobie nierobiącym z zasad i zakazów. Na jej brata w sytu­acji kryzysowej działa tupnięcie nogą, sroga mina, poważ­ny ton, podniesienie głosu. Na pannę Barbarę nie działa nic. Patrzy na rodziców, którzy próbują jej wyklarować naganność postępku, parska śmiechem i kołysząc głów­ką, zaczyna śpiewać ulubioną piosenkę, najchętniej „Sto lat!”. Nakryta na potajemnym jedzeniu czekolady (Gdzie, do diaska, ją zamelinowała? Skąd w ogóle ją miała? Już wykończyła kalendarz adwentowy?!), umorusana na całej twarzy, konsekwentnie idzie w zaparte, że żadnej czekola­dy nie widziała, a tym bardziej nie jadła. Zwrócenie uwa­gi przed spacerem, że absolutnie, pod żadnym pozorem nie wolno ściągać bucików na śniegu, zaowocuje najpew­niej ściągnięciem kurtki w ciągu tych dwudziestu sied­miu sekund, kiedy odwrócimy akurat wzrok, i natarciem się śniegiem. Gdy krzykniemy - śmiech, kołysanie głów­ką, piosenka.
   Zapytana odpowiada: „nie”. Nawet jeśli jest wściekle głodna, dla zasady i z kobiecej dumy odpowie trzy razy z rzędu „nie” na pytanie, czy chce zupkę albo mandaryn­kę. Za czwartym jest szansa na przeciągłe „taa...” i wybuch śmiechu. Basiu, kochasz tatusia? „Nie!” A może troszecz­kę? „Nie!”. Ociupinkę? „No dobraaa! Pipinkę kocham. Jak kotka!”. Pluszowego, dodaj my. Basiu, czy na każde pytanie odpowiadasz „nie”? I riposta godna Julii Roberts z „Notting Hill”: „Nie!”.

C jak cytat
Zważywszy, że każdy rodzaj twórczości, w tym tak nieznaczący jak felietonistyka, żywi się mniej lub bardziej inteligentną, uświadomioną bądź nie kradzieżą, no do­bra, zapożyczeniem, tedy bez bicia mogę przyznać, że „najlepszą z żon” zwędziłem Leszkowi Talko. Frazę zna­czy, nie niewiastę. I kiedy z pewnym smutkiem, wynika­jącym z własnej nikczemnej kreatywności, przyznałem się koledze do jednorazowego zastosowania jego grepsu, oświecił mnie, że on z kolei podprowadził frazę Efraimo­wi Kiszonowi, izraelskiemu satyrykowi. Ulżyło. Jakoś ła­twiej przyjąć, że zawdzięczamy coś pisarzowi z dalekiego kraju niż koledze ze studiów, a kończyliśmy z Talko ten sam Wydział Historyczny UW.
   Nie ma dwóch zdań, jestem kleptomanem słów i fraz. Co nie zawsze popłaca. Jeszcze w liceum złapałem u Ta­deusza Konwickiego „przydusić pedał patosu”. Piękne. Zastosowałem w wypracowaniu. Zastępujący naszą po­lonistkę nauczyciel z kuratorium zakreślił frazę na czer­wono. Że nie po polsku i bez sensu. No cóż, Konwicki to przecież chytry Litwin był, więc może nauczyciel miał ra­cję. Zazwyczaj pamiętam, co skąd wziąłem, ale, nieste­ty, nadmiar lektur miesza w głowie, co najlepiej świadczy o szkodliwości czytania. „Szczera twarz Słowianina, któ­ry kłamie” i „nieprzyjemnościunia” to z Hłaski. „Piękni dwudziestoletni” - pamiętam. „Ludzie w wieku przydroż­nych kamieni o wyglądzie karłów i maszkar” - wiadomo, „Dziennik 54” Tyrmanda. Ale skąd wziąłem przymiot­nik „nienachalny” na określenie specyficznej urody, moralności czy inteligencji? Chyba z „60 minut na godzinę” i „Rycerzy trzech” Andrzeja Waligórskiego oraz kabaretu Elita. Ale głowy nie dam. A określenie „nerwowy jak za­konnica w burdelu”? Tu już ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę.

D jak Duet
Ja ekstrawertyk, ona introwertyczka. Ja bałkańska nadekspresja, ona skandynawska powściągliwość. Dla mnie szklanka zawsze do połowy pełna, dla niej pusta. Ja w kwadrans zrobię bałagan w każdym pomieszcze­niu, ona wchodząc do mieszkania, jeszcze w kurtce łapie za miotłę. Ja leję słowa, ona cedzi. Mnie ktoś pochwali za felieton - skaczę ze szczęścia. Jej trudna i bolesna „Góra Tajget” staje się zaskakującym bestsellerem - ona wzru­sza ramionami. Ja ocieram oczy na melodramatach, ona na mrocznych filmach psychologicznych. Ona lubi wo­kal stonowany, ja - histeryczny. Ona na lewo, ja na prawo. Ja przewalę każdy termin, ona odda wszystko przed cza­sem. Ona kocha operę, ja w niej widzę śpiewające drzewa. Dla mnie większość praw to opresja, ona nie przejdzie na czerwonym, choćby nie było samochodu na horyzoncie.
I tak od dziesięciu lat.
Marcin Meller

Prawo grawitacji

Wspólnym wysiłkiem dwóch rzeźników, Asada i Putina, wschodnie Aleppo zo­stało zbombardowa­ne, zagazowane i spalone. Przestało istnieć. ONZ i w ogóle cały świat robił, co mógł. Ponieważ jednak nic nie mógł - nic nie zrobił. W Syrii ponad 300 tys. ludzi zamordowano, 5 mln uchodźców koczuje w prymitywnych obozach lub błąka się po drogach i wysypiskach. A ilu utonęło, próbując wydostać się z tego upiornego miejsca? Nigdy się nie do­wiemy. Polska mogła uratować przynajmniej kilka tysięcy Syryjczyków, ale też nie mogła. Naczelny autorytet sanitar­ny kraju bał się pasożytów, chorób i wszy. Jego pomagierzy straszyli terrorystami, paleniem kościołów, końcem wiary ojców i zagładą tysiącletniej kultury chrześcijańskiej.
   W tym czasie polski katolicyzm wzniósł się na szczyty. Do Matki Bożej, królowej naszej ojczyzny, dołączył Chry­stus koronowany na króla Polski. Wszyscy najwyżsi (i niżsi też) rangą urzędnicy administracji państwowej w cią­gu ostatniego roku rzadko wstawali z kolan, a jeśli już, to tylko po to, by przejść do kolejnego kościoła. Episkopat wprawdzie apelował o otoczenie opieką uchodźców, ale właściciel toruńskiej radiostacji nie wyraził zgody, więc miłosierdzie poszło się paść na pożółkłą, jesienną łąkę.
   Gdy rosyjskie wojska kończyły swoją „pokojową” misję i w Aleppo została garstka żywych, głos zabrał profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, sekretarz stanu w Kance­larii Prezydenta RP Krzysztof Szczerski. Dał do zrozumie­nia, że Polska uratowała godność własną i godność Syryj­czyków. W naszej ojczyźnie, powiedział, nigdy nie będzie obozów dla uchodźców, ponieważ jest to wbrew prawom człowieka. Potępił też UE za jej politykę imigracyjną, która sprzyja „wypędzaniu ludzi z miejsc, gdzie żyli od tysię­cy lat”. Jeśli dobrze rozumiem, to przesłanie profesora
Szczerskiego ma uzasadnić ponure „nie” polskiego rządu i prezyden­ta dla uciekających przed zagładą. Niech umrą, gdzie się urodzili, a my nie będziemy musieli „likwi­dować dżungli jak w Calais”. Przy wigilijnym stole puste krzesło dla zbłąkanego będzie nam przypomi­nało, że pamiętamy o tych, którzy na pewno nie przyjdą.
   I oto już święta i wielka radość w polskich domach, bo gospodarka w ostatnim kwartale wali w dół, jak od trzech lat się nie zdarzyło. To nic dziwnego, takie są od­wieczne prawa grawitacji - wytłumaczył wicepremier Morawiecki. Krótko mówiąc, za naszą ekonomią stoi Isaac Newton. Czy trzeba lepszej rekomendacji?
   Mrugają wesoło lampki na choince. Darwin pochodził od małpy, zgoda, ale to nie znaczy, że teoria ewolucji do­tyczy wszystkich - potwierdzają specjaliści wytypowani przez minister edukacji Zalewską. Po co dzieci straszyć, skoro można im powiedzieć prawdę, że stworzyła je Bozia?
   Aniołki nad betlejemską stajenką wyśpiewują chwałę poszerzania demokracji w Polsce. Twarzą tych zmian jest Stanisław Piotrowicz, należy mu się order - zdecydował prezes Kaczyński. A ja uważam, że najwyższe odznacze­nie powinien dostać marszałek Kuchciński za odkrycie, że jeden dziennikarz dziennie w Sejmie wystarczy. Niech siedzi w pokoiku z dala od parlamentarzystów i czeka, aż się go zawoła.

Nagle z bożonarodzeniowego drzewka opadły wszyst­kie igły. Oto na polecenie ministra Macierewicza naj­ważniejszego dowódcę w polskiej armii prawdopodobnie zastąpi znany amerykański dermatolog. Otworzy on kon­ferencję MON (uwaga, to nie żart): „Najnowsze rozwiąza­nia i światowe trendy rozwojowe w technologii wpływa­jące na przyszłość modernizacyjną sprzętu i uzbrojenia wojskowego, a także urządzeń technicznych podwójnego zastosowania...”. Naga choinka spaliła się ze wstydu.
Stanisław Tym

Gorzki opłatek

Co roku życzymy Państwu i sobie Wesołych Świąt -więc i tym razem, jak najbardziej - choć jakoś mi trudno wyobrazić sobie tegoroczną wesołość. Chyba że będziemy sobie opowiadać polityczne anegdoty, pokazywać memy, oglądać filmiki z Sejmu - tak, wtedy może być śmiesznie. Ale chyba jeszcze mniej wesoło. Na pewno życzmy sobie, i to się może spełnić, radości ze spotkania z naj­bliższymi i z przyjaciółmi. Mam zresztą takie wrażenie, choćby po ostatnich antyrządowych marszach, że setki tysięcy ludzi odnajdują nagle dawno nieodczuwaną frajdę z bycia razem, że odświeża się zapomniana, a raczej zagoniona, wspólnota przekonań, wartości, wrażliwości. Odmładzamy się. Jesteśmy My, jak kiedyś, a naprzeciwko Oni - partyjni aparatczycy, do­brany ideowy aktyw, spasiona nomenklatura, telewizja, która kłamie i obraża, nadęty towarzysz sekretarz. 30 lat w tył. Za tę sentymentalną podróż w czasie, i tylko za to, dzięki ci, pisie.

Za choinkowe prezenty dziękować nie będziemy. Nie ma za co, choć trochę ich było. W gorączkowym pośpiechu uchwalono właśnie ustawę ograniczającą swobodę demon­stracji; siódmą czy ósmą nowelizację ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, co, po długo oczekiwanym odejściu z Try­bunału prezesa Rzeplińskiego, ma przypieczętować trwałą więź sądu z partią i osinowym kołkiem przebić konstytucję; wreszcie, przed świątecznymi feriami zdążono jeszcze wydać wyrok śmierci na gimnazja. Ponieważ egzekucja ma się zacząć w przyszłym roku, to bardziej zepsuje następne święta niż te. Specyficznym choinkowym prezentem dla narodu mają być też pośmiertne degradacje generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, być może połączone z karnymi ekshumacjami. W ogóle cmenta­rze to miejsca wyjątkowo ożywionej działalności nowej władzy. Dzwoneczkowo-choinkowe, ckliwe nastroje Bożego Narodzenia są ewidentnym dysonansem na tle ciężkich, mrocznych, de­strukcyjnych emocji, jakie na kraj naciąga ta ekipa. Bo nawet nie bardzo wiadomo, jakie życzenia moglibyśmy złożyć pisowym rodakom. Jeśli dwa polityczne narody miałyby się dziś w Polsce wymienić opłatkami, to gorzkim za zatruty. Święta zostały zwarzone. To wielka, historyczna porażka depozytariusza bożona­rodzeniowej tradycji - katolickiego Kościoła w Polsce.

W każdym numerze świątecznym przez lata sporo miejsca poświęcaliśmy religii, a właściwie opowieściom biblijnym i ewangelicznym. Nie były to w naszym gazetowym ujęciu prze­kazy teologiczne (jesteśmy pismem świeckim), ale raczej po­ruszające metafory ludzkiego losu. W tym wydaniu jest trochę inaczej: piszemy nie o pięknie ewangelii, ale głównie o brzydkiej twarzy polskiego narodowego Kościoła, jako instytucji coraz bardziej politycznie zaangażowanej, wykluczającej, sekciarskiej, prymitywnej intelektualnie i moralnie. Kościół w Polsce miał różne okresy, marne i wspaniałe, ale w tak złej kondycji jeszcze chyba nie był- i to przy pozorach triumfu. Zdumiewające, w jaki sposób PiS zdołał opętać i uzależnić od siebie polski Kościół.
To iluzja, że mamy do czynienia z sojuszem ołtarza i tronu, nie, to relacja zawłaszczenia. Wiele parafii jest dziś de facto lokalny­mi komórkami partyjnymi, ambony miejscami partyjnej propa­gandy, liturgia oprawą dla partyjnych wystąpień i przemówień. Władza odwdzięcza się przywilejami materialnymi, ale co naj­ważniejsze, oferuje szatański cyrograf: pozór szacunku za ule­głość. Większość kleru ten cyrograf przyjęła i z entuzjazmem wypełnia. Dlaczego to jest społeczna klęska?

Pod wpływem PiS, albo ośmielony przez PiS, polski Kościół coraz dalej odchodzi od katolickiego uniwersalizmu, staje się lokalny, autokefaliczny, narodowy, nacjonalistyczny. Doko­nała się (używając modnego pisowskiego określenia) repolonizacja religii jako narzędzia, bynajmniej nie chrześcijańskiego miłosierdzia, lecz narodowej pychy, pogardy wobec innych, ostentacyjnej dewocji. Krzyż nad polskim Kościołem, jak za­uważa gorzko prof. Mikołejko, to dziś coraz wyraźniej plemienny totem, znak symbolicznej przemocy. Zrośnięcie się Kościoła z PiS ma istotne konsekwencje społeczne. Po pierwsze, to stosunek do wiary wyznacza dziś główną granicę podziału politycznego. Ktoś, kto uważa się za osobę głęboko przywią­zaną do religii, otrzymuje w pakiecie z ewangelią Jarosława Kaczyńskiego. PiS, za zgodą biskupów i o. Rydzyka, ustanowił się jako jedyna partia katolicka, polityczna emanacja Kościoła, a więc świeckie przedstawicielstwo Boga na ziemi. Ta herezja przebrzmiewa niemal w każdej partyjnej liturgii.
    Ale, co oczywiste, tak upartyjniony, zrepolonizowany Kościół musi odpychać tych, którzy z mnóstwa politycznych, ideowych, historycznych, nawet estetycznych powodów są w opozycji wobec PiS. Biskupi i proboszcze zafundowali polskim katolikom czytelny sylogizm: jeśli prawdziwy katolik musi popierać PiS, to jeśli nie popierasz PiS, nie możesz się uważać za prawdziwego katolika. Zastanawiam się, jak musi się czuć w dzisiejszej Polsce wierzący gorszy sort, zwolennicy PO, Nowoczesnej, KOD, a nawet niegłosujący, widząc, że Kościół jest „cały tamtych", że aprobuje i wzmacnia pisowski język pychy i insynuacji? Że ćwierć wieku po upadku PRL autoryzuje brednie o komunistach i złodziejach, lewakach, ubekach, zdrajcach, stanowiących, statystycznie, dwie trzecie narodu. Jak w tej atmosferze cieszyć się dzwoneczkiem, opłatkiem, kolędą, pasterką, siankiem i małym Chrystusikiem, jeśli przed chwilą za chwilę będą padać sprzed ołtarzy i spod krzyża słowa złe, jątrzące, wzgardliwe?

We wszystkich krytycznych wydarzeniach najnowszej historii Polski, od stanu wojennego po Okrągły Stół, łącznie z referendum  w sprawie integracji z Unią Europejską, Kościół Jana Pawła II był obecny, ważny, tonizujący, łączący. Teraz silny głos Kościoła, studzący polityczne emocje, stawia­jący zaporę przed prowadzącą do przemocy eskalacją napię­cia, potępiający barbarzyńskie ekshumacje, a dziś, w dniach śmierci Aleppo, przypominający władzy i wiernym o moral­nym nakazie solidarności z uchodźcami - byłby bezcenny. Ale Kościół znalazł się po jednej stronie rowu. To więcej niż błąd, to nieprzyzwoitość.
Boże Narodzenie jest dla chrześcijan, a właściwie dla wszystkich Polaków przywiązanych do tradycji, świętem wspólnoty, optymizmu, radości. A.D. 2016 z trudem da się ten nastrój odnaleźć i ocalić, zwłaszcza poza drzwiami naszych mieszkań. Więc chociaż trzymajmy się razem, blisko, w naszych małych wspólnotach rodzinnych, towarzyskich, środowiskowych, między sobą. Politycznych życzeń nie składam, bo byłyby bardzo nieświąteczne. Więc tylko: zdrowia oraz miłości, nadziei i wiary. Kto wierzy w Boga, niech się za nich, za nas, za kraj i za nieszczęsny polski Kościół pomodli; kto nie wierzy - niech chociaż trzyma kciuki. Życzę dużo prywatnej radości w te niewesołe polskie święta!
Jerzy Baczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz