sobota, 3 grudnia 2016

Broszkowanie polityki



Jeśli oglądamy coś, co obraża naszą inteligencję, przyzwoitość i zasady, to możemy albo iść na emigrację wewnętrzną, albo się z tego śmiać. Postanowiliśmy się śmiać mówi mecenas Jacek Dubois

Rozmawia Renata Kim

NEWSWEEK: Kim jest Broszkowa z pana felietonów?
JACEK DUBOIS: To postać, która do­biera broszki, a potem czyści je i pole­ruje. Dba o to, by pani premier jaśniała w publicznych sytuacjach.

Ładnie tak kpić z szefowej rządu?
- Pani premier jest z pewnością konse­kwentna i pracowita, ale jeśli te cechy idą w złym kierunku, to stają się śmiesz­ne i przestają zasługiwać na jakikolwiek szacunek.

Co to znaczy?
- Umowa społeczna polega na tym, że rządzi grupa, która wygrała wybory. Ale są reguły, których nie zmieniamy - kon­stytucyjne, etyczne, przyzwoitości. Je­śli władza zaczyna je naruszać, idzie w złym kierunku.
Gdy ustawa powstaje w taki sposób, że władza jednego dnia ma pomysł, a dru­giego dnia rękami posła czy senatora go realizuje, bez żadnych konsultacji, to nie można mówić o mądrości, tylko o działaniu na polityczne zamówienie.

A jaką umowę naruszyła premier Szydło?
- Przede wszystkim tę, że uchwalone prawo należy opublikować.

Mówi pan o odmowie publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego?
- „Bądź spokojny, poeta pamięta, spisa­ne będą czyny i rozmowy. Zabijesz jed­nego, narodzi się nowy” - pisał Czesław Miłosz. Przejeżdżając Alejami Ujazdow­skimi, widzimy licznik, który pokazuje, ile dni minęło od chwili, gdy premier Szydło postanowiła nie opublikować wyroku Trybunału.
Ten licznik nam przypomina, że ponad 260 dni temu zostały złamane zasady i do dziś ich nie przywrócono. Tak długo trwa stan broszkowania polityki.

Jak pan się z tym broszkowaniem czuje?
- Czuję się źle, bo zostałem wychowany w ogromnym szacunku dla prawa. Uczo­no mnie, że to spoiwo społeczeństwa. Są sytuacje, gdy ktoś próbuje to spoiwo zniszczyć, ale to jedynie zawieruchy hi­storii. Hunowie zawsze zostają w koń­cu pokonani i wszystko wraca do normy.
Od zeszłej jesieni miałem świadomość, że rząd PiS nie będzie grał zgodnie z za­sadami demokracji. I nie gra. Nie demo­nizuję sytuacji, bo nie dochodzi w Polsce do aresztowań o świcie, ale mamy do czynienia z systematycznym wzmacnia­niem imperium władzy.
To wszystko spowodowało, że mój me­chanizm przyzwoitości zaczął się bun­tować. A ponieważ uważam, że ludzie, którzy nie zajmują stanowiska w spra­wach publicznych, nie mają prawa na­rzekać, postanowiłem pisać.

I pisze pan wierszyki, na przykład o leniu, który mieszka przy Krakowskim Przedmieściu i nic nie robi cały dzień.
- Piszemy te wierszyki razem z moim wspólnikiem, mecenasem Krzysztofem Stępińsldm. O, proszę, tutaj jest wierszyk o profesorze Rzeplińskim:
„ZasadziłSejm Rzepę w Trybunale
Chodziliśmy ją tam oglądać co dzień.
Wyrosła Rzepa mądra i krzepka,
Teraz zabrać chcą nam Rzepę
jak okruszek chlebka
Więc ciągnie Rzepę Duda nieboże,
Ciągnie i ciągnie wyciągnąć nie może!”
Dalej jest tak jak w wierszu Brzechwy, że wszyscy się strasznie zawzięli, ale Rzepy nie wyciągnęli.
A końcówka taka: „A Rzepa stoi tam, gdzie stała i sprawiedliwości pilnowała”.

Jak to się stało, że zaczął pan pisać?
- Mój ojciec, który był obrońcą kar­nym, zaraził mnie miłością do prawa. Ale z drugiej strony była miłość do lite­ratury, zawsze bardzo dużo czytałem. Wygrało prawo, zostałem adwokatem i trochę zapomniałem o tym swoim dzie­cięcym marzeniu o pisaniu.
Ale potem kolega, który wydawał mie­sięcznik dla mężczyzn, poprosił o na­pisanie felietonu. Pocąc się straszliwie, spłodziłem ten felieton i najwyraźniej się spodobał, bo dostałem własną rubry­kę. Musiałem się nauczyć pisać na nowo, w sposób przystępny, bez prawnicze­go żargonu, ale zabawa trwała tylko pięć miesięcy, bo miesięcznik zbankrutował. Potem pisałem jeszcze do „Gentlemana” i „Zwierciadła”, ale w końcu forma felie­tonu przestała mi wystarczać.

I tak powstała książka dla dzieci „Wszystko przez Faraona”.
- Miałem słodkiego trzyletniego synka i postanowiłem napisać dla niego cykl bajek o kocie psotniku, który podróżuje po świecie i ma różne przygody. To nasza rodzinna opowieść: ojciec opowiadał ją mnie, potem ja moim dzieciom.
Kiedy zacząłem ją spisywać, myślałem, że to będzie kilka bajek na dobranoc, ale urosło do rozmiarów książki.

Jak pan godził pisanie z pracą adwokata?
- To był relaks, ujście dla emocji z sali są­dowej. Był rok 2002 albo 2003, akurat t rwał słynny proces w sprawie zabójstwa w Kredyt Banku. Cztery osoby zamor­dowane: trzy kasjerki i strażnik, byłem oskarżycielem posiłkowym, reprezento­wałem rodziny zamordowanych kobiet. W czasie wizji lokalnych oskarżeni po­kazywali, w jaki sposób dokonali zabój­stwa. Po każdej z rozpraw wracałem do domu chory od emocji i bez wódki nie byłem w stanie zasnąć, tak mną telepało. Dzięki pisaniu z wypełnionej złem, krwią i zbrodnią sali sądowej przenosiłem się w świat beztroskiego kota. A następ­nego dnia znajdowałem siłę, by usiąść naprzeciwko oskarżonych i robić swoje. Jak już skończyłem pisać książkę, po­szedłem z nią do wydawnictwa. To było dość krępujące: prawnik karny nag­le przychodzi z jakimś kotem. A oni po dwóch tygodniach mówią, że wydadzą, ale pod jednym warunkiem. Pytam prze­rażony, pod jakim, a oni: „Że to będzie trylogia”. I podpisaliśmy kontrakt na trzy książki.

W 2011 roku powstała kolejna powieść dla dzieci - „Operacja kacze jaja”.
- Zaczęło się od tego, że książka „A wszystko przez Faraona” miała wy­danie chińskie. Kiedy pojechałem na spotkanie autorskie do Szanghaju, spy­tali, czy planuję, że kot będzie miał ja­kieś przygody w Chinach. Co miałem zrobić? Powiedziałem, że Chiny są moją największą miłością i kot będzie roz­wiązywał również chińskie problemy.
Wymyśliłem, że odnaleziono tam jaja di­nozaura, które zostały następnie ukra­dzione z muzeum etnograficznego i są przemycane do Stanów Zjednoczonych, a potem sprzedawane za ogromną cenę na aukcjach. W książce jest polski wą­tek: nieuczciwy pracownik kancelarii premiera przemyca je w poczcie dy­plomatycznej. I wtedy pojawia się kot, który prowadzi śledztwo.

Czy to była jakaś aluzja polityczna?
- W latach 2005-2007 wielu polity­ków mogło się dopatrywać w tej książce swoich odpowiedników. Pisząc ją, do­skonale się bawiłem. A potem dostałem mnóstwo sygnałów, że ludzie odczyty­wali ją na dwóch płaszczyznach: dziecię­cej i dorosłej. I też się dobrze bawili.

A co pomaga panu na „dobrą zmianę”?
- Śmiech. Nie uważam, że nasze pań­stwo jest zagrożone, choć wesoło nie jest. Obecny rząd to plamka na mapie wszechświata, przyszedł i przeminie, a historia potoczy się dalej.
To czas dla nas dolegliwy, ale rozsądek zawsze zwycięża. Zwyciężają instytucje.

Wierzy pan w to?
- Tak, historia tego uczy. Dzisiaj obra­żany jest zdrowy rozsądek, naruszane są zasady przyzwoitości i dobrego go­spodarzenia krajem, ale to Polski nie zrujnuje. Nawet jeśli dwa konie w Ja­nowie padną, to stadnina będzie istnieć. Nawet jeśli w zarządzie spółki skarbu państwa zasiada człowiek, którego jedy­nymi kompetencjami są więzy rodzin­ne czy towarzyskie z prezesem, też nic strasznie złego się nie stanie. A na koń­cu zwycięży głos wyborcy. Gdy ludzie się zorientują, że Trybunał Konstytucyj­ny przestał bronić ich praw, a niezawisłe sądy to abstrakcja, kiedy nastąpi spadek PKB, to przy urnach zachowają się roz­sądnie. A do tego czasu, jeśli oglądamy coś, co obraża naszą inteligencję, przy­zwoitość i zasady, to możemy albo iść na emigrację wewnętrzną, albo się z tego śmiać.
My z Krzyśkiem Stępińskim postanowi­liśmy się śmiać. Piszemy felietony, saty­ry i bajki. A czasem zdejmujemy maski satyryków i piszemy rzeczy poważniej­sze. Ale nie chcemy się przedstawiać jako reprezentanci adwokatury, bo ona swoim oficjalnym głosem mówi inaczej niż my.

Czy prawnicy w tym ostatnim roku zdali egzamin?
- Zdali egzamin prof. Zoll, prof. Łętowska, prof. Safjan, Jerzy Stępień, którzy wspomogli prezesa Rzeplińskiego, gdy był w bardzo trudnej sytuacji. Wspa­niale zachowuje się nestor polskich sę­dziów, prof. Adam Strzembosz. Zdał egzamin rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar i wielu sędziów, bo oka­zało się, że środowisko sędziowskie jest zdolne do wypracowania jasnego stanowiska w sprawie prób paraliżowa­nia Trybunału.
Co do adwokatury, zajęła stanowisko w sprawie Trybunału, ale wydaje mi się, że głównie dzięki determinacji mece­nasa Mikołaja Pietrzaka. W wielu waż­nych sprawach władze adwokatury milczą. Natomiast cenne są wypowie­dzi poszczególnych adwokatów, np. profesorów Piotra Kardasa i Macieja Gutowskiego.

To co? Milcząca adwokatura?
- Nie jestem we władzach adwokatu­ry, ale czasem było mi wstyd spojrzeć w oczy na przykład sędziom. Wiedzia­łem, że nie rozumieją takiego niewyrazi­stego zachowania, bierności.

Niewyrazistego? Czyli tchórzliwego?
- Nie chcę używać słowa „tchórzliwy”, to byłoby niesprawiedliwe. Niektórzy adwokaci są zachwyceni obecną sytua­cją. Wywodzą się z tego ehrlichowskie­go nurtu myśli prawno-politycznej, który uznaje, że suweren daje rządzą­cym i ustawodawcom prawo do robienia wszystkiego. I takie myślenie jest u nich silniejsze niż zasady, których adwokat powinien przestrzegać; mam na myśli dbałość o demokrację.

Wierzą w „dobrą zmianę”?
- Są tacy, którzy wierzą, są tacy, którzy mają poczucie, że najpierw biznes, po­tem działania publiczne. Na pewno każ­da działalność publiczna czy polityczna szkodzi biznesowi. Zabieranie gło­su w sprawach publicznych nie będzie sprzyjało na przykład kancelarii gospo­darczej, która ubiega się o obsługę duże­go kontraktu spółki skarbu państwa. Ale adwokat nie powinien tak myśleć.

A myśli?
- Na szczęście większość nie. W ten weekend w Krakowie odbywał się Kra­jowy Zjazd Adwokatury. Jego gośćmi byli Prezydent RP pan Andrzej Duda i prezes Trybunału Konstytucyjne­go Andrzej Rzepliński. Prezesa delega­ci przywitali na stojąco, kilkuminutową owacją, zajmując w ten sposób stanowi­sko w konstytucyjnym sporze.

A panu zajmowanie stanowiska nie zaszkodzi?
- Oczywiście, że mi zaszkodzi. Ale taki mam system wartości, został mi prze­kazany w genach. Mój dziadek był po­słem na Sejm II RP, ojciec był przez całe życie zaangażowany w działalność sa­morządu adwokackiego. Ja chciałem prowadzić kancelarię, myślałem, że nie będę miał nic wspólnego ze sprawami publicznymi. Ale mnie w końcu dopad­ło. Jest gdzieś granica przyzwoitości, po przekroczeniu której człowiekowi puszczają nerwy.

Co pana w ciągu ostatniego roku najbardziej poruszyło?
- Ciosem w potylicę było dla mnie uła­skawienie Mariusza Kamińskiego przez prezydenta Dudę. Takie rzeczy się wcześ­niej zdarzały, pamiętam, jak prezydent Kwaśniewski w ostatni dzień urzędo­wania ułaskawił osoby związane z aferą starachowicką. Ale to był jakiś gest za­kończenia sprawy, oczyszczenia sytuacji, a nie narzędzie wprowadzenia do polity­ki osoby nieprawomocnie skazanej.

Jeszcze coś pana w Polsce PiS denerwuje?
- To, że co chwila pojawiają się nowe po­mysły ustawodawcze. Nasze prawo nie jest doskonałe, doskonałe nie są sądy, ale nie może być tak, że ktoś w ministerstwie wyjeżdża na weekend, przychodzi mu jakiś pomysł do głowy, a od poniedział­ku pichci ustawę, która już za dwa tygo­dnie jest czytana jako projekt rządowy w Sejmie. W ciągu ostatnich dwóch lat trzykrotnie fundamentalnie zmieniono system prawa karnego. Nawet profeso­rowie gubią się w przepisach przejścio­wych. Po reformie został chaos, wrócono do modelu radzieckiego.

Co to znaczy?
- Polska procedura karna przez kilka­dziesiąt lat bazowała na dorobku pro­kuratora Andrieja Wyszyńskiego. Tymczasem współczesna myśl praw­nicza mówi, że w procesie karnym nie można korzystać z dowodów zdobytych w wyniku przestępstwa. U nas ta zasa­da nie funkcjonowała, można było użyć w procesie nagrania, jak dwóch gang­sterów torturuje trzeciego, który w tym czasie przyznaje się do działalności przestępczej. W końcu ustawodawca doszedł do wniosku, że nie możemy być zaścian­kiem prawniczym Europy i powiedział: nie może być dowodem to, co zostało zdobyte w sposób nielegalny. Teraz wra­camy do przeszłości.

Po co PiS taka reforma?
- Nie należy jej czytać wyrywkowo, ko­deks karny i inne ustawy układają się w całość. Zaczęliśmy od ustawy inwigilacyjnej, która zwiększa możliwości władzy, by wchodzić w prywatność oby­wateli. Kolejna ustawa - o prokuraturze - sprawia, że minister sprawiedliwo­ści staje się prokuratorem generalnym, z prawem ingerowania we wszystkie śledztwa. To oznacza ręczne sterowa­nie, możliwość wglądu do każdych akt przez polityka, jakim jest minister spra­wiedliwości! Przedtem na prokuratora prowadzącego sprawę nie można było wywierać wpływu, w tej chwili można mu wydać polecenie. No i prokurator stał się bezkarny. Jeśli powie, że złamał zasady, bo chciał złapać przestępcę, to nie poniesie kary dyscyplinarnej, tylko dostanie medal.
Państwo stało się dominatorem. Dostało narzędzia umożliwiające mu wdarcie się w każdą dziedzinę życia, a obywatel nie majak się bronić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz