Ojczyzną
Polaków oburzonych, uciśnionych i niedopłaconych jest Zagłębie Miedziowe,
najbogatszy region kraju. Stawiają na Andrzeja Dudę i Pawła Kukiza. Kim są i
jakiej chcą zmiany?
W
Lubinie - stolicy Zagłębia Miedziowego - mieszkańcy spekulują, na jakie rządowe
stanowisko po jesiennych wyborach szykuje się prezydent miasta Robert
Raczyński. Wicepremiera w rządzie PiS -Kukiz? A może ministra skarbu? To
byłoby dobre rozwiązanie, bo ministrowi skarbu podlega koncern KGHM
Polska Miedź, który ma siedzibę w
Lubinie. Raczyński mógłby z Warszawy doglądać firmy, od której zależy
dobrobyt miasta i całego Zagłębia. Oficjalna nazwa to Legnicko-Głogowski Okręg
Miedziowy (LGOM), a ironicznie - księstwo legnickie. Raczyński jest kimś w
rodzaju udzielnego książątka - rządzi w Lubinie nieprzerwanie od2002 r.
(wcześniej rządził w latach 1990-94).
Co do tego, że będzie posłem
(nieistniejącej na razie) partii Pawła Kukiza i dostanie się do Sejmu, nikt
wmieście nie wątpi. W końcu to on Kukiza wymyślił. Bez niego artysta nic by nie
zdziałał. A tak, najpierw został radnym dolnośląskiego sejmiku (choć pochodzi z
Opolszczyzny), potem efektownie błysnął w wyścigu o urząd Prezydenta RP, a
teraz tworzy nowy ruch polityczny. Nie przypadkiem Kukiz swój wieczór wyborczy
zorganizował w Lubinie. Przed drugą turą zapraszał Dudę i Komorowskiego na
debatę, którą chciał sam poprowadzić w lubińskiej hali widowisko-sportowej. Tu
również ma się ukonstytuować oficjalnie nowy twór polityczny - Ruch
Pozytywnej Zmiany i Zdrowego Rozsądku (takiej nazwy używa Kukiz). To ma być
taka partia-niepartia, która, jak zapowiada Kukiz, rozwali system.
Bo artysta jest zasadniczo
przeciwny partiokracji. To też pomysł Raczyńskiego, który był już w Partii
Chrześcijańskich Demokratów, potem w AWS, współtworzył też Polskę XXI Rafała
Dutkiewicza.
Ostatecznie doszedł do wniosku, że
sam sobie stworzy ruch poparcia. Komitet Wyborczy Robert Raczyński Lubin 2006
zdobył w ostatnich wyborach 22 mandaty w 23-osobowej radzie miejskiej. Sam
Raczyński już w pierwszej turze został prezydentem miasta przygniatającą
większością i to po raz piąty. PiS - mimo silnych wpływów i ostrej krytyki
Raczyńskiego - nie udało się przeforsować kandydata Krzysztofa Kubowa, choć
przyjeżdżał wspierać go sam prezes Kaczyński. Raczyński stworzył też Komitet
Wyborczy Bezpartyjni Samorządowcy a właściwie przejął Obywatelski Dolny Śląsk
Rafała Dutkiewicza. Bezpartyjni Samorządowcy z Kukizem jako oficjalnym liderem
zdobyli kilka miejsc w sejmiku.
- To typ silnego przywódcy, który
od lat buduje swój wizerunek na krytyce partii. Powtarza: jeśli coś mi nie
wychodzi, to dlatego, że partie mi przeszkadzają. Hasło „winne są partie"
okazało się na tyle skuteczne, że z kadencji na kadencję eliminował je z rady
miejskiej. Zyskał też wpływy w radzie powiatu i sejmiku wojewódzkim. Teraz
testuje ten pomysł wraz z Kukizem w skali kraju - wyjaśnia dr Marzena
Cichosz, politolog z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Na razie Robert Raczyński się kryguje.
Zapewnia, że nie wie jeszcze, czy będzie kandydował do Sejmu, choć już
wszystkie partie proponowały mu miejsca na swoich listach. Skarży się, że rząd
prześladuje Lubin za jego poparcie dla Kukiza. Ministerstwo Rolnictwa odmówiło
przekwalifikowania gruntów wokół miasta, a bez tego nie uda się stworzyć
specjalnej strefy ekonomicznej.
Sukces Raczyńskiego polega na
stworzeniu specyficznego ekosystemu. Dzięki
niemu może kontrolować miasto poprzez zaufanych ludzi rozlokowanych w
magistracie i spółkach komunalnych. Lokalne media, zależne od miasta lub
należące do niego, skutecznie go w tym wspierają. To sposób znany z wielu
innych miast, jednak tu wyjątkowo skuteczny dzięki sporym pieniądzom, którymi
dysponuje Lubin. W mediach krążą listy ludzi Raczyńskiego i ich krewnych
(teraz to także po części ludzie Kukiza) wraz z informacjami o ich zarobkach. Aż trudno uwierzyć, że w powiatowym mieście
spółki komunalne mogą płacić wynagrodzenia przekraczające grubo 20 tys. zł
miesięcznie. Ale to dzięki pieniądzom wpłacanym przez dobrze zarabiających
lubińskich menedżerów Kukiz miał za co przeprowadzić swoją kampanię wyborczą.
A wszystko pochodzi z miedzi. Jest
z czego płacić, bo do budżetów samorządów z kasy KGHM trafia co roku kilkaset
milionów złotych podatków i opłat lokalnych.
Koncern zatrudnia ok. 18,2 tys. pracowników,
średnie miesięczne wynagrodzenie to 9,5 tys. zł. Podatki PIT pracowników to kolejne źródło zasilające budżety lokalne.
Nic więc dziwnego, że od dawna pozycję najbogatszego polskiego miasta
powiatowego dzierżą Polkowice, a inne ośrodki Zagłębia Miedziowego - Lubin,
Głogów, Legnica - są w czołówce miast o najwyższych dochodach na głowę
mieszkańca.
Tak więc pensje przekraczające 20
tys. w spółkach komunalnych mogą szokować, ale nie w Lubinie. Także obyczaj
zatrudniania krewnych i znajomych nie jest tu niczym dziwnym. KGHM od zawsze
był kopalnią dobrze płatnych posad, a każda
władza dbała, by wynagradzać swoich ludzi miedziowymi synekurami. Oczywiście
najcenniejsze były stanowiska w zarządzie, ale tych jest najmniej. Na szczęście
koncern ma wiele spółek zależnych, każda ma jakiś zarząd, radę nadzorczą,
administrację. Zawsze można było coś atrakcyjnego znaleźć. Za czasów AWS
sekretarki w zarządzie miedziowego koncernu potrafiły zarabiać 30 tys. zł
miesięcznie, a kierowcy prezesa po 20 tys. zł.
To metoda stosowana w całej kontrolowanej
przez państwo gospodarce, ale KGHM dysponuje szczególnie dużym zasobem posad.
Przy okazji dostarcza najwięcej skandali. Przykładem ujawnione przez
„Newsweek" nagranie rozmowy posła PO Norberta Wojnarowskiego, który
podczas zjazdu dolnośląskiej PO namawiał jednego z delegatów, by w zamian za
stanowisko w KGHM poparł Jacka Protasiewicza przeciw Grzegorzowi Schetynie.
Wojnarowski był szefem PO w Lubinie i oczywiście pracował w jednej ze spółek
KGHM. Jego żona również.
Skandal wywołał kąśliwe komentarze
dziennikarzy i bardzo umiarkowane reakcje polityków opozycji. Wszyscy znają
reguły gry i wszyscy w niej uczestniczą. Także PiS, który w 2006 r. na stanowisku
prezesa zarządu KGHM postawił Krzysztofa Skórę, swojego działacza, skarbnika gminy Ruja. I tak gminny urzędnik z Rui został
nagle szefem jednej z największych spółek w kraju. Kariera w amerykańskim
stylu, także finansowym, bo Skóra, który zarabiał wcześniej 47 tys. zł
rocznie, nagle otrzymał wynagrodzenie 600 tys. zł. Oczywiście rządy Skóry i
osób, którymi obsadzał koncern, trwały tyle, ile rządy PiS, bo każda władza
chce mieć w KGHM swoich ludzi. Byłym prezesem zaopiekował się jednak prezydent
Robert Raczyński, oferując mu stanowisko w jednej z lubińskich spółek. Bo to
jest układ symbiotyczny.
Na listach płac KGHM pojawiały
się w różnych okresach dziesiątki osób o znanych nazwiskach. Był tu m.in. i Leszek
Miller junior, syn szefa SLD, i Maciej Łopiński, współpracownik Lecha
Kaczyńskiego, były sekretarz generalny SLD Marek Dyduch, były generał UOP Wiktor
Fonfara, a także żona Adama Hofmana, gdy był rzecznikiem PiS. Ten system partyjnych
łupów sprawia, że żaden polski polityk nie zgodzi się na prywatyzację KGHM.
Byłoby to podcięcie finansowej gałęzi, na której siedzi polska polityka. Więc
prywatyzację wykluczają nie tylko wszystkie partie, ale także antysystemowcy
Kukiza, a nawet radykalny liberał Ryszard Petru. Szef NowoczesnaPL, pytany o
przyszłość KGHM, stwierdził niedawno, że nie widzi potrzeby zamiany monopolu
państwowego na prywatny. Petru, który jest jednocześnie doradcą marszałka
województwa dolnośląskiego, wie dobrze, że jedno słowo za prywatyzacją
pogrzebałoby jego szanse w Zagłębiu Miedziowym, a może i na całym Dolnym
Śląsku.
Także Platforma Obywatelska w 2007
r., obejmując władzę, uspokajała, że o prywatyzacji KGHM nie ma mowy. Koncern
był już wtedy notowany na giełdzie. Skarb Państwa od 1997 r. sprzedał sporą
część akcji prywatnym akcjonariuszom, zachowując sobie ponad 40 proc.,
gwarantujące pełną kontrolę. Tak jest w większości tzw. państwowych czempionów.
To formalnie spółki prywatne, a faktycznie państwowe, kontrolowane przez
polityków.
Związki zawodowe bardzo to lubią,
bo pracownicy otrzymują prywatyzacyjną premię (15 proc. akcji, które mogą z
zyskiem sprzedać), a jednocześnie zachowują państwowego pracodawcę, który
jest wyżej ceniony od prywatnego. Jest mniej skłonny do oszczędności, ograniczania
zatrudnienia, łatwiej zmusić go do podwyżek, nawet jeśli nie ma do tego
ekonomicznych podstaw.
W KGHM działa 15 central
związkowych, a należy do nich prawie 90 proc. załogi. Mają prawo do trzech
własnych członków rady nadzorczej. W koncernie od lat hegemonami są liderzy
związkowi, zwłaszcza zaś Józef Czyczerski, szef Solidarności i Ryszard
Zbrzyzny, szef Związku Zawodowego Przemysłu Miedziowego i poseł SLD. Związki
toczą nieustanne wojny z zarządem i ministrem skarbu, ostatnio o pracowniczych
członków rady nadzorczej, których minister nie chciał mianować. Zmusili go do
tego na drodze sądowej.
Kiedy w 2009 r. związkowcy odkryli,
że na przygotowanej przez ministra skarbu liście firm przeznaczonych do
prywatyzacji jest KGHM, w księstwie legnickim zawrzało. Na polityków, zwłaszcza z Dolnego Śląska, padł strach.
Nawet Grzegorz Schetyna nie krył zastrzeżeń. Pracownicy KGHM nie przyjmowali
do wiadomości, że jest kryzys finansowy i państwo musi ratować budżet. Uznali
to za wypowiedzenie wojny, zapowiedzieli strajk generalny. Nawet Donald Tusk
zaczął się wówczas dystansować od planów ministra skarbu.
Ostatecznie państwo sprzedało tylko
10 proc. ze swojej puli, zachowując kontrolę nad koncernem. Po awanturze KGHM
został dopisany do listy spółek strategicznych, nie na sprzedaż. Mimo to w Zagłębiu
Miedziowym panuje przekonanie, że PO dąży do całkowitej prywatyzacji. To
wyjaśnia, dlaczego na kontrolowanym przez PO Dolnym Śląsku LGOM jest enklawą
PiS. Nie bez znaczenia są olbrzymie wpływy Solidarności, która jest na wojennej ścieżce z rządem, a w sojuszu z PiS.
Zwłaszcza że w 2012 r. został
otwarty nowy front: wprowadzono podatek od kopalin. To rodzaj opłaty za
korzystanie ze złóż należących do państwa. W ten sposób fiskus stara się
dobrać do zysków z wydobycia i produkcji miedzi, bez konieczności dzielenia
się z prywatnymi akcjonariuszami. W ciągu roku KGHM odprowadza z tego tytułu do
budżetu ok. 1,5 mld zł.
Podatek miedziowy jest
kontestowany przez zarząd, pracowników i mieszkańców. Powód jest banalny:
podatek obniża zysk koncernu, a pracownicy mają gwarancję określonego udziału
w zysku. Dlatego każdy polityk, który tu przyjeżdża, musi zadeklarować, że podatek
miedziowy jest skandalem i trzeba go zmienić, a może nawet zlikwidować. Takie
deklaracje składał Andrzej Duda w kampanii wyborczej, odwiedzając miasta LGOM.
KGHM nazywał nadzieją kraju, a podatek narzędziem, którym państwo dławi potęgę
koncernu. Entuzjazm był nieopisany. Nic dziwnego, że Duda dostał tu 60 proc.
poparcia.
Lęk budzą też zagraniczne
inwestycje KGHM (w Kanadzie i Chile), bo firma wyprowadza pieniądze za granicę,
a być może za chwilę sama się tam wyniesie. Ma na to wskazywać zmiana koncernowego
logo, z którego znikły trudne dla obcokrajowców
słowa Polska Miedź (choć nazwa spółki się nie zmieniła). PiS już się tym zajął,
interweniując w Sejmie, bo to kolejny przykład wynaradawiania polskiej
gospodarki.
Tak więc wola zmian, jaką demonstrują
mieszkańcy księstwa legnickiego, nie wynika z trudnej sytuacji, w jakiej się
znaleźli, lecz przeciwnie - jest podyktowana lękiem, by nie utracić tego, co
już mają. - 80 proc. Polaków jest zadowolonych z własnej sytuacji i
jednocześnie uważa, że sprawy kraju idą w złym kierunku. Oni się starają, a
państwo wcale.
To potencjał buntu - wyjaśnia socjolog prof. Janusz
Czapiński.
Ten lęk w księstwie bierze się ze
świadomości, że idą ciężkie czasy. Ceny na międzynarodowych giełdach surowcowych
spadają, zyski KGHM się kurczą.
Za to koszty wydobycia rosną, bo
trzeba schodzić coraz głębiej pod ziemię, wydobywając rudę o coraz niższej
zawartości metalu. Hutnictwo miedzi przestaje się opłacać, bo Chińczycy, mając
tanią energię i żadnych obciążeń środowiskowych, zmonopolizowali światowy
rynek. Nic dziwnego, że wśród mieszkańców Zagłębia Miedziowego rośnie popyt na
obietnice. Nawet te najmniej realne.
Adam Grzeszak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz