Przemycały całe
demoludy. Można się było dorobić, ale i trafić do więzienia.
HELENA KOWALIK
W aresztanckiej
celi, gdzie dwukrotnie uniemożliwiono jej popełnienie samobójstwa, napisała
list do swoich uczennic z kadry narodowej: „Cenię sobie waszą przyjaźń.
Dlatego bardzo proszę, aby żadna z was nie była obecna na mojej rozprawie w
sądzie. Nie chciałabym, żebyście się musiały tak jak ja czegoś w życiu
wstydzić”.
Jest rok 1973. Barbara Równa,
wielokrotna mistrzyni Polski w biegu narciarskim, olimpijka, zostaje
aresztowana pod zarzutem przemytu 30
kg złota, ponad 50 tys. dolarów, a także srebra,
ortalionu i elastiku. Transakcje odbywały się w Zakopanem i na terenie
Czechosłowacji, Francji, Austrii oraz Włoch.
W latach 70. to był intratny interes.
W Austrii ortalionowy płaszcz kosztował 3 dolary; jego cena w polskim komisie
to 1500 zł. Za papierowego dolara na czarnym rynku trzeba było zapłacić 120 zł.
Towar dla Równej przechodził przez tranzytowe przejście na granicy austriacko -
czechosłowackiej, skąd dostarczano go do samotnie stojącej gazdówki tuż przy
granicy z Polską. Tam docierali przemytnicy z Podhala.
Słynna zawodniczka zasiadła na
ławie oskarżonych wraz z 29 osobami, w większości z Zakopanego. Jej
wyjaśnienia złożone w śledztwie prokurator określił jako samo- oskarżenie. W
sądzie cytował fragmenty: „Jestem gotowa ponieść konsekwencje, ale niestety,
mówiąc o sobie, muszę ujawnić inne osoby ze mną współdziałające”
Te inne to: przyjaciółka Sabina;
skoczek narciarski, wiceprezes zarządu klubu sportowego Gwardia w Zakopanem;
wiceprezes Polskiego Związku Narciarskiego; wioślarz olimpijski z Wrocławia;
były sportowiec, a aktualnie pracownik naukowy Akademii Medycznej. Na ławie
oskarżonych brakowało trenera narciarskiego, który pierwszy wpadł na pomysł
zorganizowania przemytu, ale zdążył przed aresztowaniem prysnąć za granicę.
Wszyscy żyli z cennych kontaktów
zagranicznych mistrzyni biegów, choć jeśli tylko się nadarzyła okazja, starali
się ją oszukać. Przyjaciółka miała w Zakopanem kochanka, który z trzema
góralami obiecał przenieść dla Równej przez zieloną granicę 5 kg złota. Zagrabili cenny
pakunek, a „szefowej” powiedzieli, że wyrzucili złoto, uciekając spod
obstrzału patrolu WOPR. Potem wyszło na jaw, że rzekomi ścigający to byli przebrani
za żołnierzy ludzie żyjącego z przemytu tzw. bankiera Podhala.
Prokurator w mowie
oskarżycielskiej przypomniał wspaniałą karierę sportową Barbary Równej,
skromnej dziewczyny z Żywiecczyzny, która zyskała sławę dzięki nieprawdopodobnej
pracowitości (trenując, skończyła studia) i samozaparciu. Ambitna, gdy została
sportową gwiazdą, poczuła, jak to sformułował prokurator, „narkotyczne
pragnienie znalezienia się na finansowym szczycie”. Sąd skazał ją na sześć lat
więzienia i 810 tys. zł grzywny. Zakopane było wdzięczne mistrzyni biegania,
że zarówno w śledztwie, jak i na rozprawach wydała tylko tych, którzy wpadli
przed nią.
CHCĘ SIEDZIEĆ
Nie była to pierwsza głośna afera
dotycząca sportowców oskarżonych o handel dolarami. Gdy zimą 1968 r. witano na
warszawskim lotnisku naszą reprezentację wracającą z igrzysk olimpijskich w
Grenoble (co prawda bez medali), tylko jeden zawodnik był ubrany tak, jak
wyjechał - w biały kożuch z czerwonymi haftowanymi parzenicami. Pozostali
pozbyli się reprezentacyjnych strojów za „zielone”. We Francji za polski kożuch
płacono 180 dolarów.
Rok później przed warszawskim
sądem stanęli oskarżeni o przemyt koszykarze i piłkarze. Zaraz po nich czekali
na wolny termin na wokandzie mistrzowie zawodów rajdowych. Tym idolom tłumu
przed wyjazdem z Polski celnicy wyciągnęli z samochodowych schowków kilogramy
srebra. Ekipie Polskiego Związku Motorowego, powracającej już do kraju, zabrano
w czasie kontroli na polskiej granicy 154 płaszcze ortalionowe ukryte w oponach
samochodów i motocykli. Drużyna polskich siatkarek po zawodach w Moskwie
usiłowała przemycić w pudełkach po proszku Omo sztuczne brylanty. Na przemycie
wpadli kolarze Legii. Ich lider chciał wprowadzić na polski rynek 800 płaszczy
ortalionowych, 2 tys. par pończoch i 40 tys. wkładów do długopisów.
Oskarżeni się tłumaczyli, że
musieli zająć się nielegalnym handlem, skoro dzienne kieszonkowe polskiego
sportowca za granicą wynosi 1-2 dolary. Trzeba było ryzykować. Poważną wpadkę
po latach doskonalenia organizacji przemytu zaliczyli członkowie kadry
narodowej Polskiego Związku Brydża Sportowego. Zgubiła ich rutyna. Od dawna
wyjazdy na międzynarodowe turnieje traktowali jako okazję do korzystnej
wymiany dolarów na dobrze stojące w Polsce złoto. Tajny kantor wymiany walut na
cenny kruszec mieli w Ministerstwie Finansów, w gabinecie Bogdana Sowy,
specjalisty od podatków. - Zawiniłem i muszę odpokutować - powiedział śledczym
Sowa, gdy jego adwokat bez uzgodnienia z klientem wniósł o uchylenie
tymczasowego aresztowania. - Chcę siedzieć za kratkami, aż będzie mi
odpuszczony wielki grzech przeciwko finansom Polski Ludowej. Ale nie przeciwko
ambicjom sportowym. Bo żeby wygrywać z zawodnikami zagranicznymi, trzeba z nimi
trenować. A Polski Związek Brydża Sportowego nie miał na ten cel żadnych
pieniędzy.
Sowę zatrzymano w Warszawie z ładunkiem
193 złotych pięciorublówek w samochodzie. Początkowo tłumaczył, że dostał je od
wujka w Wiedniu, ale potem wyznał prawdę: wywozili za granicę dewizy, kupowali
za nie złoto tańsze niż w kraju, przerzucali do Polski z ominięciem odprawy
celnej, sprzedawali na czarnym rynku, znów kupowali dewizy i proceder się
powtarzał. Każde zainwestowane 100 zł dawało im po podziale 700 zł czystego
zysku.
Akt oskarżenia zarzucał znanemu
brydżyście i jego wspólnikom działanie w grupie przestępczej. Nielegalny wywóz
dewiz organizował restaurator Alojzy Kubik, jeden z najlepszych polskich
brydżystów. Dogadał się z celnikiem Urzędu Celnego na Okęciu, że ten będzie
przepuszczał bez kontroli mężczyzn trzymających jako znak rozpoznawczy
„Przegląd Sportowy” lub kobiety z miesięcznikiem „Moda”.
Ta sama zasada obowiązywała po
powrocie do kraju, gdy brydżyści przemycali złoto w kartonach po whisky. Za każdą
odprawę celnik dostawał 10 tys. zł. Z czasem podniósł stawkę, gdy zawodnicy uzgodnioną
sumę wywożonych 800 dolarów na głowę zwiększyli do prawie 4 tys. Ale też i
przemycanego złota przybywało.
W1971 r. grupa uruchomiła trzeci
kanał przerzutowy przez granicę polsko-czechosłowacką. Przerzutem trudnił się
ratownik GOPR, który miał stałą przepustkę do CSRS. Towar wymieniał w klozecie
w Smokowcu, gdzie czekał na niego brydżysta, dr chemii Natan Kwiecień.
Mistrzowie zielonego stolika
zostali oskarżeni o wywiezienie z Polski dewiz i gotówki o wartości prawie 3
min zł i przerzucenie do kraju bez opłaty celnej 76,5 kg złota o wartości
ponad 19,5 min zł. Sprawozdawcy sądowi, relacjonując proces brydżystów,
nazywali ich przestępcami w białych kołnierzykach, jako że wszyscy gracze
zajmowali eksponowane dyrektorskie stanowiska w urzędach lub na uczelniach.
„Jak długo paszporty służbowe będą
przykrywką dla działalności rozmaitych hochsztaplerów, którzy wkradli się nawet
na szczeble władzy?” - pisał oburzony dziennikarz „Trybuny Ludu” I przypomniał
głośny kilka lat wcześniej proces dwóch dyrektorów centralnych urzędów, których
na przemycie nakryli celnicy w Związku Radzieckim. Michał W., dyrektor
Centralnego Zarządu Aptek, dostał czterotygodniową delegację do Moskwy w celu
„upłynnienia w bratnim kraju nadwyżki posiadanych przez nas leków”. Razem z nim
poleciał służbowo samolotem Marek O., dyrektor gabinetu prezesa Głównego
Urzędu Statystycznego. Miał uzgodnić liczbę uczestników planowanej delegacji
polskich statystyków do Moskwy.
Dyrektor W. ukrył w swej walizce o
podwójnym dnie: 152 damskie zegarki, dziesięć męskich złotych zegarków marki
Doxa, 525 dolarów, 855 złotych dziesięciorublówek, 500 serwetek z plastiku, 34
wełniane swetry z owczej wełny, sześć biustonoszy, dziesięć nylonowych koszul
nocnych, dwa gabardynowe płaszcze, dwa kupony bielskiej wełny i pięć
puderniczek.
Wszystko to szczęśliwie sprzedał
na moskiewskim targu. Za uzyskane ruble zamierzał kupić w Odessie platynę i
biżuterię ze szmaragdami indyjskimi. Przedstawiciel GUS szybciej upłynnił nad
Morzem Czarnym swój towar, postanowił więc wrócić do Moskwy i tam czekać na
towarzysza delegacyjnej podróży. Michał W. poprosił go, aby wziął do hotelu
jedną z jego walizek.
Dwa dni później Marek O. dostał
alarmującą depeszę z domu, że synek ciężko zachorował. Wyjechał najbliższym
pociągiem, dzięki życzliwej pomocy polskiej ambasady. Na dworcu w Warszawie
oczekiwała na niego uśmiechnięta małżonka. Okazało się, że synek był zdrowy,
tylko pani O. postanowiła ściągnąć męża, gdy swoimi kanałami dowiedziała się o
aresztowaniu w Odessie dyrektora W. - A ja zostawiłem w moskiewskim hotelu
jego podróżną torbę - zmartwił się Marek O. - na pewno ją rozpruli. Nie mylił
się. W tajemnych schowkach walizki rosyjskie służby śledcze znalazły 93 tys.
rubli przeznaczonych na dokupienie w Moskwie brakującej platyny. Sąd w Odessie
skazał Michała W. na siedem i pół roku więzienia. Marek O. miał proces w
Polsce. Został potraktowany łagodniej.
KATOWICE JAK WIEŻA BABEL
Nie tylko Polacy przemycali. Tak
zwana turystyka handlowa ogarnęła wszystkie demoludy. W latach 80. epicentrum
szmuglu mieściło się na dworcu w Katowicach. Według przepisów każdy
przekraczający polską granicę mógł przewieźć towar o wartości do 1500 zł bez
opłaty celnej. Zagraniczni turyści z południa Europy mieli tego dobra
poupychanego w wagonowych schowkach o wiele więcej. Gdy dobijali do pierwszego
po odprawie celnej większego miasta w Polsce, czyli do Katowic, w ekspresowym tempie
pozbywali się towaru i ruszali dalej. Doświadczeni handlarze często nadawali u
siebie paczki do Polski, podając jako adresata swoje nazwisko i fikcyjny adres.
Korzystali z rozporządzenia, że odprawa celna paczki z zagranicy powinna się
odbyć w obecności odbiorcy.
Przesyłki, po warunkowej odprawie
celnej w Petrovicach-Zebrzydowicach,
nigdy nie docierały do urzędów celnych. A
nadawcy jakoś nie usiłowali dochodzić odszkodowania za utraconą własność.
Dlaczego? Jak wykazał proces przemytników w Katowicach, w rzeczywistości
zagraniczne, sekretnie oznaczone paczki trafiały we właściwe ręce, tylko z
pominięciem urzędu celnego. Handlarze dogadali się bowiem z pracownikami
ekspedycji kolejowej w Katowicach.
Przemycano w wagonach pociągów
międzynarodowych, w samochodach, na statkach. W1964 r. podczas odprawy na SS
Puck celnik od niechcenia pociągnął za wystający z okrętowego wentylatora
kawałek papieru. Wysypało się 300 sztuk
złotych 20 -dolarówek. O dziwo, wentylator cały czas działał. Śledztwo nie
ujawniło właściciela waluty.
Dziesięć lat później kontrolerzy
Gdyńskiego Urzędu Celnego znaleźli na MS Grudziądz 14 tys. sztuk gumy do
żucia. W tym samym czasie z Karłowicza wygarnięto ukryte w kotłowni 864 kasety
magnetofonowe, 60 skór licowych, 11,5 tys. paczek gum „donaldów” dużą partię
spodni typu Montana i 100 zegarków elektronicznych.
Co jeszcze szmuglowano na statkach
towarowych? W płynących z Dalekiego Wschodu najczęściej ukrywano w zakamarkach
szmaciane obuwie, guziki i inne artykuły pasmanteryjne, jelita solone, orzeszki
ziemne, termosy. Ze Związku Radzieckiego był przemycany kawior, który potem
nasi marynarze albo turyści (amatorzy trzydniowej wycieczki morskiej na trasie
Gdynia - Hamburg - Rotterdam) nielegalnie wywozili do innych krajów Europy.
Przemycał prawie każdy, kto z
jakichś powodów przekraczał granicę. Nie mieć w podróżnej torbie niczego, co
można by sprzedać w obcym kraju choćby po to, żeby się zwróciły koszty
wycieczki, to był dla Polaka dyshonor. Giełda informacji, gdzie co schodzi,
pulsowała w kolejkach po paszporty, po bony dewizowe PKO. Ludzie solidarnie
dzielili się informacjami.
Do Jugosławii zabieraliśmy
materace, kryształy, papier fotograficzny oraz antykoncepcyjne globulki Zet. W
Warszawie paczka kosztowała 7 zł, w Belgradzie 10 dinarów, a 13 dinarów to był
1 dolar.
Znad Adriatyku najlepiej opłacało
się przywieźć do Polski pluszowe kapy. Z NRD - sprzęt kuchenny i kamienie do
zapalniczek. W Polsce takie kamienie kosztowały 5 zł, czyli markę według
oficjalnego kursu. A w „enerdowie” 15 fenigów. Korzystne przebicie było na
czechosłowackim telewizorze campingowym Tesla.
Jeśli handlowemu turyście powinęła
się noga, nie tylko przepadała partia towaru, ale jeszcze groziła mu grzywna, a
nawet proces karny. Taki niefart miało na przykład dwóch studentów z Warszawy,
Henryk M. i Krzysztof L. W ciągu 14 miesięcy wielokrotnie wyjeżdżali do Pragi
i Budapesztu, zawsze z towarem. Wpadli, gdy mieli przy sobie ukryte dla stałych
odbiorców 1390 sztuk zamków błyskawicznych, 40
kompletów kreślarskich, 110 m
koronki i 20 suwaków logarytmicznych.
Sąd skazał ich na dwa lata
więzienia i grzywnę odpowiadającą czterokrotnej wartości niezapłaconego cła.
NUMERY CINKCIARZY
Najwyżej usytuowani na drabinie
przemytniczych kombinacji, czyli ci, którzy nielegalnie sprowadzali do Polski
złoto, nie dorobiliby się fortun bez cinkciarzy. Uświadomił to śledczym skory
do współpracy z prokuraturą oskarżony brydżysta Bogdan Sowa. Ponieważ jego
gabinet w Ministerstwie Finansów funkcjonował jako swoisty kantor, odsłonił
podczas przesłuchania strukturę pracującą pod hasłem „change money”
Walutowy czarny rynek w Polsce
opierał się na tym, że cudzoziemcom nie opłacało się wymieniać dolarów po
oficjalnym kursie w banku. Cinkciarze, czyli ci, którzy nagabywali
obcokrajowców, skupując od nich tzw. twardą walutę, oferowali korzystniejsze
warunki - przynajmniej w teorii. Z uwagi na niebezpieczeństwo nadziania się na
milicjanta pod przykryciem mieli przy sobie pieniądze na zakup tylko
niewielkiej sumy walut. Po transakcji starali się jak najszybciej przekazać
dolary pośrednikowi, pełniącemu dyżur w umówionym miejscu. A ten - ich szefowi,
który podjeżdżał samochodem, przez otwartą szybę odbierał zwitek dolarów i
wręczał następną paczkę polskich złotych potrzebnych do rozliczenia się z
klientem. Jednego szefa obsługiwało zwykle 10-12 cinkciarzy.
W 1985 r. warszawska milicja
zarejestrowała 3582 osoby trudniące się handlem dewizami w miejscach
publicznych: głównie pod Peweksami i hotelami. Ta statystyka nie obejmowała
amatorów, na przykład kelnerów i pilotów wycieczek zagranicznych. Zwłaszcza
piloci potrafili być bardzo operatywni: zdarzało się, że ubiegając cinkciarzy,
wymieniali dolary na złotówki całej grupie, zanim dotarła do pierwszego hotelu.
Często było to z korzyścią dla turystów, bo pilotowi nie wypadało ograbiać
swych podopiecznych na całego.
Prezentujący nienaganne maniery na
przesłuchaniu u prokuratora Bogdan Sowa z niesmakiem przyznał, że aby uprawiać
proceder przemytu, był zmuszony wejść w komitywę z tzw. cynkami,
specjalizującymi się w waleniu, czyli oszukiwaniu klientów. W Warszawie
przeważnie wysiadywali oni w kawiarni Gong w Alejach Jerozolimskich.
Najważniejsi z nich mogli buszować wszędzie i nikt ich nie ruszył. Tak zwani
boczniacy polowali na swe ofiary tam, gdzie nie było zbyt wielu cudzoziemców: w Łazienkach albo pod gorszymi
hotelami, jak Syrena. W sezonie jedni i drudzy zaczynali pracę od szóstej rano,
bo wtedy najłatwiej było dopaść amerykańską Polonię. Wielu starych polonusów
wychodziło na pierwszy spacer z hotelu jeszcze przed śniadaniem. Cynki, którzy
zazwyczaj chodzili w kilka osób, polowali na ten pierwszy krok obcokrajowca w nieznanym
mieście. Czarując uśmiechem, chęcią pomocy, czasem ofiarowanym bukiecikiem
kwiatków na powitanie z ojczyzną, proponowali korzystną wymianę twardej waluty
na złotówki.
Po oszukańczej transakcji szybko
znikali - jeden z chłopaków wcześniej biegł do
samochodu i włączał silnik; po chwili dobiegali ci, którzy „robili numer”
Wyłudzone dolary ukrywali w specjalnym schowku, np. w filtrze powietrza. W
samochodzie szybko się przebierali, żeby wyglądać zupełnie inaczej, gdy znów
wyjdą na ulicę.
Jak oszukiwali? Najchętniej metodą
na gumkę: w kieszeni cinkciarza tkwiły zwinięte w rulon polskie pieniądze
obiecane klientowi. Przeważnie obcokrajowiec był nieufny, bo słyszał coś o
oszustwach, wolał się upewnić, czy dostał uzgodnioną kwotę. Wyrozumiały cynk
zdejmował więc z rulonu recepturkę i głośno przeliczał banknoty. - Zgadza się?
- pytał retorycznie. A skoro tak, to wiązał wszystko
gumką. Kiedy uspokojony klient sięgał po dolary, cynk podmieniał rulony. Ten
fałszywy, zwany faszerem, miał ukryty w rękawie. Faszer składał się z pociętych
gazet albo odpowiednio wygniatanych banknotów, które po wyprostowaniu
wyglądały w rulonie tak, jakby było ich dwa razy tyle.
Wyciągano też fałszywy rulon zza
kołnierza, ale do tego potrzebny był dryg aktorski. Cynk, rozmawiając z
klientem, udawał, że się boi (wyjaśniał mu, że nielegalnie kupuje dolary
pierwszy raz w życiu, na lekarstwa dla chorej matki), niespokojnie rozglądał
się wokół, czy w pobliżu nie ma milicji, wykonywał nerwowe ruchy rąk - aż jego
dłoń sięgnęła kołnierza.
Dyrektorowi Sowie opłaciło się
wtajemniczenie śledczych w sekrety cinkciarzy.
Zalicytował złotego szlema i
dostał wyrok w zawieszeniu.
SZLABAN
Tylko dziennikarze postawili
zgranych brydżystów pod pręgierzem. Reporterka „Literatury”, pisząc o tym
procesie w artykule „Wszystkiego za mało”, gromiła skazanych: „Byli pazerni
bardzo, koniecznie chcieli się przebić przez szarzyznę”. Sprawozdawca sądowy
„Przeglądu Kulturalnego” również ubolewał, że „przestały działać pewne
społeczne hamulce czy ograniczenia, które nakłada sobie każdy człowiek
świadomie żyjący w określonej społeczności”. Wielką akcję przeciwko „turystyce
handlowej” kompromitującej Polskę prowadziło „Życie Warszawy” piórem Wiesława
Górnickiego. (Na łamach chwalił się, że dostał w tej sprawie kilkaset listów od
czytelników).
Władze uczuliły się na problem.
Przewodniczący Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki wydał zarządzenie „w
sprawie zapobiegania przestępstwom celno - dewizowym”. Sportowcy złapani na
przemycie mieli być karani dyscyplinarnie co najmniej rocznym szlabanem na
zagraniczne wyjazdy.
Ministerstwo Oświaty i Szkolnictwa
Wyższego przygotowało projekt wprowadzenia dla nauczycieli wychowania
fizycznego obowiązku składania bagażu na dzień przed wyjazdem za granicę.
Również po powrocie do Polski mogliby odebrać swoje sakwojaże dopiero na drugi
dzień, po dokładnym ich przejrzeniu przez zwierzchników.
Projekt nie wszedł w życie.
Zastąpił go apel do wyjeżdżających, obowiązkowo wywieszany w biurach
turystyki, aby w „trosce o podniesienie kultury turystycznej godnie
reprezentować swój kraj za granicą i nie zajmować się transakcjami handlowymi”.
Mimo to pod koniec sezonu 1975
prezes Głównego Zarządu Ceł wyznał na konferencji prasowej, że jego służby są w
stanie wychwycić zaledwie 5-10 proc. przemycanego przez granice towaru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz