środa, 10 czerwca 2015

Wybory wygrała beka



Prezydent Komorowski przegrał z internetowym wirusem. Ten wirus krąży teraz po Polsce, atakując system. Nikt nie może czuć się pewnie.

RAFAŁ KALUKIN

Platforma od ośmiu lat zmusza Polaków „do kombinowania, by przeżyć od pierwszego do pierwszego, a ludzie cały czas czują się upokarzani”. Gospodarka w ruinie, „bez­robocie wzrosło” (sic!), a cala para rządu „pełnego aferzystów, oszustów i złodziei” idzie w upodobnienie Polski do Niemiec, „gdzie w przedszkolach przebiera się chłopców w sukienki i tworzy im kąciki do masturbacji”.
Tako rzecze Kamil Bazelak, autorytet pisowsko-skokowych mediów braci Kar­nowskich. Moc tego autorytetu wyraża się w kilogramach masy i po zdjęciu sądząc, jest potężniejszy niż połączone autorytety Zaremby, Warzechy i obu zarządzających tym biznesem bliźniaków. Bazelak jest bo­wiem... strongmanem.
Każdy ma prawo do obywatelskiej reflek­sji, choć nie każda refleksja zasługuje na uwagę. Zabawne, że środowisko wypomi­nające przeciwnikom robienie z celebrytów autorytety, samo sięga po tak karykatural­ne wzorce.

Łapaj złodzieja!
Po zwycięstwie Andrzeja Dudy ta metoda święci triumfy w niepokornych kręgach. Jeden z autorów nie posiadał się z radości, konstatując, że „salon udaje, że nie wspie­rał Komorowskiego”. I dalejże cytować po­wyborcze komentarze o fatalnej kampanii prezydenta. Bo oczywiście autorów niko­go nie wspierał, a jego matecznik (portal wPolityce.pl) uprawia wyłącznie obiektyw­ną publicystykę. Ilustrując ją na przykład wzruszającym zdjęciem Dudy częstujące­go dziecko drożdżówką (podpis: „Andrzej Duda, drożdżówki i dziewczynka. Jasny wybór: normalność albo I sekretarz KW pohukujący na wszystkich”).
Konfrontacyjna logika kampanii wybor­czych dominuje też w mediach. Tłuma­czeń, dlaczego tak jest, oczywiście w bród (bo podział partyjny odzwierciedla w Pol­sce różnice kulturowe; bo nasze wartości choćby koślawo może zrealizować tylko jedna partia; bo ci po drugiej stronie nie mają skrupułów, więc i my musimy,..), lecz problem istnieje i dotyczy całego obie­gu medialnego.
Choć niesymetrycznie, bo instytucjo­nalne upartyjnienie jest zjawiskiem wy­stępującym tylko po prawej stronie. Tylko tu pod płaszczykiem „strefy wolnego sło­wa” może istnieć grupa medialna, której udziałowcem jest spółka należąca do PiS („Gazeta Polska” wraz z przyległościami) oraz druga, wydawana przez spółkę zależ­ną od senatora tej partii Grzegorza Biereckiego („W Sieci”, wPolityce.pl i wianuszek pomniejszych). Co nie przeszkadza owym piewcom niezależności prowadzić kolejną akcję: „łapaj sługusa władzy!”, uzależnio­nego rzekomo od rządowych reklam.
Zaangażowanie tych środowisk w kam­panię było stosowne do ich finansowe­go umocowania. Toporność propagandy biła i tak wyśrubowane normy. Tezę, że Duda to „zmiana”, a Komorowski jest „obciachem” równocześnie sprzedawa­no w wersji łopatologicznej, patetycznej, szyderczej, gniewnej bądź inteligencko się krygującej. Nie ustając zarazem w dema­skowaniu „propagandy salonu”.
Teraz jednak zaczyna się czas tropie­nia przemysłu pogardy. Oczywiście wy­mierzonego w prezydenta elekta. Tropiący znają się na rzeczy, Komorowskim gardzi­li w swych artykułach nad wyraz wydajnie:
 „Mamy troglodytę, nieokrzesańca po­zbawionego kultury, taktu i rozumu, po prostu buraka za prezydenta”.
„Ociężały, gburowaty jegomość z wy­muszonym grymasem uśmiechu, który ma trudności ze skleceniem logicznego zdania”.
„Ten człowiek jest niezwykły. To skrzyżowanie jakichś płynów z jakimiś proszkami”.
„Jeden z moich młodszych znajomych, obserwując to, co prezydent Bronisław Komorowski wyczynia na finiszu kampa­nii, określił go jednym słowem: »przypał«. Próbowałem go nieco zmitygować, że być może obraża pierwszego obywatela, że to niepotrzebne, nawet jeśli go nie popiera. Młody obywatel spojrzał na mnie jak na kosmitę i mówi: zajrzyj sobie do słowni­ka. No to zajrzałem. (...) Kurczę, młody ma rację!”.
„Prezydent sprawia raczej wrażenie fa­ceta bez żadnej wychowawczej prze­szłości, ukształtowanego na kiepskich serialach i podłych, opowiadanych przy piwie dowcipach”. To akurat artykuł pro­fesora i znanego krakowskiego arystokra­ty ducha Ryszarda Legutki. Tamże epitety: „prostak we własnej osobie” oraz „maestro świniowatości”.
Obficie wysmarowany propisowską wazeliną przemysł pogardy osiągnął w tej kampanii wyżyny. Rytualne zarzuty o związki prezydenta z WSI i służenie ro­syjskim interesom powiązano z nowymi wątkami: wyprzedażą polskiej ziemi i la­sów, zadłużaniem państwa i dziesiątkami innych niegodziwości. Jeśli zdarzały się próby uczciwej oceny minionych pięciu lat, to ginęły w propagandowej nawałnicy.
Nie była to prezydentura wybitna, mia­ła swoje mielizny. Z pewnością jednak nie zasługiwała na tak jednostronny obraz: „Bronisław Komorowski dał się poznać Polakom jako fatalny gospodarz i pokor­ny wykonawca poleceń Donalda Tuska. Praktycznie przez cały czas siedział cicho w Belwederze i ukryty pod żyrandolem szastał forsą. A gdy tylko się publicznie wychylił, popełniał gafę za gafą. Dlate­go stał się symbolem obciachu, polskie­go obciachu”.

Wirus atakuje znienacka
Czy to propaganda przeciwnika faktycznie pasowała prezydenta na symbol obciachu? W kręgach wspierających Komorowskie­go istnieje pokusa udzielenia odpowiedzi twierdzącej. Ze oto prawica tak konse­kwentnie budowała czarny obraz jego pre­zydentury (i w ogóle ośmiu lat rządów PO), aż trafił pod strzechy i spaskudził umysły młodych.
Dynamika kampanii była niezwykła, a końcowy efekt zaskoczył nawet zwycięz­ców. Jednak to przegrani muszą teraz wy­ciągać wnioski. Konstatacja, że przeciwnik grał nie fair, a sędzia (czyli wyborcy) nie odgwizdał karnego, jest psychologicznie zrozumiała, ale jałowa i żałosna. Przegra­ny faworyt nie może bowiem liczyć na li­tość. Zwłaszcza w sytuacji, gdy sam też faulował (współczesne kampanie wybor­cze to czas, gdy można to czynić w miarę bezkarnie), tyle że nie tak skutecznie.
Przyjęcie takiej perspektywy prowadzi do cynicznego wniosku, że skoro prze­ciwnik nie trzymał się standardów, to samemu jest się zwolnionym z ich prze­strzegania. Decyzja o zatrudnieniu przez Platformę zawodowych hej terów do in­ternetowej propagandy - o ile to pogłos­ka prawdziwa - jest tego przykładem, lecz wynikającym z błędnej oceny.
Bo co tak naprawdę sprawiło, że Ko­morowski stał się symbolem obciachu? Trwająca od pięciu lat prawicowa kam­pania ośmieszania go jakoś nie odbijała się na zaufaniu do głowy państwa w trak­cie kadencji. Dlaczegóż więc jej kampanij­ne wzmocnienie miałoby nagle przynieść aż tak spektakularne efekty? Niepokorne diatryby już od dawna są zbyt wytarte, by zapewnić niezbędny efekt nowości bądź zmiany. I stać się nośnym „viralem”.
,yiral” to słowo klucz tej kampanii. Czy­li po angielsku wirus. W świecie Interne­tu oznacza lapidarny przekaz (najczęściej w formie obrazkowej), który użytkownicy mediów społecznościowych nawzajem so­bie przekazują, rozprzestrzeniając go po sieci niczym zabójczą pandemię i reprodu­kując w milionach kopii. Viralem tej kam­panii stał się właśnie prezydencki obciach.
Można zlokalizować moment jego na­rodzin: była to nieszczęsna wizyta Ko­morowskiego w japońskim parlamencie. Sieć natychmiast zareagowała wysypem memów z wchodzeniem na krzesło. Mu­zycznym viralem stała się ironiczna pio­senka „Chodź szogunie”, wyprodukowana w zdecydowanie mainstreamowym RMF Maxx. Ruszyła lawina szyderstw. Kolejne prezydenckie wpadki - występ Komorow­skiego na tle specjalnie sprowadzonych koparek niby to budujących obwodnicę, pyskówka z „macaniem kur”, katastrofalny spacer po Warszawie, nagły zwrot w spra­wie JOW-ów - preparowane w kolejnych viralach dawały efekt kuli śniegowej.
Zapewne sztabowcy PiS starali się sty­mulować tę falę, choć przypisywanie im decydującego wpływu byłoby chyba naiwnością. Specjaliści wynajęci przez globalne koncerny od dawna głowią się nad naturą virala (to przecież nośnik dar­mowego przekazu reklamowego o nie­ograniczonych możliwościach wpływu), lecz nikt jeszcze tej wiedzy nie zdołał skodyfikować. Wiadomo tyle, że viral musi bazować na silnej emocji. Jednak nikt tak naprawdę nie wie, co zrobić, by zadziałał; uniwersalnych narzędzi drażnienia czułej struny społecznej brak. Liczy się instynkt bądź zwykły przypadek.
Co jasno potwierdza fakt, że w kampa­nii nie brakowało internetowych, obrazko­wych komunikatów niosących tradycyjne prawicowe wątki. Z WSI w roli głównej, nazwiskami anonimowych już komu­nistycznych generałów, wygrzebanymi skądś detalami (np. „Czy wiesz, że będąc szefem MON Komorowski miał wpływ na decyzję umiejscowienia bazy sił powietrz­nych w Krzesinach, co według NIK nara­ziło skarb państwa na 300 min zł straty?”). Lecz tak siermiężne próby nie uzyskiwały efektu viralności. Liczyła się spontanicz­na zgrywa, obficie czerpiąca z autentycz­nej nieporadności i anachroniczności Komorowskiego. I to właśnie prezydent z internetowego mema, z niewyszukanym grepsem o bigosie albo „bulu” (wszystko do zrobienia dla przeciętnego gimnazjali­sty w kilka minut) zastąpił prawdziwą gło­wę państwa.
Estetyczna beka z prezydenta rychło stała się faktem politycznym. Na nowo naświetliła Polskę po ośmiu latach rzą­dów PO. Uwypukliła słabości i rozma­zała osiągnięcia. Z argumentami można jeszcze polemizować, ale z przyklejonym wizerunkiem i ze śmiesznością, któ­rą samemu się wywołało - już nie. Miałkość polskiej debaty też miała znaczenie, a i niespójny ustrój sprzyjał. Bo sko­ro nie bardzo wiadomo, za co rozliczać ubogiego w kompetencje prezydenta, to uczciwą ocenę zastępują proste wra­żenia. Nie pomogło też wieloletnie usy­pianie polityczności obywateli przez PO oraz konsekwentne dowodzenie, że czas wielkich wizji i projektów minął, a poli­tyka sprowadza się do budowania auto­strad i pozyskiwania unijnych pieniędzy. Na ideowym ugorze pojawiły się zupełnie nowe polityczne kryteria, o których ciągle niewiele wiadomo.

A może tradycyjna polityka?
Zwycięstwo Dudy zdaje się potwierdzać skuteczność propagandy o sponiewiera­nej Polsce w mackach WSI. Lecz pochodzi ona z tego samego anachronicznego świa­ta, co opowieści Komorowskiego o III RP jako złotym wieku. Strongman Bazelak z jego „Bogiem, Honorem i Ojczyzną” jest jeszcze śmieszniejszy i bardziej koturno­wy. Zresztą nie bardzo nawet wiadomo, czy to Duda wgrał wybory, czy też przede wszystkim Komorowski je przegrał. Plat­formie spada teraz poparcie w sondażach, lecz PiS wcale na tym nie zyskuje.
Kto będzie viralny w kampanii parla­mentarnej? Największe szanse ma oczywi­ście „prowincjonalna lekarka z Szydłowca”, ale równie dobrze jedna nieopatrzna wy­powiedź Jarosława Kaczyńskiego może znienacka uczynić go królem obciachu. Nawet groteskowe zacietrzewienia Kukiza mają ogromny potencjał, choć dziś fala go niesie wysoko. Ta nieprzewidywalność bierze się stąd, że polska polityka stała się równaniem z wieloma niewiadomymi. Nadzieja na zmianę jest tyle powszechna, co nieokreślona. O społecznym oburzeniu słychać wiele, ale jego źródła i faktyczna głębokość są zagadką.
Internetowym hejtem można więc wy­grać kampanię, lecz za chwilę może się okazać, że hejter także przegrywa. Pro­wokowanie kolejnej fali na i tak dość już wzburzonym morzu to spore ryzyko.
Może więc bezpieczniej powrócić do tradycyjnej polityki, czyli sformułowania klarownego i realistycznego programu? Bez pustych obietnic, ale i nadętego pu­stosłowia oraz głupawych sztuczek marke­tingowych? Internetowi szydercy, dający upust pogardzie wobec oderwanych od życia polityków, tego w gruncie rzeczy za­pewne oczekują. Tylko czy - jeśli nawet znajdzie się ktoś, kto potraktuje ich po­ważnie - w ogóle się zorientują?

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz