Prezydent Komorowski
przegrał z internetowym wirusem. Ten wirus krąży teraz po Polsce, atakując
system. Nikt nie może czuć się pewnie.
RAFAŁ KALUKIN
Platforma od ośmiu lat zmusza Polaków „do
kombinowania, by przeżyć od pierwszego do pierwszego, a ludzie cały czas czują
się upokarzani”. Gospodarka w ruinie, „bezrobocie wzrosło” (sic!), a cala para
rządu „pełnego aferzystów, oszustów i złodziei” idzie w upodobnienie Polski do
Niemiec, „gdzie w przedszkolach przebiera się chłopców w sukienki i tworzy im
kąciki do masturbacji”.
Tako rzecze Kamil Bazelak,
autorytet pisowsko-skokowych mediów braci Karnowskich. Moc tego autorytetu
wyraża się w kilogramach masy i po zdjęciu sądząc, jest potężniejszy niż
połączone autorytety Zaremby, Warzechy i obu zarządzających tym biznesem
bliźniaków. Bazelak jest bowiem... strongmanem.
Każdy ma prawo do obywatelskiej
refleksji, choć nie każda refleksja zasługuje na uwagę. Zabawne, że środowisko
wypominające przeciwnikom robienie z celebrytów autorytety, samo sięga po tak
karykaturalne wzorce.
Łapaj złodzieja!
Po zwycięstwie Andrzeja Dudy ta
metoda święci triumfy w niepokornych kręgach. Jeden z autorów nie posiadał się
z radości, konstatując, że „salon udaje, że nie wspierał Komorowskiego”. I
dalejże cytować powyborcze komentarze o fatalnej kampanii prezydenta. Bo
oczywiście autorów nikogo nie wspierał, a jego matecznik (portal wPolityce.pl) uprawia wyłącznie obiektywną publicystykę. Ilustrując ją
na przykład wzruszającym zdjęciem Dudy częstującego dziecko drożdżówką
(podpis: „Andrzej Duda, drożdżówki i dziewczynka. Jasny wybór: normalność albo
I sekretarz KW pohukujący na wszystkich”).
Konfrontacyjna logika kampanii
wyborczych dominuje też w mediach. Tłumaczeń, dlaczego tak jest, oczywiście w
bród (bo podział partyjny odzwierciedla w Polsce różnice kulturowe; bo nasze
wartości choćby koślawo może zrealizować tylko jedna partia; bo ci po drugiej
stronie nie mają skrupułów, więc i my musimy,..), lecz problem istnieje i
dotyczy całego obiegu medialnego.
Choć niesymetrycznie, bo
instytucjonalne upartyjnienie jest zjawiskiem występującym tylko po prawej
stronie. Tylko tu pod płaszczykiem „strefy wolnego słowa” może istnieć grupa
medialna, której udziałowcem jest spółka
należąca do PiS („Gazeta Polska” wraz z przyległościami) oraz druga, wydawana
przez spółkę zależną od senatora tej partii Grzegorza Biereckiego („W Sieci”, wPolityce.pl i wianuszek pomniejszych). Co nie przeszkadza owym piewcom
niezależności prowadzić kolejną akcję: „łapaj sługusa władzy!”, uzależnionego
rzekomo od rządowych reklam.
Zaangażowanie tych środowisk w kampanię
było stosowne do ich finansowego umocowania. Toporność propagandy biła i tak
wyśrubowane normy. Tezę, że Duda to „zmiana”, a Komorowski jest „obciachem”
równocześnie sprzedawano w wersji łopatologicznej, patetycznej, szyderczej,
gniewnej bądź inteligencko się krygującej. Nie ustając zarazem w demaskowaniu
„propagandy salonu”.
Teraz jednak zaczyna się czas
tropienia przemysłu pogardy. Oczywiście wymierzonego w prezydenta elekta.
Tropiący znają się na rzeczy, Komorowskim gardzili w swych artykułach nad
wyraz wydajnie:
„Mamy troglodytę, nieokrzesańca pozbawionego
kultury, taktu i rozumu, po prostu buraka za prezydenta”.
„Ociężały, gburowaty jegomość z wymuszonym
grymasem uśmiechu, który ma trudności ze skleceniem logicznego zdania”.
„Ten człowiek jest niezwykły. To
skrzyżowanie jakichś płynów z jakimiś proszkami”.
„Jeden z moich młodszych
znajomych, obserwując to, co prezydent Bronisław Komorowski wyczynia na finiszu
kampanii, określił go jednym słowem: »przypał«. Próbowałem go nieco
zmitygować, że być może obraża pierwszego obywatela, że to niepotrzebne, nawet
jeśli go nie popiera. Młody obywatel spojrzał na mnie jak na kosmitę i mówi:
zajrzyj sobie do słownika. No to zajrzałem. (...) Kurczę, młody ma rację!”.
„Prezydent sprawia raczej wrażenie
faceta bez żadnej wychowawczej przeszłości, ukształtowanego na kiepskich
serialach i podłych, opowiadanych przy piwie dowcipach”. To akurat artykuł profesora
i znanego krakowskiego arystokraty ducha Ryszarda Legutki. Tamże epitety:
„prostak we własnej osobie” oraz „maestro świniowatości”.
Obficie wysmarowany propisowską
wazeliną przemysł pogardy osiągnął w tej kampanii wyżyny. Rytualne zarzuty o związki
prezydenta z WSI i służenie rosyjskim interesom powiązano z nowymi wątkami:
wyprzedażą polskiej ziemi i lasów, zadłużaniem państwa i dziesiątkami innych
niegodziwości. Jeśli zdarzały się próby uczciwej oceny minionych pięciu lat, to
ginęły w propagandowej nawałnicy.
Nie była to prezydentura wybitna,
miała swoje mielizny. Z pewnością jednak nie zasługiwała na tak jednostronny
obraz: „Bronisław Komorowski dał się poznać Polakom jako fatalny gospodarz i
pokorny wykonawca poleceń Donalda Tuska. Praktycznie przez cały czas siedział
cicho w Belwederze i ukryty pod żyrandolem szastał forsą. A gdy tylko się
publicznie wychylił, popełniał gafę za gafą. Dlatego stał się symbolem
obciachu, polskiego obciachu”.
Wirus atakuje
znienacka
Czy to propaganda przeciwnika
faktycznie pasowała prezydenta na symbol obciachu? W kręgach wspierających
Komorowskiego istnieje pokusa udzielenia odpowiedzi twierdzącej. Ze oto
prawica tak konsekwentnie budowała czarny obraz jego prezydentury (i w ogóle
ośmiu lat rządów PO), aż trafił pod strzechy i spaskudził umysły młodych.
Dynamika kampanii była niezwykła,
a końcowy efekt zaskoczył nawet zwycięzców. Jednak to przegrani muszą teraz wyciągać
wnioski. Konstatacja, że przeciwnik grał nie fair, a sędzia (czyli wyborcy) nie
odgwizdał karnego, jest psychologicznie zrozumiała, ale jałowa i żałosna.
Przegrany faworyt nie może bowiem liczyć na litość. Zwłaszcza w sytuacji, gdy
sam też faulował (współczesne kampanie wyborcze to czas, gdy można to czynić w
miarę bezkarnie), tyle że nie tak skutecznie.
Przyjęcie takiej perspektywy
prowadzi do cynicznego wniosku, że skoro przeciwnik nie trzymał się
standardów, to samemu jest się zwolnionym z
ich przestrzegania. Decyzja o zatrudnieniu przez Platformę zawodowych hej
terów do internetowej propagandy - o ile to pogłoska prawdziwa - jest tego
przykładem, lecz wynikającym z błędnej oceny.
Bo co tak naprawdę sprawiło, że Komorowski
stał się symbolem obciachu? Trwająca od pięciu lat prawicowa kampania
ośmieszania go jakoś nie odbijała się na zaufaniu do głowy państwa w trakcie
kadencji. Dlaczegóż więc jej kampanijne wzmocnienie miałoby nagle przynieść aż
tak spektakularne efekty? Niepokorne diatryby już od dawna są zbyt wytarte, by
zapewnić niezbędny efekt nowości bądź zmiany. I stać się nośnym „viralem”.
,yiral” to słowo klucz tej
kampanii. Czyli po angielsku wirus. W świecie Internetu oznacza lapidarny
przekaz (najczęściej w formie obrazkowej), który użytkownicy mediów
społecznościowych nawzajem sobie przekazują, rozprzestrzeniając go po sieci
niczym zabójczą pandemię i reprodukując w milionach kopii. Viralem tej kampanii stał się właśnie prezydencki obciach.
Można zlokalizować moment jego narodzin:
była to nieszczęsna wizyta Komorowskiego w japońskim parlamencie. Sieć
natychmiast zareagowała wysypem memów z wchodzeniem na krzesło. Muzycznym viralem stała się ironiczna piosenka „Chodź szogunie”,
wyprodukowana w zdecydowanie mainstreamowym RMF Maxx. Ruszyła lawina szyderstw.
Kolejne prezydenckie wpadki - występ Komorowskiego na tle specjalnie sprowadzonych
koparek niby to budujących obwodnicę, pyskówka z „macaniem kur”, katastrofalny spacer
po Warszawie, nagły zwrot w sprawie JOW-ów - preparowane w kolejnych viralach dawały efekt kuli śniegowej.
Zapewne sztabowcy PiS starali się
stymulować tę falę, choć przypisywanie im decydującego wpływu byłoby chyba
naiwnością. Specjaliści wynajęci przez globalne koncerny od dawna głowią się
nad naturą virala (to przecież nośnik darmowego przekazu reklamowego o nieograniczonych
możliwościach wpływu), lecz nikt jeszcze tej wiedzy nie zdołał skodyfikować.
Wiadomo tyle, że viral
musi bazować na silnej emocji. Jednak nikt tak
naprawdę nie wie, co zrobić, by zadziałał; uniwersalnych narzędzi drażnienia
czułej struny społecznej brak. Liczy się instynkt bądź zwykły przypadek.
Co jasno potwierdza fakt, że w
kampanii nie brakowało internetowych, obrazkowych komunikatów niosących
tradycyjne prawicowe wątki. Z WSI w roli głównej, nazwiskami anonimowych już
komunistycznych generałów, wygrzebanymi skądś detalami (np. „Czy wiesz, że
będąc szefem MON Komorowski miał wpływ na decyzję umiejscowienia bazy sił
powietrznych w Krzesinach, co według NIK naraziło skarb państwa na 300 min zł
straty?”). Lecz tak siermiężne próby nie uzyskiwały efektu viralności. Liczyła
się spontaniczna zgrywa, obficie czerpiąca z autentycznej nieporadności i
anachroniczności Komorowskiego. I to właśnie prezydent z internetowego mema, z
niewyszukanym grepsem o bigosie albo „bulu” (wszystko do zrobienia dla
przeciętnego gimnazjalisty w kilka minut) zastąpił prawdziwą głowę państwa.
Estetyczna beka z prezydenta
rychło stała się faktem politycznym. Na nowo naświetliła Polskę po ośmiu latach
rządów PO. Uwypukliła słabości i rozmazała osiągnięcia. Z argumentami można
jeszcze polemizować, ale z przyklejonym wizerunkiem i ze śmiesznością, którą
samemu się wywołało - już nie. Miałkość polskiej debaty też miała znaczenie, a
i niespójny ustrój sprzyjał. Bo skoro nie bardzo wiadomo, za co rozliczać
ubogiego w kompetencje prezydenta, to uczciwą ocenę zastępują proste wrażenia.
Nie pomogło też wieloletnie usypianie polityczności obywateli przez PO oraz
konsekwentne dowodzenie, że czas wielkich wizji i projektów minął, a polityka
sprowadza się do budowania autostrad i pozyskiwania unijnych pieniędzy. Na ideowym
ugorze pojawiły się zupełnie nowe polityczne kryteria, o których ciągle
niewiele wiadomo.
A może tradycyjna polityka?
Zwycięstwo Dudy zdaje się
potwierdzać skuteczność propagandy o sponiewieranej Polsce w mackach WSI. Lecz
pochodzi ona z tego samego anachronicznego świata, co opowieści Komorowskiego
o III RP jako złotym wieku. Strongman Bazelak z jego „Bogiem,
Honorem i Ojczyzną” jest jeszcze śmieszniejszy i bardziej koturnowy. Zresztą
nie bardzo nawet wiadomo, czy to Duda wgrał wybory, czy też przede wszystkim
Komorowski je przegrał. Platformie spada teraz poparcie w sondażach, lecz PiS
wcale na tym nie zyskuje.
Kto będzie viralny w kampanii parlamentarnej? Największe szanse ma oczywiście
„prowincjonalna lekarka z Szydłowca”, ale równie dobrze jedna nieopatrzna wypowiedź
Jarosława Kaczyńskiego może znienacka uczynić go królem obciachu. Nawet groteskowe
zacietrzewienia Kukiza mają ogromny potencjał, choć dziś fala go niesie wysoko.
Ta nieprzewidywalność bierze się stąd, że polska polityka stała się równaniem z
wieloma niewiadomymi. Nadzieja na zmianę jest tyle powszechna, co nieokreślona.
O społecznym oburzeniu słychać wiele, ale jego źródła i faktyczna głębokość są
zagadką.
Internetowym hejtem można więc wygrać
kampanię, lecz za chwilę może się okazać, że hejter także przegrywa. Prowokowanie
kolejnej fali na i tak dość już wzburzonym morzu to spore ryzyko.
Może więc bezpieczniej powrócić do
tradycyjnej polityki, czyli sformułowania klarownego i realistycznego programu?
Bez pustych obietnic, ale i nadętego pustosłowia oraz głupawych sztuczek marketingowych?
Internetowi szydercy, dający upust pogardzie wobec oderwanych od życia
polityków, tego w gruncie rzeczy zapewne oczekują. Tylko czy - jeśli nawet
znajdzie się ktoś, kto potraktuje ich poważnie - w ogóle się zorientują?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz