czwartek, 18 czerwca 2015

Polska dla wkurzonych



Wiadomo, że o wyniku nadchodzących wyborów nie będą decydować żadne programy, dokonania, a nawet obietnice. Rozstrzygną, jak w kampanii prezydenckiej, wrażenia i emocje. Dziś dominuje wkurzenie. Po kilkunastu tygodniach propagandy wyborczej stało się oczywistą oczywistością, że rząd jest politycznie i moralnie zdruzgotany, podobnie jak całe państwo, które rzekomo nie istnieje, a zniszczony i rozkradany kraj wymaga radykalnej zmiany i odbudowy. Nowy rząd mamy wybierać w atmosferze zbrzydzenia i wzburzenia.

Zwycięzcy wyborów prezydenckich Andrzej Duda i Paweł Kukiz wyznaczyli nowy typ tzw. politycznej narracji: ma być wzruszająco i współczująco, ale też twardo, pryncy­pialnie, z uniesieniem, oburzeniem i żarem. I autentycz­nie. Przede wszystkim zaś nie wolno nudzić szczegółami, faktami, wątpliwościami, roztrząsaniem i analizowaniem. Nieistniejąca partia Kukiza, która triumfuje w sondażach, otwarcie deklaruje poprzez nielicznych swoich przedstawicieli, że nie ma jeszcze programu. Idące do zwycięstwa PiS nie ma nawet przywódców, bo wszyscy dotychczasowi zostali ukryci. Kadry i programy to spra­wa na potem, a na razie trzeba pokazać, że się jest „blisko ludzi”, że się podziela ich wkurzenie, ma się z nimi „kontakt”.
Wydaje się, że taka liryczna, naiwna - rzec można infantylna - wersja polityki ma wobec wyborców, z których każdy ukończył przecież 18 lat, ograniczoną skuteczność. Ale to błąd. W dzisiej­szym medialnym świecie, mimo że poziom wykształcenia od­biorców formalnie rośnie, coraz bardziej rządzą emocje, obrazki, proste skojarzenia - i to one dają władzę.

Zmiany w składzie ministrów i w Sejmie, jakie prze­prowadziła ostatnio premier Ewa Kopacz, wpisują się w ten trend, są próbą łapania „kontaktu z ludźmi".
Odpowiedzią emocjami na emocje. Byliście oburzeni, więc win­nych karcę, a was przepraszam. Główne pytanie, jakie po dymi­sjach rządowych zdawali sobie politolodzy, brzmiało: czy premier zdoła w ten sposób odwrócić negatywne emocje, jakie towarzy­szą dziś Platformie i rządowi? Pytania o racje i uzasadnienia były drugorzędne.
A przecież szefowa rządu stanęła przed takim samym trudnym dylematem, jak przed rokiem Donald Tusk, kiedy wybuchła afera taśmowa: czy nielegalne podsłuchy prywatnych rozmów mogą stać się podstawą do zdymisjonowania nagranych osób? Tusk pod­szedł do sprawy niejako „regulaminowo”, nie zgadzając się, żeby jacyś przestępcy wpływali na kształt rządu i ustawiali mu politykę kadrową. Uznał, że poufna rozmowa, do której każdy, także polityk, ma prawo, dopóki nie zawiera treści karalnej, nie może być brana pod uwagę przy podejmowaniu państwowych decyzji. Inne roz­strzygnięcie tworzyłoby nowy, bardzo groźny w konsekwencjach standard, iż każdy, kogo ktoś nielegalnie nagra w dowolnej sytuacji, powinien - jeśli ta rozmowa źle brzmi - zniknąć z politycznego i publicznego życia. Formalnie i merytorycznie Tusk miał rację. Ale wtedy, rok temu, polityka polska toczyła się jeszcze według w miarę racjonalnego paradygmatu, jeszcze mówiło się o planach, ustawach, programach, budżecie unijnym; poza tym Platforma miała widoki na przedłużenie władzy, Tusk na stanowisko w Unii, prezydent Komorowski na bezproblemową reelekcję.
Premier Kopacz podejmowała swoją decyzję już w zupełnie in­nej sytuacji. Ujawnienie w internecie akt sprawy taśmowej, zno­wu zresztą nielegalne, zadziałało jak detonator, ale nie wydaje się w szerszym planie decydujące. Polityka w kampanii prezydenc­kiej, i także po wyborach, pokazała swoje nowe oblicze: decydują nastrój i tak zwana atmosfera. A te są dziś przeciw Platformie. W takich warunkach względy merytoryczne czy prawny status nagrań stają się drugorzędne. Publiczne ujawnienie tomów akt zapewne uświadomiło Kopacz, że taśmy miały znacznie większą siłę rażenia, niż się to wcześniej wydawało. Że może pozostało z nich tylko kilka zdań - o ośmiorniczkach, kamieni kupie, o frajerskich 6 tysiącach pensji - ale zapadły one głęboko w społeczną świadomość. Zdała sobie sprawę, że się od tych taśm do wyborów parlamentarnych już nie uwolni. Przyjęła zatem reguły polityki nastrojowej, reaktywnej, ponieważ uznała, że nie jest w stanie z tym walczyć. I zdymisjonowała, jak to sama nazwała, „ofiary” podsłuchów.
Ukaranie ofiar brzmi nielogicznie, ale jest zupełnie zgodne z obecną logiką polskiej polityki. Zapanowała poetyka wstrzą­sów i kontrwstrząsów, efektów szokowych i wzruszeniowych.
W takim ujęciu nie ma większego znaczenia czyjaś wina lub jej brak, wystarczy samo zamieszanie w coś, pojawianie się nazwi­ska „w kontekście”, pozostawanie w szarej strefie medialnych domysłów. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy rozlało się powszechne wkurzenie na rządzącą od 8 lat ekipę. To jest bodaj najciekawszy fenomen tej kampanii.

Przez ostatnie kilka miesięcy nic w kraju znacząco się nie zmieniło, nie pogorszyły się ekonomiczne para­metry, nie wzrosły bezrobocie, inflacja, ceny benzyny, nie spadł znacząco kurs złotego, banki są wypłacalne, emerytury przycho­dzą, zadłużenie publiczne jest pod kontrolą. Po wyjeździe Tuska, za rządów Kopacz notowania Platformy w pierwszym okresie nawet wzrosły, a rządzące ugrupowanie przez wiele tygodni wy­przedzało PiS.
Teraz jednak, po zaskakującej przegranej Bronisława Komo­rowskiego, ta sama Platforma jest już traktowana jako partia nie­mal upadła. W mediach, internecie, w rozmowach prywatnych do dobrego tonu należy przywalanie władzy. Dominuje atmos­fera powszechnego gniewu, gorączki, radykalnych, bezlitosnych, szyderczych ocen. Nikt niczego nie kontroluje, państwo cieknie, właściwie go nie ma, jest w rozkładzie, „utopione w drogim wi­nie”. Prokuratura popadła wstań agonii, sądy nie działają, służba zdrowia nie leczy, szkoły źle uczą, uczelnie nie kształcą, polityka zagraniczna nie istnieje, z Polską nikt się nie liczy, górnictwo jest w upadku, ludzie mają głodowe, śmieciowe zarobki, a kredyto­biorcy popełniają samobójstwa.
Każdy jednostkowy, lokalny, indywidualny przypadek niepra­widłowości, głupoty, zaniedbania, pomyłki, nieudolności czy przestępstwa, które muszą się zdarzać w kilkudziesięciomilionowym społeczeństwie, jest podnoszony jako dowód na zanik państwa, demokracji, wymiaru sprawiedliwości, przykład dege­neracji politycznej klasy, partii i elit. Zmasowany hejt dotyczył w czasie kampanii tylko Komorowskiego, teraz dotyka całe pań­stwo, jako twór obcy, wrogi i ogólnie godny pogardy.
Dokładają się do tego media, naturalnie krytyczne wobec wła­dzy, ale czujące interes w przyczernianiu, skandalizowaniu, a jeśli chodzi o tzw. media prawicowe - w niepohamowanym szczuciu, pogardzie i słownej agresji.
W dyskusjach na prawicy Platforma już nie istnieje (pro­szę spojrzeć choćby na tego tygodniowe okładki „wSieci” czy „Wprost”), teraz trwa dzielenie się Kukizem. Prawica triumfuje, już dzieli stanowiska i posady, zapewne śmiejąc się w kułak z po­żytecznych idiotów, „niepisowskich” ekspertów i publicystów, którzy poddali się nastrojowi upadku i powszechnej apokalipsy (ktoś powiedział, że przebojem sezonu jest „Give pis a chance”).

Zapanowała swoista, w jakiejś mierze sterowana, moda na wkurzenie, przy której jest coraz mniej miej­sca dla niewkurzonych. Ktoś, kto dzisiaj nie demonstruje obywatelskiego oburzenia, wdaje się podejrzany, aspołeczny, pozostający zapewne na garnuszku władzy. Teraz wręcz nie wy­pada mówić o jakichkolwiek sukcesach, osiągnięciach, wspólnym dorobku III RP; choćby cień zadowolenia jest źle widziany, jako znak przynależności do nowej „klasy wyzyskującej".
To, co wcześniej wydawało się symptomem cywilizacyjnego awansu kraju - infrastruktura, drogi, cyfryzacja, nowe opery i domy kultury, stadiony i orliki, odświeżenie wizerunku miast, ale też terenów wiej skich - nagle zyskało przeciwny znak. Wszyst­ko jest nie takie jak trzeba- spartaczone, rozkradzione, roztrwo­nione, a przy okazji ośmieszone. Autostrady niedokończone, stadiony puste, opery kosztowne, wzrost PKB za mały, służba zdrowia zabójcza, szkoły wyższe nędzne, media polsko-niemieckie i kłamliwe itd. Bez końca.
Wydawało się, że uprawiana przez lata czarna propaganda PiS działa tylko na wyznawców prezesa, że nie wytrzymuje konfron­tacji z rzeczywistością, z własnym doświadczeniem ogromnej większości Polaków; że Polska, chwalona i wynoszona na piedestał przez światowe media, polityków, agencje ratingowe, jako największy sukces pokomunistycznej transformacji, zie­lona wyspa, europejski tygrys itp., jest powodem do zbiorowej dumy. Nic z tych rzeczy. Okazało się, że organiczna pisowska praca u podstaw przynosi wreszcie obfite plony. PiS udało się masowo zaszczepić w obywatelach swoją firmową cechę: po­czucie krzywdy, oszukania, niesprawiedliwości. W tym sezonie każdy może i powinien poczuć się skrzywdzony, źle potraktowany -przez banki, instytucje, sądy, szkoły, urzędy skarbowe, ZUS itd. Nawet jeśli sobie dotąd tego nie uświadamiał, nagle dostrzega beznadziejność państwa i systemu, które jeszcze nie tak dawno - raptem jakieś cztery miesiące temu, jeśli wierzyć sondażom - wyglądały całkiem nieźle.

Chyba jeszcze nigdy dotąd realny stan rzeczy tak nie rozchodził się z impresyjnym wizerunkiem rzeczywi­stości tworzonym przez polityków, media, internet.
W prawdziwej Polsce ludzie jeszcze jakoś potrafią żyć, badania pokazują, że poziom szczęśliwości wręcz rośnie, ale wizerunkowa i medialna rzeczywistość zdaje się dla wie­lu nie do zniesienia. Nie ma wystarczającej świadomości, że ktoś ten czarny PR robi, że emocje mogą być podkręcane, że obu­rzenie, choć przeżywane jako własne i oso­biste, w istocie jest częścią politycznego planu i kampanii.
lak to się stało, że w ciągu zaledwie kil­kunastu tygodni kampanii z przestrzeni publicznej i medialnej niemal całkowicie zniknęli ludzie zadowoleni, odnoszący sukcesy, dumni z „fajnego kraju”, kpiący z pisowskiej frustracji, mściwości i mar­tyrologii? (Niedawno dwa konkurencyj­ne tygodniki miały się wręcz procesować o prawo do hasła „Polska jest fajna”).
Jak to się stało, że po tamtej Polsce została tylko kamieni kupa?
Nie ma pewnych odpowiedzi, a na pewno nie ma jednej. Wy­daje się jednak, że to - paradoksalnie - polityka zmieniła rze­czywistość, a nie odwrotnie. Obszary przeważającej frustracji i przeważającego zadowolenia wydawały się trwale podzie­lone regionalnie i partyjnie. I reprodukowały się w kolejnych wyborach. Jednak w ciągu ośmiu lat rządów PO wyrosło kilka milionów nowych wyborców, do tej pory słabo aktywnych po­litycznie i raczej odtwarzających rodzinne preferencje. I nagle Paweł Kukiz, a właściwie jego internetowy awatar, zadziałał jak ośrodek krystalizacji dla rozproszonych pretensji, żalów i emocji nowego pokolenia.
Socjologowie już śpieszą z wyjaśnieniami - było podłoże bun­tu: tzw. prekaryzacja młodego pokolenia, pozbawionego perspek­tyw na stałą, dobrze płatną pracę; zawód aspiracyjny milionów absolwentów różnych szkół wyższych, których dyplomy okazały się życiowo bezwartościowe; presja emigracyjna; poczucie odręb­ności kulturowej wobec starszego, przedinternetowego pokole­nia; niezaspokojona potrzeba godności i szacunku; oczekiwanie igrzysk itd. Naturalnym instrumentem ekspresji pokoleniowej frustracji i odrębności - a także wyborczej mobilizacji - stał się internet i media społecznościowe (pisaliśmy o tym szerzej w poprzednim numerze). Kukiz odegrał tu rolę medium, adresu flash moba. Do zmiany atmosfery przyczynił się także Andrzej Duda, który przesłonił obciachowe PiS, nadał mu sympatycz­ną, niegroźną twarz, jako nosiciel nadziei i nieokreślonej „do­brej zmiany”.
Tymczasem po stronie „obozu III RP” skumulowały się nega­tywne zjawiska: ciężka i spóźniona kampania Bronisława Komo­rowskiego; ewidentny brak przywództwa i zdolności komunika­cyjnych w Platformie po odejściu Donalda Tuska; nierozbrojona mina podsłuchów kelnerskich oraz koszmarne błędy polityczne liderów pozostałych partii III RP, czyli Ruchu Palikota, SLD i PSL.
Otworzyła się pusta przestrzeń, którą wkrótce wypełniła nega­tywna narracja krzywdy i wkurzenia. Kampanię zdominowała niemal całkowicie nowa mentalna koalicja – Ku PiS.
Pawłowi Kukizowi udało się zogniskować autentyczną złość na rządzących, ale głównym politycznym beneficjentem tego oburzenia pozostaje PiS. Już teraz prawica zaczyna organizować zapoznawcze spotkania z kukizowymi działaczami, podczas któ­rych wykazuje troskę, aby ruch oburzonych zmierzał we właści­wym kierunku, nie marudził i nie komplikował przyszłej koalicji rządowej. Widać, kio tu kogo będzie wychowywał.
Na razie jednak najważniejsze wydaje się dowiezienie nastroju wkurzenia do październikowych wyborów. Trzeba więc wciąż bodźcować wyborców narracją klęski. Nie ma znaczenia, że rzad­kie propozycje naprawy państwa są niezborne: wszak państwo ma obniżać podatki, ale też tworzyć miejsca pracy i pomagać frankowiczom, obniżać wiek emerytalny, ale też podnieść eme­rytury, wprowadzać porządne etatowe umowy, ale też nie wtrą­cać się do przedsiębiorców, składka zdrowotna jest za wysoka, ale leczenie musi się polepszyć. Rośnie roszczeniowość, ale też równolegle pogarda wobec państwa, które ma te roszczenia zaspokoić. To jest patent na kolejne zwycięstwo wyborcze.

Platforma, takimi działaniami jak ostatnie dymisje, próbuje za­panować nad tą impresyjną po­lityką, włączając się w zbiorowe emocje, nawet jeśli ich nie po­dziela. Będzie jej jednak bardzo trudno, choćby co raz przepraszała i się kajała. Wszystko i tak będzie za późno, nie tak, pod przymusem, z desperacji, z chęci przesłonięcia większych win, których być może jeszcze nie ujawniono - ta­kie interpretacje leją się każdego dnia z prawicowych i „mainstreamowych” przekazów. „Platforma szuka nowej plączącej Sawickiej, która odwróci emocje” - moż­na dziś przeczytać.
Ale też rządząca partia nie ma dużego pola manewru. W tym sezonie nosi się oburzenie i tak pewnie będzie już do wyborów. Dlatego niewykluczone, że sama Kopacz będzie coraz bardziej oburzona, że spróbuje stanąć wręcz na czele wkurzonych, choćby na własną partię. Tak jak to robił w minionych latach Donald Tusk, który przy kolejnych aferach (poza podsłuchową) wycinał chore miejsca z dużym zapasem.
Nie jest to specjalnie racjonalna polityka, może się jednak okazać jedyna w coraz bardziej nie racjonalnej rzeczywistości. Bo gra się tak, jak przeciwnik pozwala. Jeśli jest sezon na wku­rzenie, to władza ma pokusę dostosowania się do obowiązują­cego trendu. Będzie chciała obiecywać, uspokajać, nagradzać, kokietować. A dobrze by było, aby jakieś ugrupowanie wciąż obsługiwało tych niewkurzonych albo wkurzonych punktowo, a nie w trybie ciągłym. Istnieje całkiem spora grupa wyborców, których wygadujący okropne rzeczy Kukiz nigdy do siebie nie przekona, dla których Duda to po prostu facet z PiS, a państwo, choć w różnych miejscach do naprawy, jednak wciąż istnieje. Platforma nadal ma jeszcze jakąś szansę utrzymania sporej części 8 min osieroconych wyborców Komorowskiego, jeśli tylko, przy wszystkich zwrotach i wstrząsach, zachowa naj­ważniejszą dla wiarygodności cechę - powagę.
Tym to ważniejsze, że polityka nastrojowa, rozkołysana w wyborczym czasie, niesie poważne zagrożenie: chwilowa emocja może się przełożyć na trwające latami i trudne do od­wrócenia polityczne i ustrojowe realia. Na to liczą prawdziwi, doświadczeni politycy, którzy - aby zdobyć władzę - zawsze chętnie skorzystają we własnym interesie z czyjegoś szczere­go oburzenia.

Jerzy Baczyński, Mariusz Janicki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz