Czy
warto poświęcać się służbie publicznej, jeśli może ją zakończyć jeden koszarowy
dowcip przy kielichu?
NEWSWEEK: Korzysta pan jeszcze
z limuzyny, która przysługiwała panu jako marszałkowi Sejmu?
RADOSŁAW SIKORSKI, były marszałek
Sejmu, były minister spraw zagranicznych: Ustawa
daje taki przywilej przez 30 dni. Rezygnuję z tej możliwości w przyszłym
tygodniu, ale dzisiaj pojechałem na Wiejską rowerem.
I jak długo chce pan jeździć do
Sejmu rowerem?
- Kadencja trwa do listopada, a
wtedy już zaczyna robić się chłodno.
A następna kadencja?
- Żadnej decyzji jeszcze nie
podjąłem. Najpierw muszę się rozpakować, odetchnąć, z dystansem przemyśleć
kaskadę ostatnich wydarzeń. Po dziesięciu latach pełnienia służby publicznej
zasłużyłem na dwa tygodnie urlopu.
Gdyby miał pan ten czas i to
swoje uczestnictwo w polskim życiu
publicznym określić w dwóch słowach...
- Spełnienie marzeń! Będąc
emigrantem w Anglii, marzyłem o powrocie do wolnej Polski. A to, że w tej
wolnej Polsce będę mógł jeszcze pełnić zaszczytne funkcje państwowe, to było
ponad moje marzenia. Nagroda Solidarności, Europejski Fundusz na rzecz
Demokracji czy Polski Instytut Dyplomacji po mnie pozostaną. Ambasady i
konsulaty, które pobudowałem, będą służyły rodakom przez dekady. Więc jestem
człowiekiem spełnionym.
Byt pan ministrem spraw
zagranicznych, potem marszałkiem Sejmu; jeszcze rok temu w najpoważniejszych
gazetach europejskich spekulowano o czekającej pana karierze szefa dyplomacji
unijnej...
I nagle dochodzimy do punktu, w
którym pojawia się pytanie, czy jest dla pana miejsce na liście wyborczej! Jak
to możliwe?
- Groziło nam, że kampania
wyborcza będzie grą nielegalnymi taśmami, podsłuchami, za pomocą których
grupa typów spod ciemnej gwiazdy, wykorzystując media, przy bierności prokuratury
i - zdaje się - z jakimś wkładem opozycji, próbowała przeprowadzić pełzający
zamach stanu. I to udało się zażegnać stanowczymi decyzjami kierownictwa
Platformy, które poparłem, rezygnując z funkcji marszałka.
Mógłby pan rozczytać te
eufemistyczne określenia: typy spod ciemnej gwiazdy, stupy ogłoszeniowe w
mediach? Kto jest kim?
- Wszyscy wiemy, o kogo chodzi. Ja
sobie po pierwsze zadaję pytanie: jak to jest, że wbrew wnioskom pokrzywdzonych
i opinii szefa ABW prokuratura nie postawiła zarzutu działania w
zorganizowanej grupie przestępczej? A to jest zarzut wiążący się ze znacznie
większą karą, który tych ludzi mógłby skłonić do większej wylewności.
Może prokuratura gra pod nową
władzę? Albo reprezentuje starą władzę?
- Po drugie, chciałbym wiedzieć,
czy prawdą jest, że sprawą, w której nagrani zostali najwyżsi urzędnicy
państwowi, iluś generałów, szef co najmniej jednej służby specjalnej, czołówka
polskiego biznesu, były prezydent i co najmniej dwóch byłych premierów, i w
wyniku której zmieniła się część rady ministrów i marszałek Sejmu... Czy prawdą
jest, że od roku tą sprawą zajmuje się tylko jeden prokurator?
Rozumiem, że odpowiedź jest
twierdząca.
- Po trzecie, chciałbym wiedzieć,
jak to jest, że panu Stonodze za ujawnienie materiałów ze śledztwa można
postawić zarzut w 24 godziny, a za ujawnienie opinii publicznej nielegalnych
podsłuchów od roku nie stawia się zarzutów? Efekt jest taki, że kolejne
nagrania wychodzą na światło dzienne w momentach, które są dogodne dla
opozycji. Na przykład rozmowa Wojtunik - Bieńkowska w kluczowym momencie
prezydenckiej kampanii wyborczej. Dodam jeszcze, że zastanawiającym zbiegiem
okoliczności dostęp do tych nagrań mają tylko dziennikarze tak zwani
„niepokorni”, czyli związani z...
... PiS...
- ... z prawicową opozycją. Chodzą
po redakcjach i oferują te materiały. Ja nie chcę stawiać kropki nad i, ale
gdy dowiadujemy się, że Marek Falenta spotykał się z byłymi szefami CBA z
czasów Mariusza Kamińskiego i zarazem działaczami PiS, i że oni wiedzieli o
tych taśmach wiele tygodni przed ich publikacją... To zaczyna sklejać się w
obraz próby wpłynięcia na wybory parlamentarne za pomocą podsłuchów. I
wywołuje pytanie, czy Polską powinni rządzić ludzie, którzy w polityce posługują
się takimi metodami.
Czy zgodzi się pan, że taka
historia nie miałaby prawa się zdarzyć
w Wielkiej Brytanii?
- Ależ ona się zdarzyła! W
Wielkiej Brytanii za potajemne nagrywanie polityków i znanych osób
dziennikarze poszli do więzienia.
W Stanach Zjednoczonych wycieki
też są na porządku dziennym. Z WikiLeaks dowiedzieliśmy się, co różni
dyplomaci myślą o władzach krajów, w których rezydują. Ścigano tego, który
dokonał wycieku. Teraz on siedzi, a nie wyrzucano z pracy autorów depesz. A u
nas niektórzy sympatyzują bardziej z przestępcami niż z ich ofiarami. I
ponadto jest domniemanie, że jeżeli nazwę się dziennikarzem i założę stronę
internetową, to stoję ponad prawem i kodeks karny mnie nie obowiązuje.
Polska to jest „dziki
kraj"?
- Polska to wspaniały kraj, ale w
dyskursie publicznym daliśmy sobie wszyscy narzucić subkulturę tabloidową, w
której zatracamy miarę rzeczy. Afera na trzy miliardy złotych, czyli SKOK-i,
nikogo nie podnieca, a kolacja za kilkaset złotych jest uważana za wielki
skandal.
Jeśli ta diagnoza jest
prawdziwa, to mamy do czynienia z bardzo słabym światem polityki, głupkowatymi
mediami i niedojrzałym społeczeństwem.
- Politycy zawsze narzekają na
media - i na to trzeba wziąć poprawkę. Ale w Wielkiej Brytanii mamy wielkie
media publiczne; jak coś poda BBC, to generalnie można temu ufać. Mamy
„Financial Times”, „The Economist”. Mamy świat tabloidów, ale
też świat mediów poważnych. W Niemczech są poważne gazety - „Die Zeit”, „FAZ”
itd. W Stanach Zjednoczonych tak samo - jeżeli coś jest w „New York Timesie”
albo w „New Yorkerze” to wiadomo, że zostało sprawdzone i można na tym polegać.
Tam jest świat prawdziwych faktów i świat tabloidów, w którym publikowane są
tzw. michałki. A u nas kultura tabloidowa wymieszała się z kulturą poważnych
mediów. Czasami mam wrażenie, że wręcz dominuje w dyskursie publicznym i że
powstała „zupa medialna” - taki hałas internetowo-medialny, w którym już nikt
nie może mieć pewności, co jest faktem, co opinią, a co jest kompletnie
zmyślone.
A czy nie uważa pan, że to po
części efekt zbiorowego rytualnego lenistwa? Politycy skupiają się na tym, by
rzucić atrakcyjne dziesięciosekundowe zdanie, które zostanie zacytowane,
dziennikarze zajmują się pierdołami, a odbiorcy też nie muszą się wysilać. I
wszyscy są zadowoleni.
- Myślę, że to tylko część
wyjaśnienia. Uważam, że najważniejszą książką polityczną zeszłego roku są
„Wyznania hieny” Piotra Mieśnika o tym, jak się robi newsy w tabloidach. Dosłownie robi. Wytwarza. Zmyśla newsy. Presja w
mediach jest gigantyczna, dziennikarze mają tak mało czasu i środków, że nikt
już niczego nie sprawdza. Przykład z ostatnich 24 godzin - cała Polska
usłyszała, że jadę pracować do amerykańskiego think tanku. Tabloid
nawet nie próbował mnie zapytać o komentarz. Jak pan ocenia taki stan mediów?
Degrengolada lub dramatyczny
kryzys.
- Mówię to jako były dziennikarz.
Żeby zdobyć materiał, spędzałem trzy miesiące w buszu albo w Afganistanie. A
dzisiaj wszystko musi być w parę godzin, bez sprawdzenia, kto może chcieć nas
zmanipulować. Nie rozumiem, jakiemu dobru społecznemu służyło ujawnienie
tego, co z Jackiem Rostowskim mówiłem o naszych sojusznikach. Uważam, że mieliśmy
prawo do takich dywagacji, bo rolą ministrów spraw zagranicznych jest także
sprawdzać sojuszników, weryfikować ich intencje, powątpiewać w sojusze, rozpatrywać
złe scenariusze; i że do takich rozmów w zaufanym gronie mamy prawo.
Opublikowanie ich wyrządziło szkodę polskiemu interesowi publicznemu. I to, że
poważne media tego nie potępiły, było dla mnie rozczarowaniem.
Zdaniem bardzo wielu Polaków
tamte nagrania - niezależnie, jaką rolę mogły odegrać takie czy inne służby lub
partia opozycyjna - pozbawiły was
moralnej legitymacji do sprawowania władzy.
- Gdyby tam były jakieś
przestępstwa, to oczywiście. A z czym mamy do czynienia? Nagrano setki godzin,
wyjęto tylko najsmaczniejsze kawałki i co się okazało? Ze przy kielichu
zdarzają się brzydkie słowa czy ploteczki. Wow! Z powodu nieeleganckich wyrażeń
oczywiście jest mi głupio, ale niech pierwszy kamieniem rzuci ten, kto przy
kolacji nie powiedział dowcipu czy nie dał się
ponieść fantazji. Nie porównuję się, ale gdyby nagrano marszałka Piłsudskiego,
jak biesiaduje ze swoimi oficerami, to też parę grubych słów by padło.
Błogosławiony kraj, który ma takie afery.
Czy nie pomyślał pan, już po
fakcie, że nie ma się co chrzanić z dzieleniem rachunku na pół? Zapłacę - niech
się odczepią!
- Rozważałem to. W Klubie Polskiej
Rady Biznesu jadłem kolację wiele razy. Zarówno oficjalnie, bo uważałem go za
dogodne miejsce przyjmowania delegacji, jak i prywatnie. Więc stołowanie się
tam było rutynowe. Ta kolacja była za droga, oczywiście - bo połowa tego
rachunku to była jedna butelka wina, którą, jak słychać na taśmie, wciska nam
ten podsłuchujący kelner...
Jeszcze żaden kelner nie zmusił
mnie do wypicia butelki wina.
- Dlatego uznałem, że chwila
słabości co do wina była błędem i zwróciłem pieniądze. Natomiast do tej pory
było tak, że ministrowie zapraszają innych ministrów na spotkania czy kolacje,
gdzie rozmawiają o sprawach publicznych. Z zapisu rozmowy to widać - to jest
ta nieformalna część naszych obowiązków; że pewne rzeczy ustala się inaczej:
na przykład plany kadrowe, opiniowanie kandydatów. Tam było drogo, bo władze
Polskiej Rady Biznesu zapewniały nas, że ponoszą dodatkowe koszty,
sprawdzając to miejsce dwa razy dziennie pod kątem podsłuchów.
I okazało się to złudnym
założeniem. Ale przestrzegałbym przed nadmiernym rygoryzmem. Gdy pytano
Jarosława Kaczyńskiego, dlaczego prezydent Lech Kaczyński płaci 2500 dolarów
za dobę hotelową w Nowym Jorku, słusznie odpowiedział, że państwo polskie nie
powinno uprawiać dziadostwa. I zapewniam pana, że wielu naszych ambasadorów
pija lepsze wino niż to, które my piliśmy.
Słusznie?
- Słusznie. Bo rozmowa - także
przy dobrym winie - to jest część pracy w dyplomacji.
Powiedział pan, że politycznie
premier Kopacz podjęła słuszną decyzję, rozstając się z paroma osobami.
- Myśmy wspólnie z panią premier
zdecydowali o naszym odejściu właśnie po to, żeby uniemożliwić dociągnięcie
tego planu politycznego, jakim było granie taśmami w kampanii parlamentarnej
do końca.
Ale czemu dopiero teraz?
Jakbyście zrezygnowali rok temu, to nie byłoby Stonogi...
- Rok temu można było liczyć, że
prokuratura się szybko upora z tym zadaniem i kwestia spadnie z publicznej
wokandy. Odpowiedzialni nie wypierają się przecież tego, co zrobili.
Kilkanaście lat temu mówił mi
pan z przekonaniem, że polskie społeczeństwo w gruncie rzeczy w każdych
wyborach głosuje racjonalnie. Czy wyniki wyborów prezydenckich i sondaże, które
wskazują na chyba nieuchronne zwycięstwo PiS i eksplozję poparcia dla partii
Kukiza, nie obalają tamtej tezy?
- Zawsze odczuwam szacunek i
pokorę wobec werdyktu wyborców. Nawet gdy go żałuję, jak w przypadku przegranej
Bronisława Komorowskiego, który był dobrym prezydentem. Chyba nie byłem osamotniony
w oczekiwaniu, że dostanie przedłużenie mandatu.
Czy jak pan słyszy panią
premier, która odważne decyzje ogłasza drżącym głosem, to myśli pan, że to jest
przejaw tak podziwianego przez pana przywództwa w typie Margaret Thatcher, czy raczej słabości? Bo to drżenie głosu znaczy dla
wyborców nieskończenie więcej niż jakiekolwiek słowa.
- Cnoty kobiece mają swoje ważne
zastosowanie w polityce.
Cnoty pani Kopacz czy pani
Szydło? Mówię o tej rywalizacji dwóch
kobiet, która nas czeka w kampanii parlamentarnej.
- To jest fenomen na skalę
europejską, że jakaś partia wygrywa tylko wtedy, gdy chowa swojego
przewodniczącego i jego najbliższych współpracowników. My swoich liderów nie
chowamy.
A pani Szydło będzie czy byłaby
dobrym premierem?
- Nie wiem i mam nadzieję, że nie
będziemy mieli okazji, aby się tego dowiedzieć.
A jakieś podejrzenia?
- Będzie jak w wierszu o Leninie:
„mówimy Lenin, a w domyśle partia”. Nie zagłosuję na Beatę Szydło.
Dlaczego?
- Bo nie należy do Platformy
Obywatelskiej - zresztą podobno z winy Pawła Grasia, który nie wpuścił jej na
naszą listę wyborczą.
Boi się pan rządów PiS?
- PiS znów daje do zrozumienia, że
się zmieniło. Jak w poprzedniej kampanii prezydenckiej. Jarosław Kaczyński też
się wtedy zmienił, a potem okazało się, że zmiana była tylko na okres
kampanii. I chciałbym przypomnieć, że Mariusz Kamiński, który ma wyrok za
nadużywanie służb specjalnych, w czasach gdy był szefem CBA, jest dla tej
partii nadal bohaterem. Że Zbigniew Ziobro, który nadużywał swej pozycji jako
prokurator generalny, nadal jest kandydatem tej partii. Że Macierewicza w końcu
wypuszczą z klatki i znowu pokaże, co potrafi. I że strategicznym celem
Kaczyńskiego jest to, aby w Warszawie był Budapeszt. Czyli żeby Polska poszła
jakąś drogą wbrew wartościom europejskim i na kontrze do naszych głównych
partnerów politycznych. Uważam, że to grozi zaprzepaszczeniem tego, na co tak
ciężko pracowałem - obecnej pozycji politycznej Polski.
Kamiński kandyduje, Macierewicz
też będzie kandydował. Tymczasem nie wiadomo, czy pan będzie kandydował, a
Bartłomiej Sienkiewicz już wycofał się z życia publicznego. PiS jest lepszą i
solidniejszą drużyną niż Platforma?
- Jesteśmy twardsi dla siebie.
Ale oni nie sprzedają swoich
ludzi. A wy najwyraźniej tak.
- To pytanie nie jest do mnie.
Czy nie uważa pan, że jedną z
przyczyn pańskich kłopotów jest to, że po pańskim transferze do PO PiS-owcy
uznali pana za zdrajcę, ale też nie odnalazł pan w Platformie wielu przyjaciół?
I to po prosty fizycznie uniemożliwiało
poświęcenie czasu na kontakty z kolegami partyjnymi
- Odnalazłem. I ktoś mnie wybrał
na wiceprzewodniczącego Platformy Obywatelskiej....
Jest wielu wiceprzewodniczących
partii. To nie jest realna władza.
Często baron z regionu ma większą władzę. A ja mówię o kręgu
ludzi, którzy daliby sobie za pana uciąć, jeśli nie rękę, to przynajmniej
palec.
- Ma pan rację. Ale to dlatego, że
gdy byłem ministrem spraw zagranicznych, oddawałem się temu bez reszty.
Zreformowałem ministerstwo, wywalczyłem Partnerstwo Wschodnie, zabierałem glos
w najważniejszych sprawach Europy. I to po prostu fizycznie uniemożliwiało
poświęcenie czasu na kontakty z kolegami partyjnymi. Bo po pierwsze człowiek
jedną trzecią czasu jest za granicą, a po drugie ma wypełniony kalendarz. To
sprawia wrażenie, że on spędza tyle czasu z politykami z zagranicy, a z nami
piwa się nie napije...
I jest zawiść?
- I to jest po prostu
nieuniknione. Nie znam dobrego ministra spraw zagranicznych na świecie, który
by nie miał takiego problemu u siebie wśród swoich.
Od lat panu zarzucają, że pan
nie jest facetem, który tworzy drużynę, który ją klei.
- Zamiast intrygować w partii
wolałem wykonywać swoje obowiązki ministerialne czy marszałkowskie. Podjąłem
decyzję o budowie nowego gmachu dla komisji sejmowych, ustanowiliśmy Dzień
Sejmu, stworzyliśmy nową księgę wizualizacji. To mi daje satysfakcję, a nie
tworzenie koterii.
Jak słyszy pan, że Sikorski
płaci za butę i arogancję, to co pan
myśli?
- To są opinie ludzi, którzy znają
mnie z gazet. A gazety nie rozmawiają z moimi współpracownikami z MSZ czy Sejmu,
tylko z moimi rywalami politycznymi. Zresztą nie czytałem artykułu, który by
próbował podsumować to, co zrobiłem w służbie publicznej. Znam swoje wady i
wiem, że nie wszystkie moje decyzje były optymalne. Byłbym wdzięczny za poważną
krytykę. Niestety, przeważnie recyklinguje się tylko michałki medialne. Co pan
o tym myśli?
Ja bym nazwał to daleko idącą
dumą, która nie pozwalała panu iść na różne, chyba niezbędne w życiu
polityczno-towarzyskim kompromisy. Jest pan jedną z najbardziej znaczących osób
w polskiej polityce, też ze względu na to, co pan zrobił, gdzie był i
jakie budził kontrowersje. Chodzi mi o Oksford,
World Press Photo, znaną na świecie żonę, błyskotliwą karierę...
- ... dworek (śmiech).
Odbudowaliśmy kompletną ruinę wysiłkiem całej rodziny, przez ostatnie 20 lat
poświęcając wszystkie oszczędności. I nagle od dwóch-trzech lat, gdy tabloidy
poszły w ostry populizm, to stało się zarzutem. Nic na to nie poradzę.
Tabloidy żerują na tym, co w nas najgorsze.
Nie myślał pan o jakiejś
ofensywie demonstracyjnej pokory?
- Proszę zapytać, co o mojej
działalności sądzą pracownicy muzeum dyplomacji w Bydgoszczy, któremu
przekazałem swoje prezenty ministerialne, strażacy z Kcyni, bracia kurkowi i
inni moi sąsiedzi. Na ich zdaniu mi bardziej zależy niż na zdaniu ludzi,
którzy mnie nie znają.
Gdy słyszy pan zarzut:
„Sikorski nie przewidział, jak bardzo agresywna i zmienna jest Rosja” - to co
by pan odpowiedział?
- Akurat przewidziałem, że Krym
będzie ogniskiem zapalnym, i cztery lata przed aneksją umieściłem tam polski
konsulat, dzięki czemu podczas kryzysu mieliśmy najbardziej aktualne informacje
w całej Unii i NATO. To samo, jeśli chodzi o Donieck. Tam otworzyliśmy
konsulat kilka miesięcy przed kryzysem. Niektórzy nie rozumieją, że można coś
przewidzieć, a niekoniecznie o tym z każdego dachu trąbić. Dyplomacja to nie
publicystyka.
A jak pan reaguje na hasło
„wyprowadzimy Polskę z mainstreamu", jak mówi prezydent elekt?
- Tu bym przestrzegał, bo Polska
jest największa wśród małych i średnich, a najmniejsza wśród dużych. Naszą
ambicją powinno być granie w obu grupach tak, aby wpływać na ich stanowiska i
naginać bieg historii do naszych interesów. Koledzy z kancelarii nowego
prezydenta odkryją te prawdy, gdy będą odpowiedzialni za współkształtowanie
polityki. Bo ona wynika z naszego potencjału: to jest około trzech procent PKB
Unii, około siedmiu procent ludności i nawet z sąsiadami nie jesteśmy w stanie
narzucić naszego zdania całej Unii Europejskiej. Zresztą żadne państwo nie jest
w stanie tego zrobić i chwała Bogu. A najbardziej przestrzegałbym przed zepsuciem
dobrych relacji z Niemcami.
A jak pan słyszy pana
Szczerskiego, który zdaje się będzie prowadził sprawy zagraniczne w
kancelarii, który mówi, że Niemcom postawi cztery warunki, to co pan myśli?
- Zdaje się, że już dostał
reprymendę za takie publiczne stawianie ultimatum. Dobrze, że pani kanclerz Merkel jest cierpliwym politykiem.
Pani Szydło powiedziała
właśnie, że całe szczęście, że Tusk wycofał się z deklaracji obietnicy
wprowadzenia euro w 2011 roku, bo bylibyśmy dzisiaj Grecją.
- To jakaś bzdura, bo przypominam,
że Niemcy też są w strefie euro, a chcielibyśmy mieć ich gospodarkę. Grecję
byśmy mieli, gdyby PiS doszło do władzy i spróbowało zrealizować
nieodpowiedzialne obietnice złożone w kampanii prezydenckiej.
Surowo zrecenzował pan polskie
media, a jak zrecenzowałby pan polską
politykę?
- Polscy politycy są lepsi wtedy,
gdy nie patrzą na nich dziennikarze i kiedy nie mają podetkniętych pod nos
mikrofonów.
A jak widzą mikrofony, to
dostają małpiego rozumu i zaczynają się wydurniać?
- Prezydia Sejmu, w których
reprezentowane są wszystkie siły polityczne, to były
debaty kulturalnych ludzi
mówiących z sensem o sprawach publicznych.
Ci sami ludzie, wychodząc do mediów,
zachowują się znacznie bardziej polemicznie.
Polska polityka byłaby lepsza,
gdyby wyłączyć kamery?
- Uważam, że równowaga sil - jeśli
można to tak nazwać - między mediami a politykami w Sejmie jest drastycznie
naruszona na niekorzyść polityków. Posłowie nie czują się w Sejmie jak u
siebie - w tym sensie, że nie ma już w nim miejsca, gdzie można byłoby
porozmawiać bez mikrofonu. W Wielkiej Brytanii sprawozdania z Izby Gmin
obłożone są wieloma obostrzeniami.
Kto rządzi Polską?
- Wiem, że ambicje do rządzenia
Polską mają szefowie tabloidów i w sporej mierze chyba ta ambicja jest
realizowana. W Polsce można zrobić skandal z każdego bzdetu, a sprawy poważne
często nie mają adwokatów.
Ma pan teraz plan dla siebie?
- Zrobię teraz to, co uważam za
swój obowiązek po każdym okresie sprawowania ważnej funkcji państwowej. Tak,
jak podsumowałem książką prawie dwa lata w Ministerstwie Obrony Narodowej,
tak też uważam, że opinii publicznej, ale i adeptom dyplomacji oraz wszystkim,
z którymi współpracowałem, należy się poważne podsumowanie tych siedmiu lat w
MSZ. Książka ukaże się jesienią nakładem wydawnictwa Znak.
Czy jest w panu myśl: „gra nie
jest skończona, wrócę tak czy owak silniejszy"?
- Mam inną refleksję - czy nie
stworzyliśmy toksycznego ekosystemu polityczno- -medialnego, w którym satysfakcja
ze służby publicznej i z osiągania patriotycznych celów zaczyna być zbyt
wielkim kosztem dla naszych rodzin i dla nas samych? Bo jeżeli nowym
standardem, wynikającym z tego, że prokuratura nie egzekwuje kodeksu karnego
wobec publikujących nielegalne nagrania, jest, że każdemu wolno kogokolwiek
nagrać, po czym to wrzucić do domeny publicznej, to oznacza, że pełniąc
jakąkolwiek społeczną funkcję, trzeba być grzecznym chłopcem 24 godziny na
dobę.
Ja grzecznym chłopcem nie byłem.
Ani za komuny, ani w Afganistanie, ani w Angoli, ani wśród żołnierzy w MON.
Więc jeżeli teraz standardem jest, że niezależnie od tego, co zrobiłeś, co
potrafisz i jakie masz dokonania, wystarczy jeden koszarowy dowcip przy
kielichu i eliminują cię z życia publicznego, to obawiam się, że ta cena jest
zbyt wysoka. To pytanie - czy warto płacić taką cenę, ale także - czy to jest
właściwe kryterium selekcji kadr? I czy reguły gry medialnej ustanawiają media
poważne, czy tabloidy?
Warto?
- To będzie jedna z tych rzeczy,
które muszę teraz przemyśleć.
Czyli duma bezcenna, ale jej
koszt jednak zbyt wysoki?
- Nie dumy, tylko bycia normalnym
facetem, który potrafi się wkurzyć, walnąć pięścią w stół albo czasami
zażartować w sposób, w który nie zażartowałby publicznie. Poza dyplomacją całe
życie mówiłem to, co myślę. Dzisiaj wobec tego rozpowszechnienia technik,
które kiedyś były do dyspozycji tylko służb specjalnych, prawo musi za tym
nadążać i być egzekwowane. Przez to zaniechanie prokuratury ta nowa norma
społeczna prowadzi do społeczeństwa inwigilacji totalnej. A inwigilacja i
jawność totalna będzie orwellowskim piekłem. Nie wytrzyma jej żadna instytucja,
firma ani rodzina.
Bo nie ma kary.
- I już widzimy, jakie to ma
skutki. Solennie przestrzegam - to, co dzisiaj dotknęło polityków, bo jesteśmy
najsmakowitszymi kąskami - jutro będzie dotyczyło wszystkich.
ROZMAWIAŁ TOMASZ LIS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz