To nieprawda, że
ławka kadrowa PiS w gospodarce jest krótka. Jest tak długa, że wymiany zarządów
w spółkach Skarbu Państwa odbywają się co kilka miesięcy. Nominatom na ogół
brakuje kwalifikacji, ale dziś to żaden problem.
Pomorski
koncern energetyczny Energa od grudnia 2015 r. ma już czwartego prezesa.
Pierwszy, Roman Pionkowski, był doświadczonym energetykiem, więc na stanowisku
utrzymał się kilka tygodni. Wtedy pojawił się Dariusz Kaśków. Nowy prezes był
samorządowcem, byłym prezesem SKOK Krapkowice i z energetyką wcześniej miał
krótką styczność. Wywodził się jednak z Dolnego Śląska i był zaufanym
ówczesnego ministra skarbu Dawida Jackiewicza, a przez to także samego Adama
Lipińskiego, jednego z najważniej szych ludzi w PiS. To były wówczas znakomite
kwalifikacje. Kilka miesięcy później okazały się poważnym obciążeniem, bo
Jackiewicz stracił stanowisko. Minister i jego przyjaciel oraz nieformalny
doradca personalny Adam Hofman podpadli prezesowi PiS. Pierwsza zmiana dobrej
zmiany w spółkach Skarbu Państwa musiała zostać pilnie wymieniona.
Drugą zmianę do koncernów energetycznych miał wprowadzić minister
energii Krzysztof Tchórzewski, który przejął nadzór nad dużą częścią państwowej
gospodarki. Nie krył, że nie jest zachwycony Kaśkówem, choć ten starał się
pilnie realizować zadania, jakie stawiał minister. W szczególności
podpisał się pod decyzją o budowie
węglowego bloku 1000 MW w elektrowni Ostrołęka, który - o ile powstanie -
zdaniem ekspertów może być przyczyną poważnych problemów Energi (i Enei, która
została dokooptowana do tego projektu). Taką opinię prezentował na przykład prof. Wojciech Myślecki, doradca ds. energetycznych wicepremiera
Morawieckiego.
Decyzja w sprawie elektrowni i podpisanie kontraktu na dostawy śląskiego
węgla z PGG niewiele prezesowi pomogły. W połowie stycznia Kaśków został
odwołany. Obowiązki prezesa przejął Jacek Kościelniak, także człowiek niezwiązany
z energetyką, za to były poseł PiS i były minister w rządzie Jarosława
Kaczyńskiego.
Wójt wszechmogący
Ogłoszono też konkurs na kolejnego prezesa. Ocaleni członkowie zarządu,
by poprawić swoje notowania, odwołali się do władz najwyższych. W gdańskim
kościele na Zaspie odbyła się uroczystość zawierzenia Energi opatrzności Bożej
i Matce Bożej Gromnicznej. „Mam nadzieję, że nie zabraknie nam tego boskiego
prądu na naszej drodze, tego bożego światła. I że nasza firma będzie się
rozwijać, będzie bezpieczna, będzie chroniona Bożą pomocą, pomocą wszystkich
świętych, także św. Michała Archanioła, do którego żeśmy się przed chwilą
modlili” - deklarował wiceprezes Grzegorz Ksepko, świadom, że przy tym tempie
zmian boski prąd się przyda, bo z elektrycznym może być krucho. Deklaracja
musiała zrobić szczególne wrażenie na św. Michale Archaniele, pogromcy
Lucyfera, bo wiceprezes Ksepko, prawnik do niedawna pracujący w sopockiej
„prezydenckiej” kancelarii Głuchowski, Siemiątkowsk, Zwara, ma też drugie
wcielenie - jest muzykiem trashmetalowym grającym w klimatach...
satanistycznych.
Za faworyta w konkursie uchodził Kościelniak, ale musiał się zadowolić
stanowiskiem członka zarządu. Pojawił się lepszy kandydat. Też oczywiście
niemający pojęcia o energetyce. To słynny Daniel „wszystko może” Obajtek, wójt
Pcimia. Ten przydomek przed laty nadał mu prezes Kaczyński, kiedy gościł u
„pana paprykarza”, któremu wichura zniszczyła tunele do uprawy papryki, a
premier Tusk nie poczuwał się do odpowiedzialności. W gospodarstwie ogrodnika
pojawił się wtedy Obajtek w towarzystwie rzecznika PiS Adama Hofmana.
Przywieźli kilka bel folii do odbudowy tuneli. Kaczyński, potępiając Donalda
„nic nie mogę” Tuska, pochwalił wójta Daniela „wszystko mogę” Obajtka.
Dlatego po wyborach wszyscy się spodziewali, że wójt faktycznie będzie
mógł wiele. Poza sympatią prezesa mógł też liczyć na panią premier, z którą
jest zaprzyjaźniony jeszcze z czasów, kiedy oboje byli małopolskimi samorządowcami
szczebla gminnego. I rzeczywiście mógł wszystko. Minister rolnictwa mianował
go niebawem prezesem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, choć
Obajtek z rolnictwem nie ma wiele wspólnego. Z wykształcenia jest magistrem
ochrony środowiska, studia skończył całkiem niedawno w Prywatnej Wyższej
Szkole Ochrony Środowiska w Radomiu. Ale ma talent, bo w ciągu jednego dnia
zdołał zwolnić kilkaset osób kadry kierowniczej ARiMR z całego kraju.
Rządowa agencja w Warszawie była tylko krótkim przystankiem w drodze na
Wybrzeże, gdzie najpierw Obajtek objął dwie intratne posady w radach
nadzorczych państwowych spółek. Potem był konkurs na prezesa Energi, w którym
przekonał do siebie radę nadzorczą. I tak wójt został prezesem koncernu.
Posła Janusza Śniadka, byłego szefa Solidarności, a dziś szefa PiS na
Pomorzu Gdańskim, nazywanie Obajtka wójtem oburza.
- Ten wójt sprawdził się
znakomicie jako organizator w kierowaniu ARiMR. Miałem okazję poznać go jako
szefa agencji, rozmawiałem też z nim przed powołaniem na stanowisko prezesa
Energi. Zrobił na mnie znakomite wrażenie pod względem kompetencji w
dziedzinie organizacji i zarządzania. Jego kandydaturę przyjąłem ze spokojem i
nadzieją, z poczuciem, że nie nastąpią żadne niesprawności - przekonuje Śniadek, który do nominacji wójta przyłożył
rękę. Tak w każdym razie mówi się w miejscowym PiS.
Obajtkowi nie przeszkodziły nawet problemy z prawem. Sprawy dotyczą
przyjęcia łapówki i wyłudzenia dużej kwoty.
W 2013 r. był nawet zatrzymany
przez CBŚ, co prezes Kaczyński uznał za polityczną szykanę. Sprawa przeciwko
Obajtkowi jest wciąż w prokuraturze. Dlatego „Gazeta Wyborcza” postawiła zarzut,
że prezes Energi skłamał w postępowaniu konkursowym.
Bo kandydat musi złożyć
oświadczenie, że nie toczy się przeciwko niemu postępowanie karne lub
karnoskarbowe. Oburzony Obaj - tek przesłał sprostowanie, że nie ma statusu
oskarżonego, więc oświadczenie było prawdziwe.
Wielu nominatów za drobniejsze problemy traciło stanowiska, ale
wszystkomogącego wójta to nie dotyczy. Jak to możliwe? Obajtek ma poparcie nie
tylko pani premier, ale i Joachima Brudzińskiego, drugiego człowieka w PiS -
tłumaczą po cichu w Ministerstwie Energii. - Setna bzdura - uważa
Śniadek. Jego zdaniem poprzedni zarząd nie wywiązywał się z postawionych zadań
i dlatego był do wymiany.
Każdy musi być od kogoś
W państwowej gospodarce każdy musi być od kogoś. I to nie od byle kogo.
Obowiązuje ścisła hierarchia. W Enerdze to odwzorowanie jest szczególnie
widoczne, bo to spółka duża i bogata. Gdańsk poza Energą ma tylko jeszcze jedną
równie bogatą, czyli Grupę Lotos. A liczących się polityków, którzy chcieliby
obdzielić wysokopłatnymi posadami swoich ludzi, jest wielu. Dlatego w Grupie
Energa musiało się dla nich znaleźć miejsce. Są tu ludzie między innymi od
Andrzeja Jaworskiego (pomorskiego posła PiS, który zrezygnował z mandatu, by
wejść do zarządu PZU), Jolanty Szczypińskiej (posłanki PiS ze Słupska), od
Janusza Śniadka, są nawet od Jacka Kurskiego, szefa TVP Zajmują głównie stanowiska w radach nadzorczych rozmaitych
spółek Grupy Energa, bo zarobki są atrakcyjne, a obowiązki niewielkie.
Bezpartyjni fachowcy mogą się uchować na niższych stanowiskach, bo energetyka
to jednak branża techniczna i dość skomplikowana, więc lepiej nie ryzykować, bo
może zgasnąć światło. A tego każda władza boi się najbardziej.
Karuzela kadrowa w Enerdze nie jest czymś wyjątkowym. Podobnie jest w
wielu dużych państwowych spółkach. Na przykład w Tauronie, drugim pod względem
wielkości koncernie energetycznym.
Najpierw kierował nim Jerzy Kurella, menedżer, który, jak się okazało,
został prezesem tylko w jednym celu: miał podpisać się pod przejęciem przez
Tauron Kopalni Brzeszcze. Sprawa była polityczna, bo Brzeszcze to miasto Beaty
Szydło, więc kopalnię trzeba było uratować, choć w sensie ekonomicznym
kwalifikowała się do zamknięcia. Poprzedni zarząd Tauronu stawiał opór,
zwłaszcza że sama energetyczna grupa ma spore problemy, musi pożyczać
pieniądze, a na dodatek ma już dwie kopalnie.
W momencie gdy Brzeszcze przeszły na utrzymanie Tauronu, Kurella nie był
potrzebny. Kiedy zostawał prezesem, giełdowy kurs wynosił 3,39 zł, kiedy
odchodził, było już 2,37 zł. Wtedy prezesem został Remigiusz Nowakowski,
menedżer z branży energetycznej ze sporym doświadczeniem, który w przeszłości
był wiceprezesem koncernu. Jednak jego najważniejszą kwalifikacją było to, że
wywodził się z Wrocławia i przyjaźnił z ministrem Jackiewiczem i Adamem
Hofmanem. I znów, jak w przypadku Kaśkówa, co było dobre na jednym etapie, na
kolejnym okazało się balastem. I Nowakowski utonął, choć przygotował strategię
grupy na kolejne lata, a rynek dobrze oceniał jego pracę.
Kolejnym prezesem został Filip Grzegorczyk, profesor prawa UJ, były
wiceminister skarbu. Jemu współpraca z Jackiewiczem nie zaszkodziła, bo jako
prawnik z Krakowa cieszy się poparciem Zbigniewa Ziobry. Na tym etapie może
czuć się w miarę pewnie, bo dziś koncern jest pod kontrolą połączonych sił
ludzi Ziobry i Szydło. Ale co będzie jutro?
Paraliż
Cała branża energetyczna jest dziś podzielona na strefy wpływów
kontrolowane przez najważniejszych ludzi PiS. W tej układance szczególną rolę
odgrywa tandem polityków wagi ciężkiej - Antoniego
Macierewicza i Piotra Naimskiego. To związek wywodzący się jeszcze z czasów
peerelowskiej opozycji. Łączą ich te same obsesje na temat czyhających na
Polskę zagrożeń, z którymi każdy walczy na własnym froncie: Macierewicz jako
szef MON, a Naimski jako główny strateg energetyczny PiS.
W przeciwieństwie do przyjaciela Naimski stara się pozostawać w cieniu.
Jest skromnym ministrem - pełnomocnikiem rządu ds. strategicznej infrastruktury
energetycznej. Ale to właśnie pod kontrolą Macierewicza-Naimskiego znajduje się
dziś najważniejsza część energetyki - Polska Grupa Energetyczna, PSE, Gaz
System, Grupa Lotos, PGNiG.
Teoretycznie całą branżę powinien kontrolować minister energii
Krzysztof Tchórzewski, ale to iluzja. On ma na głowie walące się górnictwo,
gdzie, jak wszędzie, kręci się karuzela kadrowa. Jej ubocznym skutkiem jest
paraliż decyzyjny, bo każdy nowy prezes musi zorientować się, dokąd trafił i
czym zajmuje się spółka, którą będzie zarządzał.
- Im bardziej niezorientowany,
tym bardziej czujny. Zwykle wyrzuca do kosza to, co zostawił poprzednik, bo nie
wie, czy nie wpadnie na minę. Każdy ma świadomość, że jego rządy mogą
potrwać kilka miesięcy, ale
każdy miesiąc jest cenny, bo zarobki są liczone w dziesiątkach tysięcy złotych.
Jeśli nowy prezes nie dostanie politycznego polecenia, woli nie podejmować
decyzji - tłumaczy jeden z menedżerów z
branży.
Ten mechanizm paraliżu decyzyjnego jest wszechobecny w państwowej
gospodarce. Dotyczy nie tylko energetyki, ale i innych branż. - W2016 r.
mieliśmy zapaść inwestycyjną, która odbiła się niskim PKB. Miała się skończyć w
tym roku, ale wygląda na to, że zastój się przedłuża. Ciągłe zmiany w spółkach
Skarbu Państwa nie sprzyjają podejmowaniu decyzji - wyjaśnia dr Małgorzata
Starczewska-Krzysztoszek, główna ekonomistka Lewiatana. - Nie sprzyja też
nieustająco zmieniane prawo. Przedsiębiorcy, także prywatni, nie wiedzą, w
jakich warunkach przyjdzie im działać, więc odsuwają podejmowanie decyzji. Z
tego samego powodu banki obawiają się finansowania inwestycji.
Rozdwojenie jaźni
Niewiele może pomóc wicepremier Mateusz Morawiecki, który deklaruje, że
energetyka jest ważnym elementem jego planu. Po przegranej walce o KGHM i
utrąceniu przez KNF kandydatury Rafała Antczaka na prezesa Giełdy (nadzorowanej
przez wicepremiera) wygląda na to, że jego władza nad gospodarką jest coraz
bardziej tytularna.
- Ze Strategii na rzecz odpowiedzialnego rozwoju nie wynika jasno,
jak ma wyglądać przyszły kształt polskiej elektroenergetyki. Polska nie ma
polityki energetycznej, a taki dokument bardzo by się przydał, bo wyzwania są
coraz poważniejsze. Zmieniające się deklaracje ministra energii także nie
pomagają w zrozumieniu, dokąd zmierzamy - komentuje dr Leszek Juchniewicz,
ekspert w dziedzinie energetyki, były prezes Urzędu Regulacji Energetyki.
Akcjonariusze spółek energetycznych mają dziś wrażenie rozdwojenia
jaźni. Słyszą o kolejnych wielkich inwestycjach, ale nie widzą, żeby coś się w
tej sprawie działo. Trwa budowa trzech dużych bloków (Opole, Kozienice,
Jaworzno) rozpoczęta jeszcze przez poprzedni rząd. Tylko na budowę Ostrołęki
ogłoszono przetarg, którego rozstrzygnięcie się odwleka. Tymczasem w
działających elektrowniach jest 40 bloków, które muszą zostać szybko
zmodernizowane, bo inaczej trzeba będzie je wyłączyć. Jednak decyzji w tej
sprawie brak.
- Modernizacja mocy wytwórczych powinna postępować w tempie 800-1000
MW rocznie i na realizację takich zleceń jesteśmy wciąż przygotowani, tyle że
niewiele się dzieje - ubolewa Agnieszka Wasilewska-Semail, prezes spółki
Rafako, największego polskiego producenta bloków energetycznych.
Wiele zapowiedzi w dziedzinie energetyki nie wynika ze skomplikowanej
ekonomicznej analizy, ale z prostych politycznych obietnic. Tak było z
przejęciem Kopalni Brzeszcze przez Tauron czy z decyzją o budowie wielkiego
bloku węglowego w Ostrołęce. Podobnie jest z zobowiązaniem PGE o rozbudowie
Elektrowni Dolna Odra, którą poprzednie zarządy uznawały za nierentowną. Na
Dolnej Odrze szczególnie zależy jednak Joachimowi Brudzińskiemu, bo pochodzi
ze Szczecina. A takiemu politykowi się nie odmawia.
Nie za bardzo też wiadomo, skąd państwowe spółki wezmą na wszystko
pieniądze, bo dziś coraz więcej pochłaniają śląskie kopalnie, a także proces
repolonizacji energetyki (ostatni sukces: Enea odkupiła od Francuzów
elektrownię Połaniec). Przykładem schizofrenii jest sprawa pierwszej elektrowni
jądrowej, którą będziemy budować, bo jest konieczna, albo z niej zrezygnujemy,
bo jest zbyt droga, a my przecież stawiamy na węgiel. W zależności od miesiąca
minister Tchórzewski prezentuje jedną z tych wersji. Stan na dziś: budujemy. A
czas płynie. Wygląda na to, że w dziedzinie energetyki będziemy musieli
rzeczywiście postawić na boski prąd i Matkę Boską Gromniczną.
Adam Grzeszak, Współpraca Ryszarda Socha
Dobrze piszesz
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńJestem pod wrażeniem. Bardzo fajny wpis.
OdpowiedzUsuń