PiS rysuje obraz
korupcji i skrajnego upartyjnienia III RP, aby usprawiedliwić tym swój
nepotyzm, polityczną korupcję, tolerowanie braku kwalifikacji własnych kadr.
Twierdzi: robimy tylko to samo co oni. Ale to przecież nieprawda
Największe patologie rządów Jarosława
Kaczyńskiego i PiS - nepotyzm i brak jakichkolwiek kryteriów w polityce personalnej,
nieograniczone transfery państwowych pieniędzy do ludzi i instytucji
wspierających PiS, arogancja nowej władzy, którą sam Kaczyński już namaścił na
„panów” - są usprawiedliwiane argumentem: „Rządząca przez osiem lat Platforma
Obywatelska robiła to samo co my!”. W bardziej teoretycznych diagnozach
Kaczyńskiego i publicystów prawicy ten sam argument stosowany jest szerzej. „To
samo co my” robiły ponoć wszystkie elity III RP po roku 1989 - Unia Demokratyczna,
SLD, PSL czy Akcja Wyborcza Solidarność, którą sam Kaczyński określił kiedyś
formułą TKM (Teraz K... My!).
Rysowany przez
prawicę obraz korupcji, upartyjnienia III RP, a także radykalizmu
politycznych konfliktów po roku 1989 („eksterminacja niepokornych” czy budowany
rzekomo przez liberalne elity „przemysł pogardy”) ma usprawiedliwiać nepotyzm,
polityczną korupcję, tolerowanie braku kwalifikacji i szemranej przeszłości
własnych kadr. A także zachęcać do radykalizowania nienawiści wobec tych
wszystkich, którzy „nie są nasi” - nie uznają charyzmy wodza ani religii smoleńskiej,
odrzucają upartyjnioną wersję katolicyzmu, którą Kaczyński uczynił
ideologicznym zapleczem swej władzy.
KRÓTKA
HISTORIA III RP
Jednak porównanie praktyki obecnych rządów PiS do
działań jakiegokolwiek rządu po 1989 r. nie wytrzymuje próby rzeczywistości.
Zacznijmy od faktycznego przełomu, czyli lat 1989-1991, kiedy to naprawdę
powstają nowe polskie państwo i ustrój gospodarczy. Tamten przełom dokonuje się
zupełnie inaczej niż podła zmiana Kaczyńskiego. Nie ma jednego
charyzmatycznego wodza ani jednej partii, która pod pretekstem zmiany robiłaby
skok na państwo, osadzając swoich ludzi wszędzie, od ministerstw i ambasad po
spółki i banki, od muzeów w Warszawie i Gdańsku po gminną remizę strażacką .
Przeciwnie, tego
typu model scentralizowanej partyjnej władzy jest po 1989 r.
konsekwentnie likwidowany. Służy temu przede wszystkim
decentralizacja państwa. Pierwsze całkowicie demokratyczne wybory w Polsce to
przeprowadzone przez Tadeusza Mazowieckiego wybory samorządowe z maja 1990
roku. Towarzyszą im zmiany prawa, a później także konstytucji, przyznające
samorządom większe uprawnienia - podporządkowujące im szkoły, szpitale,
przedsiębiorstwa komunalne. W ten sposób blokowano możliwość skoku jednej
partii na wszystkie stanowiska w Polsce, nawet gdyby ta partia rządziła w
Warszawie.
Realnemu wyjściu z
PRL służyło także wprowadzenie zupełnie nowej zasady autonomii społeczeństwa
obywatelskiego, a także wzmocnienie samorządu zawodowego. Apolityczne NGO-sy z
sukcesem przejęły wiele zadań urzędników państwowych czy polityków partyjnych.
Warto tu przywołać
Adama Strzembosza - będącego kompletnym przeciwieństwem Kaczyńskiego, Ziobry
czy Piotrowicza. Mimo że był szczerym antykomunistą i działał w Solidarności,
to jako pierwszy po przełomie ustrojowym prezes Sądu Najwyższego postawił na
niezależność i samorządność środowiska sędziowskiego, zamiast na lustrację
dokonaną przez polityków. Wiedział, że ta w oczywisty sposób skończyłaby się
przejęciem polskich sądów przez tę partię, która dokonywałaby ich
oczyszczenia.
Wszyscy mianowani
po roku 1989 prezesi Trybunału Konstytucyjnego - czy ci bardziej konserwatywni
jak Zoll i Stępień, czy też bardziej liberalni jak Safjan i Rzepliński -
należeli do ścisłej elity polskiego środowiska prawniczego. Mianowana przez
PiS Julia Przyłębska jest na ich tle klasycznym Misiewiczem środowiska sędziowskiego
- bez dorobku zawodowego, skompromitowana fatalną jakością swego orzekania,
doprowadziła do paraliżu Trybunału Konstytucyjnego (co zresztą było jedynym
planem Kaczyńskiego wobec tej instytucji), ale kierować nim nie potrafi.
Także w gospodarce,
zamiast zastąpić nomenklaturę komunistyczną przez antykomunistyczną, postawiono
po roku 1989 na reformy instytucjonalne i prywatyzację. Wcale nie radykalną,
przez całe lata 90. mieszającą mniej lub bardziej udane próby prywatyzacji
powszechnej, akcjonariatu pracowniczego, a wreszcie prywatyzacji
wprowadzającej kapitał zagraniczny. Był to jednak najsilniejszy mechanizm
chroniący Polaków przed patologiami partyjnej władzy w gospodarce. To prawda,
że reformy i prywatyzacja nie zrywały jednym cięciem wszystkich więzów z
dawnym ustrojem - także tych najbardziej patologicznych. W ich cieniu rodził
się kapitalizm nomenklaturowy, polegający na wykorzystaniu przez ludzi dawnego
systemu ich wiedzy i personalnych powiązań. Jednak tę cenę warto było
zapłacić, bo alternatywą było faktyczne pozostawienie PRL, czyli systemu
niewydolnego gospodarczo, ograniczającego wolność i blokującego gospodarczą
aktywność Polaków, nawet jeśli pod zmienionym sztandarem jakiejś
antykomunistycznej czy katolickiej partii.
Krótko mówiąc,
scenariusz zmiany ustrojowej 1989 roku miał przeciwdziałać pojawieniu się
takiego modelu władzy, jaki 25 lat później zaczął w Polsce budować Jarosław
Kaczyński.
RYTUALNE
KONFLIKTY III RP
Wojna PiS z resztą świata, dwa narody, Polacy
lepszego i gorszego sortu - to nie są rzeczy, których byśmy po 1989 r. zupełnie
nie znali. Tyle że we wcześniejszych konfliktach więcej było rytuału i
hipokryzji niż realnej przemocy. Zacznijmy od wiekopomnej wojny obozów
postkomunistycznego i postsolidarnościowego, które w tym konflikcie zmieniły
od razu nazwy na komuchów i solidaruchów. Obie strony wsparły transformację,
posłowie PZPR i Komitetu Obywatelskiego zagłosowali za pierwszym planem
Balcerowicza. W okresie rządów postsolidarnościowej koalicji AWS-UW postkomunista
Leszek Miller grał na PRL-owskich nostalgiach swego elektoratu, a jednocześnie
próbował rozmawiać z liderami AWS na temat ustabilizowania dwupartyjnego
systemu politycznego poprzez wspólnie przyjęte zmiany ordynacji wyborczej czy
zasady finansowania partii politycznych. Nie wspominam już o Aleksandrze
Kwaśniewskim, który historyczny podział konsekwentnie przekraczał, czyniąc z
tego wręcz legitymizację swojej pozycji w polityce. Po drugiej stronie nawet
Krzaklewski i Buzek używali antykomunizmu bardziej jako mitu politycznego
mobilizującego własny elektorat niż jako przyzwolenia na ostry wewnętrzny
konflikt.
Najbardziej
radykalny konflikt w dziejach III RP pojawił się - paradoksalnie po roku 2005, pomiędzy PiS a PO, dwiema formacjami
postsolidarnościowymi i raczej konserwatywnymi. W ostatniej fazie kampanii
wyborczej 2005 roku Kaczyński nakazał przeorientowanie ataku z postkomunistów
na Polskę liberalną, czyli na Tuska i PO. Później jednak próbował przejąć
centrowy elektorat Platformy, oferując mu zarówno miękkiego premiera
Kazimierza Marcinkiewicza, jak i wywodzącą się z PO minister finansów Zytę
Gilowską, a wreszcie cywilizowanych ministrów spraw zagranicznych (Stefana
Mellera) i obrony (Radka Sikorskiego).
Zaostrzona przez Tuska retoryka „antykaczyzmu” pozwoliła mu
obronić Platformę i jej elektorat przed przejęciem przez Kaczyńskiego, wygrać
wybory 2007 roku i rządzić przez osiem lat. Jednak mimo ostrego języka
(szczególnie w czasie rytualnych potyczek z Kaczyńskim) jego faktyczna
polityka wobec prawicy była inna niż dzisiejsza polityka PiS wobec przeciwników.
Te różnice były widoczne we wszystkich obszarach: w niechęci używania prawa
przeciw politykom PiS (Tusk blokował inicjatywy postawienia Kaczyńskiego i
Ziobry przed Trybunałem Stanu), w obsadzie urzędów państwowych, gospodarki,
mediów i służb.
Tusk nie skracał
kadencji KRRiT, co sprawiało, że w połowie jego rządów PiS miewało własnych
prezesów telewizji publicznej. W Ministerstwie Sprawiedliwości po Zbigniewie
Ćwiąkalskim, który próbował rozliczać przestępstwa i patologie rządzącego w
latach 2006-2007 PiS, pojawili się Czuma, potem Kwiatkowski, a wreszcie Gowin.
Wszyscy oni prowadzili zupełnie inną politykę - odstępując od dochodzeń, żeby
nie zaostrzać konfliktu z prawicą. Temu samemu służyły ustalenia rządowej
komisji smoleńskiej Jerzego Millera, obchodzące z daleka zupełnie oczywisty
zarzut: współodpowiedzialności za katastrofę Lecha Kaczyńskiego.
Najbardziej
ryzykownym krokiem „polityki miłości” (jak pogardliwie określała politykę
Tuska prawicowa publicystyka, której zależało na martyrologii) było pozostawienie
Mariusza Kamińskiego na czele CBA, a jego zaufanych ludzi w służbach. Tusk po
raz pierwszy zapłacił za to w czasie afery hazardowej, a po raz drugi, kiedy
dawni pisowscy funkcjonariusze wyjątkowo chętnie dostarczali prawicowym mediom
przecieków dotyczących „kelnerskich podsłuchów”. Grzegorz Schetyna, który tę
politykę Tuska krytykował (na przykład kiedy ten w ostatniej chwili blokował
przygotowany już przez ludzi Schetyny wniosek o postawienie Ziobry przed
Trybunałem Stanu), sam zawiązywał lokalne koalicje z działaczami PiS.
Morał z osiągnięć i
błędów „polityki miłości” wydaje się następujący. Kiedy się rządzi, warto
uspokajać nastroje i poszerzać społeczne zaplecze - także na prawicy.
Natomiast nie wolno pozostawiać partyjnych bojówkarzy w najbardziej wrażliwych
strukturach administracji publicznej czy w służbach, bo w chwili próby
lojalność partyjna zawsze okaże się dla nich ważniejsza niż oddanie dla państwa
czy prawa.
DORŻNĄĆ WATAHĘ
NAPRAWDĘ
Ostrożność w radykalizowaniu politycznego konfliktu
wynikała ze świadomości elit III RP, zarówno tych postkomunistycznych, jak i
postsolidarnościowych, że polskie państwo jest słabe, a polskie
społeczeństwo, szczególnie po konflikcie lat osiemdziesiątych, jako wspólnota
prawie nie istnieje. Jednak nawet te rytualne i rozgrywane z pełną hipokryzją
wojny na górze pozostawiły po sobie ślad. Weteranami symbolicznych bojów z
komuną po roku 1989 są przecież Semka, Zaremba, Skowroński, Wolski czy
Pietrzak. Zawiedzeni także przez Lecha Wałęsę, który grzmiał przeciwko Balcerowiczowi,
dopóki sam - po wygranych wyborach prezydenckich - nie uczynił go ponownie
ministrem finansów.
Poza celebrytami
prawicy, którzy zresztą sami z czasem nauczyli się hipokryzji, historyczne
podziały i wojny na górze pozostawiły jednak bardziej masowy i niebezpieczny
ślad. Czyli ludzi zmobilizowanych tymi konfliktami, a później „zdradzonych”.
Nierozumiejących, czemu nie „dorżnięto watahy” (by użyć w rozszerzonym sensie
słynnej frazy Radka Sikorskiego), czyli komuchów, solida- ruchów, udeków,
olszewików, PiS, przeciw którym zmobilizowano ich kiedyś do oddania głosu w
wyborach. To ci zawiedzeni ze wszystkich stron barykady zostali zagospodarowani
przez Kaczyńskiego z jego koncepcją dorżnięcia watahy naprawdę. Spełnienia snu
nieudaczników, że jeśli władza trafi w ręce człowieka niemającego żadnych
ograniczeń w mobilizowaniu społecznego gniewu, to członkowie elit politycznych,
biznesowych, sędziowskich, uniwersyteckich i tak dalej, będą tarzani w smole i
pierzu, wsadzani do aresztów wydobywczych, upokarzani w mediach.
* * *
Nie ma zatem żadnej symetrii pomiędzy dokonaniami III RP,
nawet jej patologiami, a praktyką rządzenia Kaczyńskiego i PiS. Ani w zasięgu
i jakości rewolucji personalnej, ani w poziomie nienawiści, który już dawno
przekroczył zwykły rytuał wojen na górze. Kaczyński świadomie przekroczył
Rubikon. Stworzył sytuację, w której najbardziej realne są dwa scenariusze. A
więc albo autorytaryzm zniszczenie Polski liberalnej, nie tylko na poziomie
politycznej reprezentacji, ale także bazy społecznej - wytrzebienie lub
przynajmniej złamanie polskiego liberalnego mieszczaństwa. Albo narastający
chaos wewnętrznego konfliktu, trwoniącego zgromadzone przez ostatnie ćwierć
wieku zasoby społeczeństwa i państwa.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz