Kompleks Donalda
Majestatycznie, z
papierosem w palcach, przechadza się po sali. Podąża za nim asystent z
talerzykiem na popiół. Takie wspomnienie zostawił po sobie w PO europoseł Jacek
Saryusz-Wolski. Człowiek powszechnie ceniony, ale niezbyt lubiany
Michał Krzymowski
Decyzja o wystawieniu kandydatury Jacka
Saryusza-Wolskiego zapadła w warszawskim mieszkaniu europosła PiS Ryszarda
Czarneckiego. Spotkanie odbyło się w trzy pary oczu: kandydat, gospodarz i
prezes PiS Jarosław Kaczyński. - Saryusz był jak jabłko na drzewie. Wystarczyło
podejść i je zerwać, nic trudnego. Cały transfer w pojedynkę przygotował
Czarnecki - twierdzi europoseł PiS.
Skoro wszystko
poszło tak gładko, to dlaczego skończyło się tak marnie? Zanim polski rząd
zaczął zabiegać o poparcie dla swojego kandydata na szefa Rady Europejskiej,
tajny plan wyciekł do mediów. Jacek Saryusz-Wolski przez pierwsze dwa dni
odmawiał komentarza, a gdy już wszystko potwierdził, nie wpuszczono go nawet na
posiedzenie Rady Europejskiej. W efekcie głosowanie zakończyło się blamażem
polskiego rządu. - Szkolny błąd. Jeden z naszych dyplomatów użył nazwisksa
Saryusza-Wolskiego na spotkaniu z prezydencją maltańską, £ w którym
uczestniczył jeden z członków gabinetu Donalda
Tuska. Jego ludzie natychmiast wypuścili to do „Financial Timesa”
i spalili temat - przyznaje współpracownik prezesa PiS.
PREZYDENT WYCIĘTY METODĄ SALAMI
Piotr Borys, były
europoseł PO, bliski współpracownik Grzegorza Schetyny: - Saryusz-Wolski
to ceniony ekspert i świetny negocjator. Tą decyzją przekreślił swój cały
dorobek. Do dziś nie mogę się z tego otrząsnąć. Nie wiem, dlaczego to zrobił.
Polityk PiS: -
Tkwienie w Platformie go frustrowało, przez lata odbierano mu kolejne funkcje,
wycinano metodą salami. My naprawdę niczego mu nie obiecaliśmy. MSZ nie
wchodzi w grę, bo prezes musi tam mieć człowieka, który będzie go słuchać, a Saryusz
jest niesterowalny. Komisarz? Odpada. To stanowisko, do którego w PiS już dziś
jest kolejka.
Na co w takim razie
może liczyć były deputowany PO? Najpewniej dostanie miejsce na liście PiS w
kolejnych wyborach do europarlamentu, a fundacja Centrum Europejskie Natolin, w
której Saryusz pełni funkcję szefa rady (w dokumentach organizacji tytułuje
się prezydentem), będzie nadal otrzymywać rządowe dotacje. Według naszych
informacji Natolin jest dziś w przededniu rozstrzygnięcia konkursu
zorganizowanego przez ministra nauki Jarosława Gowina. Stawką jest ponad ćwierć
miliona złotych dofinansowania. „Wyniki konkursu będą ogłoszone w drugiej
połowie marca 2017 roku” - informuje resort w e-mailu przesłanym „Newsweekowi”.
Natolin w ostatnich
latach korzystał też z dotacji Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Dzięki
porozumieniu podpisanemu za rządów PO fundacja w latach 2012-2016 dostała z MSZ
w sumie ok. 2,1 mln zł. Ostatnią transzę - ponad 700 tys. zł - wypłacono
cztery miesiące temu. Z pewnością resort nie odmówi teraz Natolinowi dalszej
współpracy.
Wieloletni
współpracownik eurodeputowanego: - Czy sprawa dotacji przeważyła? Nie sądzę.
Saryusz od lat czuł się wypychany z PO.
POZNAŁ DONALDA Z ANGELĄ
Jacek Saryusz-Wolski
wiąże się z Platformą 16 lat temu i od początku ma w niej pod górkę. -
Przed wyborami w 2001 roku krążył wokół PO, ale przeciw przyjęciu go z jakiegoś
powodu był Jan Krzysztof Bielecki, który miał wtedy duży wpływ na Donalda.
Ostatecznie zarekomendował go więc Andrzej Olechowski. Sukces był połowiczny,
bo Saryusz nie dostał miejsca na liście do Sejmu. Wystartował z naszym
poparciem do Senatu, ale mandatu nie zdobył - wspomina były sekretarz generalny
Platformy Paweł Piskorski.
Gdy pozycja
Olechowskiego słabnie, Saryusz-Wolski szybko zbliża się do Tuska. - Donald
początkowo parł do związania Platformy z europejskimi liberałami, ale Saryusz
przekonał go, że lepiej przystąpić do politycznej rodziny chadeków. To on
wprowadził PO do Europejskiej Partii Ludowej, a Donalda na europejskie salony
- opowiada jeden z europosłów.
Saryusz zawsze
będzie uważać, że tych zasług odpowiednio nie doceniono. Już po wyrzuceniu z
Platformy wypomni Tuskowi, że to on poznał go z kanclerz Niemiec Angelą Merkel.
„Lata temu przedstawiłem PDT szefowej CDU” - napisał na Twitterze.
W sprawach
europejskich Tusk początkowo jest pod wrażeniem bywałego kolegi - być może ma
nawet na jego punkcie kompleks. Saryusz to twórca i wieloletni szef Urzędu
Integracji Europejskiej, zaprawiony w zawiłych negocjacjach akcesyjnych. A Tusk?
Zero międzynarodowego doświadczenia, zero kontaktów. Saryusz biegle włada
angielskim i francuskim, do tego mówi po rosyjsku i włosku. Tusk z języków zna
tylko niemiecki, ale i tym się specjalnie nie chwali. Jest za to mistrzem w
partyjnych intrygach. W przeciwieństwie do Saryusza, który na krajowym podwórku
porusza się jak słoń w składzie porcelany.
W 2004 r. Jan
Rokita i Jacek Saryusz-Wolski na prośbę szefa partii przygotowują uchwałę
nawiązującą do słynnego hasła „Nicea albo śmierć!”. Tekst to ostrzeżenie dla
rządzącego SLD, że Platforma jest „zdeterminowana do odrzucenia konstytucji
europejskiej w głosowaniu nad jej ratyfikacją, o ile nie będzie ona zawierała
zapisów gwarantujących korzystną pozycję Polski”. Odezwa zostaje przyjęta
przez radę polityczną PO, ale zarazem jest narzędziem w rozgrywce z
Olechowskim, który od miesięcy powtarza, że stawianie sprawy na ostrzu noża
jest politycznym błędem i że trzeba zostawić rządowi możliwość kompromisu.
Po uchwale drogi Platformy i Olechowskiego bezpowrotnie się
rozchodzą. Jeden z trzech założycieli - „tenorów” - zostaje wypchnięty z
partii rękami swojego byłego protegowanego. Czy Saryusz-Wolski zadaje mu ten
cios z premedytacją, widząc, że możliwości byłego szefa MSZ i tak osłabły?
Raczej nie. Saryusz pisze uchwałę z przekonania. Jeszcze jako pełnomocnik ds.
integracji wychodzi z założenia, że rozszerzenie nie może odbyć się bez Polski,
i stawia Brukseli twarde warunki. A kilka lat później wymyśla hasło „Nicea albo
śmierć”, spopularyzowane przez Rokitę.
Czy przygotowując uchwałę, daje się Tuskowi wykorzystać?
Tak, bez wątpienia.
CO ZA CHAMISKO!
Czas odpłaty
przychodzi podczas kampanii prezydenckiej w 2005 roku. Kandydat Platformy
Donald Tusk leci do Strasburga na rozmowę z szefem Rady Europy Terrym Davisem, chce
rozmawiać o sytuacji Polaków na Białorusi. W spotkaniu ma mu towarzyszyć
Saryusz.
Opowiada
współpracownik Tuska: - Spotkanie jest umówione na dziewiątą, a trzeba
wiedzieć, że Jacek, podobnie jak Kaczor, lubi sobie rano pospać i często się
spóźnia. Tusk wchodzi więc na rozmowę sam, w towarzystwie tłumacza. Saryusz
zjawia się po 20 minutach. Wparowuje jak gdyby nigdy nic, dosiada się do stołu
i włącza do rozmowy. Ale jak! Od razu zwraca się do Davisa po angielsku, z
pominięciem tłumacza. Zachowuje się niczym szef delegacji, przyćmiewając
lidera. Donald był wściekły. „Co za chamisko!” - krzyczał po spotkaniu.
Dwa lata później
Saryusz znów gra Tuskowi na nosie. Wbrew jego decyzji ubiega się o stanowisko
szefa komisji spraw zagranicznych w europarlamencie. I stawia na swoim.
Zwycięstwo smakuje tym lepiej, że komisją do tej pory kierował wpływowy
niemiecki chadek Elmar Brok. - Saryusz od lat toczy z nim anegdotyczne boje.
Obaj są słusznej postury, już nie najmłodsi, a zachowują się jak chłopcy w
krótkich majtkach. Każde wystąpienie Elmara po Jacku czy Jacka po Elmarze to
szpila wbita przedmówcy - opowiada jeden z deputowanych. Sęk w tym, że wygrana
Saryusza oznacza porażkę zaprzyjaźnionego z Tuskiem europosła Janusza
Lewandowskiego, który starał się o fotel szefa równie ważnej, choć mniej
prestiżowej komisji budżetu.
Znajomy Saryusza: -
Jacek jest świetnym ekspertem, ale polityk z niego fatalny. Lewandowski
zagryzł zęby, ustąpił i trzy lata później został dzięki Tuskowi komisarzem. A
Saryusz potraktował sprawę ambicjonalnie, ale podpadł Tuskowi. Było jasne, że
żadnego poważnego stanowiska już od niego nie dostanie.
A okazji po drodze
nie brakuje. W 2007 roku powstaje pierwszy rząd Platformy, ale ministrem spraw
zagranicznych zostaje Radosław Sikorski.
W 2010 r. posadę unijnego komisarza obejmuje Lewandowski. W
2011 r. tekę szefa dyplomacji ponownie dostaje Sikorski. A w 2014 r. do
obsadzenia są dwie funkcje: ministra spraw zagranicznych i komisarza ds. rynku
wewnętrznego. Ale Saryusz znów musi obejść się smakiem. - Największym
policzkiem była dla niego nominacja Elżbiety Bieńkowskiej, która do dziś sobie
nie radzi w Brukseli - opowiada europoseł PO.
SZAMPAN Z ORŁEM
Saryusz-Wolski to typ
gabinetowego eksperta. W Brukseli odnosi sukcesy: doprowadza do powołania
zgromadzenia Partnerstwa Wschodniego Euronest, forsuje raport o wspólnej
zewnętrznej polityce bezpieczeństwa, przygotowuje opinię do Mapy Drogowej UE
2050 w dziedzinie energii. Ale działalnością partyjną i zabiegami o względy
działaczy gardzi. Mimo że w Brukseli jest od 13 lat, to z wieloma deputowanymi
PO nadal pozostaje na „pan”. - Mamy w delegacji ekspremiera i kilku byłych
konstytucyjnych ministrów, wszyscy jesteśmy po imieniu. Tylko do niego mówiło
się „panie ministrze”. A przecież był tylko sekretarzem stanu! Nigdy nie
zachęcał nikogo do przechodzenia na „ty”, widać było, że takie tytułowanie mu
schlebia - opowiada polityk PO.
Spośród wszystkich
deputowanych PO najbliższe relacje z Saryuszem ma Jan Olbrycht, który przed
wyborem do europarlamentu był marszałkiem województwa śląskiego. Ale nawet on
mówi do Saryusza-Wolskiego „panie ministrze”. Z kolei Saryusz zwraca się do
niego „panie marszałku”. Choć Olbrycht nie pełni tej funkcji już od 15 lat!
Pracą w terenie
Saryusz też się nie kala. Na spotkaniach w okręgu wyborczym pojawia się z
rzadka. W 2014 roku, tuż po wyborze do europarlamentu na kolejną kadencję,
przyjeżdża na dożynki do łódzkich Poddębic. Na jarmarku przygrywa ludowa
kapela, ludzie się bawią, ale deputowanemu doskwiera upał. Długo nie
wytrzymuje - zdejmuje marynarkę i spoczywa na krześle pod parasolem trzymanym
przez asystenta.
Spotkanie Platformy
w regionie. Saryusz nieczęsto pojawia się na partyjnych naradach, ale tym
razem jest. Majestatycznie, z papierosem w palcach, przechadza się po sali.
Tuż za nim podąża asystent - ten sam, który w Poddębicach rozpinał nad nim parasol.
Tym razem nosi za posłem talerzyk do strząsania popiołu.
Deputowany
Platformy: - Asystent z talerzykiem? Tu, w Brukseli, to częsty widok, tym
bardziej że Saryusz pali wszędzie, także w miejscach, w których jest to
zabronione. Na posiedzeniach delegacji palaczy jest więcej, ale wszyscy się
wstrzymują. On jest jedynym, który sięga tam po papierosa. Czasem ktoś mu
zwróci uwagę, ale Saryusz nie reaguje.
Poprzednia
kadencja. W czasie sesji w Strasburgu deputowani Platformy jadą na kolację do
pobliskiej winiarni prowadzonej przez Polkę. Wszyscy zamawiają miejscowe wina,
ale głównie białe. Saryusz jako jedyny sięga po kartę i każe sobie przynieść
czerwone, nie alzackie. Gdy Lena Kolarska-Bobińska prosi go o kieliszek na spróbowanie, Saryusz na cały głos zwraca się
pół-żartem do Rafała Trzaskowskiego: - Panie Rafale, chyba nie nalejemy,
prawda? Przecież pani poseł i tak nie zna się na winie.
Europoseł PO: -
Saryusz lubi dobrze zjeść i wypić. Chodzi do najlepszych restauracji w
Brukseli, a w Szampanii znalazł fabrykę, w której specjalnie dla niego robią
szampana z orłem na etykiecie. Jako szef delegacji miał fundusz na tzw.
spotkania z liderami opinii, z którego chętnie korzystał. Długo nie mogliśmy
się doprosić o informacje na ten temat.
Współpracownik
Tuska: - Donald obsesyjnie dba o sylwetkę o pewnej porze po prostu nie je. Saryusz zapytał go kiedyś w
samolocie, czy w takim razie może zjeść jego porcję. Od tej pory Donald
zaczął się z niego podśmiewać. Gdy podczas następnych podróży stewardesy
rozdawały Prince Polo, powtarzał: „Oddajcie swoje wafelki Jackowi. Będzie wam
wdzięczny do końca życia”.
NIE MAM PRZYJEMNOŚCI
W 2012 roku Żarty się
Kończą. Tusk nakazuje przeprowadzenie wewnętrznych wyborów szefa delegacji
PO. Dla wszystkich jest jasne, że to cios w partyjnego miłośnika dobrej kuchni,
który do tej pory pełnił tę funkcję z jego namaszczenia. Saryusz nawet chce
wystartować, ale potyka się na pierwszej przeszkodzie. Po tygodniu zabiegów
udaje mu się zebrać pod swoją kandydaturą dwa podpisy - Jacek Protasiewicz,
który te wybory ostatecznie wygra, bez kłopotu gromadzi ich 11. W kolejnej
kadencji Saryusz traci kolejny tytuł - koledzy znienacka pozbawiają go posady
wiceszefa frakcji chadeków w europarlamencie.
Sfrustrowany powoli
odbija od partyjnych kolegów. Gdy deputowani Platformy pytają go o przebieg
spotkań w kierownictwie Europejskiej Partii Ludowej (Saryusz do końca pełnił
prestiżową, ale mało znaczącą funkcję wiceszefa EPL), odpowiada na odczepnego:
- To poufne rozmowy.
Ale wciąż zachowuje
się lojalnie. W czerwcu zeszłego roku pojawia się na spotkaniu europosłów PO z
Donaldem Tuskiem. - Zabierał nawet głos i wcale nie był na kontrze. W sprawach
europejskich zgadzał się z Tuskiem - wspomina deputowany Platformy Tadeusz
Zwiefka. Gdy kilka miesięcy później w europarlamencie ma dojść do głosowania
nad rezolucjami dotyczącymi Polski, jest sceptyczny, ale na zamkniętych
spotkaniach cały czas występuje z pozycji partyjnego patrioty. - Mówił, że na
Węgrzech takie dokumenty tylko zwiększały popularność Viktora Orbana.
Twierdził, że popieranie rezolucji jest bez sensu, bo tylko zaszkodzi
Platformie - wspomina Zwiefka. Podczas głosowania Saryusz nie chce łamać dyscypliny
i wyjmuje kartę do głosowania (ma na to przyzwolenie Schetyny).
- Abstrahując od
nieudanego startu na szefa Rady, Saryusz to chyba duże wzmocnienie dla PiS.
Cieszy się pan z tego transferu? - pytam polityka z władz PiS.
- Nie. Może i ma
dużą wiedzę, ale to trudny człowiek. Kilka lat temu miałem z nim spięcie w
kuluarach. Potraktował mnie z góry, bardzo arogancko. Odpowiedziałem, że z
takim brakiem kultury jeszcze w życiu się nie spotkałem i nie mam przyjemności
przebywać z nim w jednym towarzystwie. Zdania nie zmieniłem.
Europejska fuszerka prezesa
Polski rząd znalazł
się w kompletnej izolacji. Z politycznego i dyplomatycznego punktu widzenia to
jest jedna wielka katastrofa - mówi politolog, prezes Fundacji Batorego
Aleksander Smolar
Rozmawia Maciej Nowicki
Newsweek: Dlaczego PiS z tak wielką zaciekłością
zwalczał kandydaturę Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej?
Aleksander Smolar: Osobista
nienawiść Kaczyńskiego odegrała niemałą rolę. Chciał się odegrać za
upokorzenie z 2007 roku - przegraną debatę z Tuskiem, a w konsekwencji
przegrane wybory. Ostatnio wspominał o moralnej odpowiedzialności Tuska za
katastrofę smoleńską, a wcześniej sugerował jego nie tylko moralną
odpowiedzialność - choćby cytując piękny wiersz Herberta o „zdradzonych o świcie”. A Macierewicz - czyli
prawa ręka Kaczyńskiego od brudnej roboty - wprost oskarżał Tuska o zdradę.
Kaczyński nie chciał też, aby w Brukseli urzędował człowiek,
który stanowi codzienne świadectwo, że Polski nie można zredukować do PiS. Po
śmierci Jana Pawła II nie ma drugiego Polaka, który odgrywałby równie istotną
rolę na świecie. I Kaczyńskiemu marzyło się, aby Tusk został upokorzony na
oczach całej Europy i aby wszyscy wiedzieli, że to właśnie Kaczyński go ukarał.
A kalkulacje
polityczne?
To one były najważniejsze. Władze PiS długo się
zastanawiały, co jest dla nich bardziej szkodliwe: powrót Tuska do Polski już
teraz czy za dwa i pół roku. I doszły do wniosku, że powrót już teraz byłby
korzystniejszy. Zwłaszcza że opozycja jest słaba, a Tusk - upokorzony klęską
w Brukseli - szybko zmarnotrawiłby swój kapitał polityczny. Natomiast jeśli
wróci za dwa i pół roku z opinią polityka, który wzmocnił Europę, to prawdopodobnie
pokona Dudę. To spędza im sen z powiek.
Na co właściwie
liczyły polskie władze, stając przeciwko całej Unii Europejskiej? Przecież było
jasne, że Saryusz-Wolski nie ma najmniejszych szans...
- Miały nadzieję, że dojdzie do jakichś podziałów na tle
kandydatury Tuska, że przeciągną na swoją stronę przynajmniej kraje Grupy
Wyszehradzkiej i Londyn. Ale nic takiego się nie stało - nawet Węgry, sojusznik
numer 1, nie stanęły po ich stronie, choć Kaczyński wraz z Orbanem półtora
roku temu w Krynicy ogłaszał rozpoczęcie kontrrewolucji kulturowej w UE...
Orban jest w tym samym europejskim ugrupowaniu co Merkel, ma dobre stosunki z
Tuskiem, który zresztą wielokrotnie go bronił. I nie chciał narażać swej
pozycji tylko dlatego, że Warszawa postanowiła prowadzić awanturniczą
politykę. W rezultacie polski rząd znalazł się w kompletnej izolacji. Z politycznego
i dyplomatycznego punktu widzenia to jest jedna wielka katastrofa. Kiedy
minister Waszczykowski odpowiadał, że nie interesuje go, czy kandydat
polskiego rządu Jacek Saryusz-Wolski ma czyjekolwiek poparcie, można było się z
tego tylko śmiać. Ale przecież Waszczykowski pojechał do Brukseli właśnie po
to, żeby zabiegać o poparcie, a nie zdobył żadnego.
Jak PiS z tego
wybrnie?
- Prowincjonalizm i ignorancja tej ekipy są przerażające.
Od samego początku PiS wysuwało argumenty, którymi wyłącznie się ośmieszało.
Dawano do zrozumienia, że Tusk nie może być kandydatem, bo grozi mu
postępowanie karne w związku z katastrofą smoleńską czy sprawami kryminalnymi,
czyli aferą Amber Gold. Kaczyński miał nawet powiedzieć Merkel, że polskie
władze są gotowe wysłać list gończy za Tuskiem. Europoseł, skądinąd profesor
socjolog Zdzisław Krasnodębski, radził Tuskowi, żeby zmienił obywatelstwo na
niemieckie. Oskarżano go o występowanie przeciw polskim interesom, o angażowanie
się w politykę wewnętrzną. To nic nie dało. Więc teraz PiS skupi się na ratowaniu
własnej reputacji w oczach opinii publicznej w kraju. Będzie chciało zatrzeć
pamięć o tym, co zobaczyli Polacy przy okazji awantury o Tuska: kompletne
osamotnienie i upokorzenie PiS. Z powodu ogromnego zacietrzewienia rząd postępował
wbrew interesom Polski. Był gotów na wszystko, byle tylko pozbyć się Polaka z
Brukseli. I to pomimo faktu, że we wszystkich ważnych sprawach - migracji,
polityce energetycznej, kwestii ochrony granic etc. - stanowisko Tuska było
zgodne z szerokim polskim konsensusem. Dlatego, jak przypuszczam, rząd
rozpocznie wielką antyniemiecką akcję propagandową, choć niedawno starał się
jakoś poprawić relacje z Niemcami.
Czego jeszcze
Kaczyński może próbować?
Być może władze będą się starały wyjść z kompletnej izolacji
poprzez gorączkowe utożsamianie się z Trumpem. Przecież prezydent USA w wielu
deklaracjach był agresywnie antyeuropejski wręcz entuzjastycznie reagował na
Brexit, zapowiadając wyjście z UE kolejnych państw.
Niewykluczone też, że to przyspieszy procesy rozkładowe w
samym PiS. Nie chodzi oczywiście o otwarty bunt, o stworzenie alternatywy dla
Kaczyńskiego, bo to dziś jest niemożliwe. Ale przecież w PiS jest wielu ludzi,
którzy zdają sobie sprawę z kompletnego osamotnienia Polski. Nie trzeba się
znać na polityce międzynarodowej, żeby to rozumieć. Dlatego niewydolność PiS
może się pogłębiać. Polecenia będą wykonywane coraz mniej gorliwie z powodu
przypływu apatii, pesymizmu, dezorientacji czy uświadomienia sobie faktu, że u
naczelnika jest coś nie tak z głową.
Premier Szydło w
proteście przeciw wyborowi Tuska odmówiła podpisania konkluzji ze szczytu, na
co prezydent Hollande odpowiedział: „Wy macie swoje zasady, my mamy fundusze
strukturalne”. To groźba?
Wszystko skończyło się pyskówką, kompletnie irracjonalną -
jak to w pyskówkach. Emocje i upokorzenie wzięły górę nad zdolnością
myślenia. To, co mówią pani Szydło i pan Waszczykowski, jest poniżej wszelkiego
poziomu.
Ale wypowiedź Hollande’a też nie była na miejscu. Znacznie
lepiej byłoby powiedzieć wprost: „Występujecie przeciwko całej Unii, a
jednocześnie oczekujecie bardzo dużo”. Doskonale wiemy, że deklaracja
Hollande’a niebawem może stać się faktem i Polska utraci część funduszy. Może
to zostać wytłumaczone rosnącymi kosztami utrzymania uchodźców albo
koniecznością przekazywania funduszy Turcji. Albo też sformalizowana zostanie
idea Europy wielu prędkości i powstanie oddzielny budżet strefy euro.
Kilka miesięcy temu
mówił pan, że Jarosław Kaczyński nie pójdzie na frontalny konflikt z UE. To się teraz chyba zmienia?
- PiS jest zaskoczone, że Unia Europejska poświęca Polsce
tak dużo czasu, mimo licznych problemów, z którymi sama się boryka. W Europie
ciągle ktoś przypomina, że w naszym kraju naruszane są normy państwa demokratycznego.
Z tego bierze się dramatyczny spadek znaczenia Polski w Europie i po gorszenie
stosunków z niemal wszystkimi krajami Unii. Ale Jarosław Kaczyński nie chce
zerwania z UE - wie, że członkostwo w UE daje nam poczucie bezpieczeństwa i
szanse na postęp materialny, cywilizacyjny. Zawdzięczamy Unii fundusze, które
można porównywać jedynie z planem Marshalla.
Jednak stosunek Polaków do UE jest ambiwalentny - jak wynika
z raportu Fundacji Batorego poparcie 80 proc. Polaków dla członkostwa w Unii idzie
w parze z niechęcią do głębszej integracji ekonomicznej i politycznej. PiS to
wykorzystuje...
Część opozycji
twierdzi, że Kaczyński chce tylnymi drzwiami wyprowadzić Polskę z UE. Istnieje
taka groźba?
Nie podzielam tej opinii. Jeśli w ostatnich miesiącach
stosunek PiS do Unii jakoś się zmienił, to poprzez ciche przyzwolenie dla idei
Europy wielu prędkości. Ludzie Kaczyńskiego zdają sobie sprawę, że jest to
nieuchronne. Kanclerz Merkel przyjechała do Polski w lutym z dwóch powodów. Po
pierwsze, chciała się przekonać, jaki będzie stosunek Polski do Trumpa.
Wysondować, czy Warszawa stanie po stronie Waszyngtonu przeciwko Berlinowi i
Paryżowi, jak to się stało w czasie wojny w Iraku. A po drugie, chciała
powtórzyć to, co mówiła już wcześniej po szczycie UE na Malcie: że głębsza
integracja choćby części Europy jest konieczna. Przy okazji zapewniła, że nie
chodzi o to, żeby budować jakiś mur, bo jeśli Polska będzie chciała dołączyć
do grupy ściślejszej integracji na przykład za trzy lata, to droga jest
otwarta.
Dlaczego w takim
razie Kaczyński mówi, że Europa wielu prędkości oznacza śmierć Unii?
- Gdyby Unia Europejska była kształtowana według życzeń
prezesa PiS, to wyglądałaby tak, jak w czasie podpisywania traktatu rzymskiego
60 lat temu. Ograniczałaby się do czterech podstawowych wolności: przepływu
ludzi, kapitału, dóbr i usług. Dziś jest to stanowisko nie do przyjęcia
właściwie dla wszystkich krajów. Nawet Wielka Brytania była gotowa przed Brexitem
zgodzić się na więcej. Teraz za takie pomysły Kaczyńskiego płacimy wszyscy.
Polska nie została zaproszona do Wersalu na spotkanie przywódców
najważniejszych krajów Unii. A przecież w naturalny sposób powinna się tam
znaleźć - choćby jako reprezentant naszej części Europy. Ta nieobecność Polski
w Wersalu była bardzo znacząca...
Uważa pan, że Polski
nie zaproszono tam z konkretnego powodu?
Większość Unii chce dalszej integracji, a ponieważ Polska
się na to nie zgadza, więc w Wersalu nie było dla niej miejsca. Szkody
spowodowane przez ignorancję tej ekipy mogą być nie do odrobienia. PiS
zachowuje się tak, jakby jego jedynym celem była samoizolacja.
Czy polityka
zagraniczna PiS opiera się na jakiejś logice? W lutym wydawało się, że
Kaczyński chce uspokojenia stosunków z Berlinem, ale w marcu znów się
zakotłowało...
- Próżno szukać jakiejkolwiek logiki, bo jej nie ma.
Wszystko sprowadza się do chwilowej taktyki. W 2016 roku w sejmowym expose
minister Waszczykowski zapowiedział, że strategicznym partnerem Polski w UE
jest Wielka Brytania, a Niemcy to jedynie ważny partner ekonomiczny. Ta śmiała
teza musiała przecież zostać zatwierdzona przez prezesa-naczelnika. Trudno o
lepszy przykład krótkowzroczności, przecież wiadomo było, że w czerwcu 2016 r.
odbędzie się referendum w sprawie Brexitu że przyszłość Wielkiej Brytanii w
Unii jest niepewna.
W tym roku Waszczykowski mówił w Sejmie, że celem Polski
jest umacnianie Unii. Chodziło o to, aby tym sposobem przykryć wpadkę z
zeszłego roku. Więc kiedy Merkel wyciągnęła rękę do Polski, PiS z tego
skorzystało. I choć oczywiście trudno było sobie wyobrazić merytoryczne
porozumienie między kanclerz Niemiec a Kaczyńskim, to politycy PiS zaczęli
opowiadać, że stosunki z Berlinem są bardzo dobre. Teraz znowu wymogi taktyki
są inne - antyniemiecką kampanią trzeba przykryć klęskę brukselską!
Chaos w polityce
zagranicznej...
- Polityka zagraniczna PiS jest skazana na chaos. To wynika
z niewiedzy, niekompetencji i obsesji jednego człowieka. A kompetencje całej
ekipy sprowadzają się do tego, by wyczuć pragnienia Kaczyńskiego. W tym
sensie tytuł „Ucho prezesa” to bardzo dobra metafora dzisiejszej sytuacji. Im
ktoś jest bliżej ucha prezesa-naczelnika, tym jego wpływy są większe. Niestety,
prezes-naczelnik jest prowincjuszem i nie ma najmniejszego pojęcia o świecie.
A jego nastroje są bardzo zmienne. Jednego dnia do upadłego broni suwerenności
państw narodowych, ale następnego informuje, że jest za europejską bronią
nuklearną. A przecież to wymagałoby stworzenia państwa europejskiego, a już co
najmniej federacji europejskiej, czyli ograniczenia polskiej suwerenności! Bo
przecież ani Paryż, ani Londyn nie oddadzą Kaczyńskiemu prawa do decydowania o
wykorzystaniu broni nuklearnej!
Na chaos w polityce zagranicznej nakładają się różne
posunięcia Macierewicza. Minister obrony wypowiada kolejną wojnę Rosji,
oskarżając ją o zamach smoleński. Nie ma najwyraźniej pojęcia o konsekwencjach
międzynarodowych swoich wypowiedzi.
Czy minister
Waszczykowski powinien podać się do dymisji po klęsce na szczycie w Brukseli?
PiS nie ma nikogo na jego miejsce. Jakiś czas temu pojawiły
się przecieki o powrocie z Parlamentu Europejskiego Anny Fotygi, ale trudno w
to uwierzyć. Po wyborach kandydatem na szefa MSZ był Krzysztof Szczerski, który
w przeciwieństwie do Waszczykowskiego jest przynajmniej zrównoważony. Minister
ds. europejskich Konrad Szymański nie zastąpi Waszczykowskiego, bo jest zbyt umiarkowany i
kierownictwo partii nie ma do niego zaufania. Ławka PiS jest niewiarygodnie
krótka i między innymi dlatego Waszczykowski tak długo przetrwał. Szef MSZ
świetnie wyczuwa to, czego chce prezes Kaczyński i daje do zrozumienia, że nie
można go zwolnić, bo to byłby atak w samego prezesa. Im większe gafy popełnia,
tym ma większe szanse na uratowanie stanowiska.
Czy polityka
zagraniczna PiS była od samego początku skazana na klęskę?
Zaraz po swoim zwycięstwie Andrzej Duda chciał ułożenia
stosunków z Berlinem, używał łagodniejszego języka wobec Moskwy. Ale zaraz
wyszła na jaw prawdziwa natura jego formacji. To jest jak w tym dowcipie, w
którym skorpion prosi żabę, żeby pozwoliła mu przepłynąć rzekę na swoim
grzbiecie. Na środku rzeki żaba czuje ukłucie skorpiona. Na pytanie: „Dlaczego
to robisz - przecież oboje zginiemy?”, skorpion odpowiada: „Bo taka jest moja
natura”. I wygląda na to, że nic nie jest w stanie zmienić natury tej ekipy.
Wolą utonąć, podtapiając przy tym Polskę.
PiS obiecywało
„przewrót kopernikański w polityce zagranicznej”. Dostrzega pan jakieś sukcesy?
Nie widzę niczego takiego, jedynie pogłębiającą się
samoizolację; tak jest na pewno w wypadku Unii Europejskiej. Jeśli chodzi o
politykę wschodnią, można się pocieszać, że dorobek ostatnich 27 lat nie
został zakwestionowany, choć widać wyraźne tendencje antyukraińskie. Minister
Waszczykowski pojechał do Kijowa dopiero po 10 miesiącach od objęcia urzędu.
Prezydent Duda odmówił po swoim wyborze spotkania z Poroszenką. Jedyny kraj, z
którym mamy lepsze stosunki niż wcześniej, to Białoruś. Najlepiej wyraził to
marszałek Senatu, komplementując „ludzkie cechy Łukaszenki” - ograniczonego
dyktatora o mentalności i przygotowaniu dyrektora kołchozu. Nie jestem
przeciwny poprawie relacji z Białorusią, ale jeśli tylko tutaj odnieśliśmy
sukces, to przecież brzmi jak jakiś zły dowcip!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz