środa, 15 marca 2017

Kompleks Donalda i Europejska fuszerka prezesa



Kompleks Donalda

Majestatycznie, z papierosem w palcach, przechadza się po sali. Podąża za nim asystent z talerzykiem na popiół. Takie wspomnienie zostawił po sobie w PO europoseł Jacek Saryusz-Wolski. Człowiek powszechnie ceniony, ale niezbyt lubiany

Michał Krzymowski

Decyzja o wystawieniu kandydatury Jacka Saryusza-Wolskiego zapadła w warszaw­skim mieszkaniu europosła PiS Ryszarda Czarneckiego. Spotkanie odbyło się w trzy pary oczu: kandydat, gospodarz i prezes PiS Jarosław Kaczyński. - Saryusz był jak jabłko na drzewie. Wystarczyło podejść i je zerwać, nic trudnego. Cały transfer w pojedynkę przygoto­wał Czarnecki - twierdzi europoseł PiS.
   Skoro wszystko poszło tak gładko, to dlaczego skończyło się tak marnie? Zanim polski rząd zaczął zabiegać o poparcie dla swojego kandydata na szefa Rady Europejskiej, tajny plan wy­ciekł do mediów. Jacek Saryusz-Wolski przez pierwsze dwa dni odmawiał komentarza, a gdy już wszystko potwierdził, nie wpuszczono go nawet na posiedzenie Rady Europejskiej. W efekcie głosowanie zakończyło się blamażem polskiego rządu. - Szkolny błąd. Jeden z naszych dyplomatów użył nazwi­sksa Saryusza-Wolskiego na spotkaniu z prezydencją maltańską, £ w którym uczestniczył jeden z członków gabinetu Donalda
Tuska. Jego ludzie natychmiast wypuścili to do „Financial Timesa” i spalili temat - przyznaje współpracownik prezesa PiS.

PREZYDENT WYCIĘTY METODĄ SALAMI
Piotr Borys, były europoseł PO, bliski współpracownik Grze­gorza Schetyny: - Saryusz-Wolski to ceniony ekspert i świetny negocjator. Tą decyzją przekreślił swój cały dorobek. Do dziś nie mogę się z tego otrząsnąć. Nie wiem, dlaczego to zrobił.
   Polityk PiS: - Tkwienie w Platformie go frustrowało, przez lata odbierano mu kolejne funkcje, wycinano metodą salami. My na­prawdę niczego mu nie obiecaliśmy. MSZ nie wchodzi w grę, bo prezes musi tam mieć człowieka, który będzie go słuchać, a Sa­ryusz jest niesterowalny. Komisarz? Odpada. To stanowisko, do którego w PiS już dziś jest kolejka.
   Na co w takim razie może liczyć były deputowany PO? Naj­pewniej dostanie miejsce na liście PiS w kolejnych wyborach do europarlamentu, a fundacja Centrum Europejskie Natolin, w której Saryusz pełni funkcję szefa rady (w dokumentach or­ganizacji tytułuje się prezydentem), będzie nadal otrzymywać rządowe dotacje. Według naszych informacji Natolin jest dziś w przededniu rozstrzygnięcia konkursu zorganizowanego przez ministra nauki Jarosława Gowina. Stawką jest ponad ćwierć miliona złotych dofinansowania. „Wyniki konkursu będą ogło­szone w drugiej połowie marca 2017 roku” - informuje resort w e-mailu przesłanym „Newsweekowi”.
   Natolin w ostatnich latach korzystał też z dotacji Minister­stwa Spraw Zagranicznych. Dzięki porozumieniu podpisanemu za rządów PO fundacja w latach 2012-2016 dostała z MSZ w su­mie ok. 2,1 mln zł. Ostatnią transzę - ponad 700 tys. zł - wypła­cono cztery miesiące temu. Z pewnością resort nie odmówi teraz Natolinowi dalszej współpracy.
   Wieloletni współpracownik eurodeputowanego: - Czy spra­wa dotacji przeważyła? Nie sądzę. Saryusz od lat czuł się wypy­chany z PO.

POZNAŁ DONALDA Z ANGELĄ
Jacek Saryusz-Wolski wiąże się z Platformą 16 lat temu i od początku ma w niej pod górkę. - Przed wyborami w 2001 roku krążył wokół PO, ale przeciw przyjęciu go z jakie­goś powodu był Jan Krzysztof Bielecki, który miał wtedy duży wpływ na Donalda. Ostatecznie zarekomendował go więc Andrzej Olechowski. Sukces był połowiczny, bo Saryusz nie do­stał miejsca na liście do Sejmu. Wystartował z naszym poparciem do Senatu, ale mandatu nie zdobył - wspomina były sekretarz generalny Platformy Paweł Piskorski.
   Gdy pozycja Olechowskiego słabnie, Saryusz-Wolski szybko zbliża się do Tuska. - Donald początkowo parł do związania Platformy z eu­ropejskimi liberałami, ale Saryusz przekonał go, że lepiej przystąpić do politycznej rodziny cha­deków. To on wprowadził PO do Europej­skiej Partii Ludowej, a Donalda na europejskie salony - opowiada jeden z europosłów.
   Saryusz zawsze będzie uważać, że tych za­sług odpowiednio nie doceniono. Już po wy­rzuceniu z Platformy wypomni Tuskowi, że to on poznał go z kanclerz Niemiec Angelą Mer­kel. „Lata temu przedstawiłem PDT szefowej CDU” - napisał na Twitterze.
   W sprawach europejskich Tusk początko­wo jest pod wrażeniem bywałego kolegi - być może ma nawet na jego punkcie kompleks. Sa­ryusz to twórca i wieloletni szef Urzędu Inte­gracji Europejskiej, zaprawiony w zawiłych negocjacjach akcesyjnych. A Tusk? Zero mię­dzynarodowego doświadczenia, zero kontak­tów. Saryusz biegle włada angielskim i francuskim, do tego mówi po rosyjsku i włosku. Tusk z języków zna tylko niemiecki, ale i tym się specjalnie nie chwali. Jest za to mistrzem w partyjnych intrygach. W przeciwieństwie do Saryusza, który na krajowym podwórku porusza się jak słoń w składzie porcelany.
   W 2004 r. Jan Rokita i Jacek Saryusz-Wolski na prośbę sze­fa partii przygotowują uchwałę nawiązującą do słynnego hasła „Nicea albo śmierć!”. Tekst to ostrzeżenie dla rządzącego SLD, że Platforma jest „zdeterminowana do odrzucenia kon­stytucji europejskiej w głosowaniu nad jej ratyfikacją, o ile nie będzie ona zawierała zapisów gwarantujących korzystną pozy­cję Polski”. Odezwa zostaje przyjęta przez radę polityczną PO, ale zarazem jest narzędziem w rozgrywce z Olechowskim, który od miesięcy powtarza, że stawianie sprawy na ostrzu noża jest politycznym błędem i że trze­ba zostawić rządowi możliwość kompromisu.
Po uchwale drogi Platformy i Olechow­skiego bezpowrotnie się rozchodzą. Jeden z trzech założycieli - „tenorów” - zostaje wy­pchnięty z partii rękami swojego byłego pro­tegowanego. Czy Saryusz-Wolski zadaje mu ten cios z premedytacją, widząc, że możliwo­ści byłego szefa MSZ i tak osłabły? Raczej nie. Saryusz pisze uchwałę z przekonania. Jesz­cze jako pełnomocnik ds. integracji wychodzi z założenia, że rozszerzenie nie może odbyć się bez Polski, i stawia Brukseli twarde warunki. A kilka lat później wymyśla hasło „Nicea albo śmierć”, spopularyzowane przez Rokitę.
Czy przygotowując uchwałę, daje się Tusko­wi wykorzystać? Tak, bez wątpienia.

CO ZA CHAMISKO!
Czas odpłaty przychodzi podczas kampanii prezydenckiej w 2005 roku. Kandydat Plat­formy Donald Tusk leci do Strasburga na rozmowę z szefem Rady Europy Terrym Davisem, chce rozmawiać o sytuacji Pola­ków na Białorusi. W spotkaniu ma mu towarzyszyć Saryusz.
   Opowiada współpracownik Tuska: - Spotkanie jest umówione na dziewiątą, a trzeba wiedzieć, że Jacek, podobnie jak Kaczor, lubi sobie rano pospać i często się spóźnia. Tusk wchodzi więc na rozmowę sam, w towarzystwie tłumacza. Saryusz zjawia się po 20 minutach. Wparowuje jak gdyby nigdy nic, dosiada się do stołu i włącza do rozmowy. Ale jak! Od razu zwraca się do Davisa po angielsku, z pominięciem tłumacza. Zachowuje się niczym szef delegacji, przyćmiewając lidera. Donald był wściekły. „Co za chamisko!” - krzyczał po spotkaniu.
   Dwa lata później Saryusz znów gra Tuskowi na nosie. Wbrew jego decyzji ubiega się o stanowisko szefa komisji spraw zagranicznych w europarlamencie. I stawia na swo­im. Zwycięstwo smakuje tym lepiej, że komisją do tej pory kierował wpływo­wy niemiecki chadek Elmar Brok. - Sa­ryusz od lat toczy z nim anegdotyczne boje. Obaj są słusznej postury, już nie najmłodsi, a zachowują się jak chłop­cy w krótkich majtkach. Każde wystą­pienie Elmara po Jacku czy Jacka po Elmarze to szpila wbita przedmówcy - opowiada jeden z deputowanych. Sęk w tym, że wygrana Saryusza oznacza porażkę zaprzyjaźnionego z Tuskiem europosła Janusza Lewandowskie­go, który starał się o fotel szefa równie ważnej, choć mniej prestiżowej komisji budżetu.
   Znajomy Saryusza: - Jacek jest świet­nym ekspertem, ale polityk z nie­go fatalny. Lewandowski zagryzł zęby, ustąpił i trzy lata później został dzię­ki Tuskowi komisarzem. A Saryusz po­traktował sprawę ambicjonalnie, ale podpadł Tuskowi. Było jasne, że żadne­go poważnego stanowiska już od niego nie dostanie.
   A okazji po drodze nie brakuje. W 2007 roku powstaje pierwszy rząd Platformy, ale ministrem spraw zagra­nicznych zostaje Radosław Sikorski.
W 2010 r. posadę unijnego komisa­rza obejmuje Lewandowski. W 2011 r. tekę szefa dyplomacji ponownie dosta­je Sikorski. A w 2014 r. do obsadzenia są dwie funkcje: ministra spraw zagranicz­nych i komisarza ds. rynku wewnętrz­nego. Ale Saryusz znów musi obejść się smakiem. - Największym policzkiem była dla niego nominacja Elżbiety Bień­kowskiej, która do dziś sobie nie radzi w Brukseli - opowiada europoseł PO.

SZAMPAN Z ORŁEM
Saryusz-Wolski to typ gabineto­wego eksperta. W Brukseli odno­si sukcesy: doprowadza do powołania zgromadzenia Partnerstwa Wschodniego Euronest, forsuje ra­port o wspólnej zewnętrznej polityce bezpieczeństwa, przygo­towuje opinię do Mapy Drogowej UE 2050 w dziedzinie energii. Ale działalnością partyjną i zabiegami o względy działaczy gar­dzi. Mimo że w Brukseli jest od 13 lat, to z wieloma deputowany­mi PO nadal pozostaje na „pan”. - Mamy w delegacji ekspremiera i kilku byłych konstytucyjnych ministrów, wszyscy jesteśmy po imieniu. Tylko do niego mówiło się „panie ministrze”. A przecież był tylko sekretarzem stanu! Nigdy nie zachęcał nikogo do prze­chodzenia na „ty”, widać było, że takie tytułowanie mu schlebia - opowiada polityk PO.
   Spośród wszystkich deputowanych PO najbliższe relacje z Sa­ryuszem ma Jan Olbrycht, który przed wyborem do europarlamentu był marszałkiem województwa śląskiego. Ale nawet on mówi do Saryusza-Wolskiego „panie ministrze”. Z kolei Saryusz zwraca się do niego „panie marszałku”. Choć Olbrycht nie pełni tej funkcji już od 15 lat!
   Pracą w terenie Saryusz też się nie kala. Na spotkaniach w okręgu wyborczym pojawia się z rzadka. W 2014 roku, tuż po wyborze do europarlamentu na ko­lejną kadencję, przyjeżdża na dożynki do łódzkich Poddębic. Na jarmarku przy­grywa ludowa kapela, ludzie się bawią, ale deputowanemu doskwiera upał. Dłu­go nie wytrzymuje - zdejmuje marynarkę i spoczywa na krześle pod parasolem trzymanym przez asystenta.
   Spotkanie Platformy w regionie. Saryusz nieczęsto pojawia się na partyj­nych naradach, ale tym razem jest. Ma­jestatycznie, z papierosem w palcach, przechadza się po sali. Tuż za nim podąża asystent - ten sam, który w Poddębicach rozpinał nad nim parasol. Tym razem nosi za posłem talerzyk do strząsania popiołu.
   Deputowany Platformy: - Asystent z talerzykiem? Tu, w Brukseli, to częsty widok, tym bardziej że Saryusz pali wszę­dzie, także w miejscach, w których jest to zabronione. Na posiedzeniach delegacji palaczy jest więcej, ale wszyscy się wstrzy­mują. On jest jedynym, który sięga tam po papierosa. Czasem ktoś mu zwróci uwagę, ale Saryusz nie reaguje.
   Poprzednia kadencja. W czasie sesji w Strasburgu deputowa­ni Platformy jadą na kolację do pobliskiej winiarni prowadzonej przez Polkę. Wszyscy zamawiają miejscowe wina, ale głównie białe. Saryusz jako jedyny sięga po kartę i każe sobie przynieść czerwone, nie alzackie. Gdy Lena Kolarska-Bobińska prosi go o kieliszek na spróbowanie, Saryusz na cały głos zwraca się pół-żartem do Rafała Trzaskowskiego: - Panie Rafale, chyba nie na­lejemy, prawda? Przecież pani poseł i tak nie zna się na winie.
   Europoseł PO: - Saryusz lubi dobrze zjeść i wypić. Chodzi do najlepszych restauracji w Brukseli, a w Szampanii znalazł fa­brykę, w której specjalnie dla niego robią szampana z orłem na etykiecie. Jako szef delegacji miał fundusz na tzw. spotkania z li­derami opinii, z którego chętnie korzystał. Długo nie mogliśmy się doprosić o informacje na ten temat.
   Współpracownik Tuska: - Donald obsesyjnie dba o sylwetkę o pewnej porze po prostu nie je. Saryusz zapytał go kiedyś w sa­molocie, czy w takim razie może zjeść jego porcję. Od tej pory Do­nald zaczął się z niego podśmiewać. Gdy podczas następnych podróży stewardesy rozdawały Prince Polo, powtarzał: „Oddajcie swoje wafelki Jackowi. Będzie wam wdzięczny do końca życia”.

NIE MAM PRZYJEMNOŚCI
W 2012 roku Żarty się Kończą. Tusk nakazuje przeprowadze­nie wewnętrznych wyborów szefa delegacji PO. Dla wszystkich jest jasne, że to cios w partyjnego miłośnika dobrej kuchni, który do tej pory pełnił tę funkcję z jego namaszczenia. Sary­usz nawet chce wystartować, ale potyka się na pierwszej prze­szkodzie. Po tygodniu zabiegów udaje mu się zebrać pod swoją kandydaturą dwa podpisy - Jacek Protasiewicz, który te wy­bory ostatecznie wygra, bez kłopotu gro­madzi ich 11. W kolejnej kadencji Saryusz traci kolejny tytuł - koledzy znienacka pozbawiają go posady wiceszefa frakcji chadeków w europarlamencie.
   Sfrustrowany powoli odbija od par­tyjnych kolegów. Gdy deputowani Plat­formy pytają go o przebieg spotkań w kierownictwie Europejskiej Partii Lu­dowej (Saryusz do końca pełnił prestiżo­wą, ale mało znaczącą funkcję wiceszefa EPL), odpowiada na odczepnego: - To poufne rozmowy.
   Ale wciąż zachowuje się lojalnie. W czerwcu zeszłego roku pojawia się na spotkaniu europosłów PO z Donaldem Tuskiem. - Zabierał nawet głos i wcale nie był na kontrze. W sprawach europejskich zgadzał się z Tuskiem - wspomina depu­towany Platformy Tadeusz Zwiefka. Gdy kilka miesięcy później w europarlamen­cie ma dojść do głosowania nad rezolucja­mi dotyczącymi Polski, jest sceptyczny, ale na zamkniętych spotkaniach cały czas występuje z pozycji partyjnego patrio­ty. - Mówił, że na Węgrzech takie dokumenty tylko zwiększały popularność Viktora Orbana. Twierdził, że popieranie rezolucji jest bez sensu, bo tylko zaszkodzi Platformie - wspomina Zwiefka. Podczas głosowania Saryusz nie chce łamać dyscypliny i wyj­muje kartę do głosowania (ma na to przyzwolenie Schetyny).
   - Abstrahując od nieudanego startu na szefa Rady, Saryusz to chyba duże wzmocnienie dla PiS. Cieszy się pan z tego transferu? - pytam polityka z władz PiS.
   - Nie. Może i ma dużą wiedzę, ale to trudny człowiek. Kil­ka lat temu miałem z nim spięcie w kuluarach. Potraktował mnie z góry, bardzo arogancko. Odpowiedziałem, że z takim brakiem kultury jeszcze w życiu się nie spotkałem i nie mam przyjemności przebywać z nim w jednym towarzystwie. Zdania nie zmieniłem.

Europejska fuszerka prezesa

Polski rząd znalazł się w kompletnej izolacji. Z politycznego i dyplomatycznego punktu widzenia to jest jedna wielka katastrofa - mówi politolog, prezes Fundacji Batorego Aleksander Smolar

Rozmawia Maciej Nowicki

Newsweek: Dlaczego PiS z tak wielką zaciekłością zwalczał kandydaturę Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej?
Aleksander Smolar: Osobista nie­nawiść Kaczyńskiego odegrała niemałą rolę. Chciał się odegrać za upokorzenie z 2007 roku - przegraną debatę z Tu­skiem, a w konsekwencji przegrane wy­bory. Ostatnio wspominał o moralnej odpowiedzialności Tuska za katastro­fę smoleńską, a wcześniej sugerował jego nie tylko moralną odpowiedzial­ność - choćby cytując piękny wiersz Herberta o „zdradzonych o świcie”. A Macierewicz - czyli prawa ręka Ka­czyńskiego od brudnej roboty - wprost oskarżał Tuska o zdradę.
Kaczyński nie chciał też, aby w Brukseli urzędował człowiek, który stanowi co­dzienne świadectwo, że Polski nie moż­na zredukować do PiS. Po śmierci Jana Pawła II nie ma drugiego Polaka, któ­ry odgrywałby równie istotną rolę na świecie. I Kaczyńskiemu marzyło się, aby Tusk został upokorzony na oczach całej Europy i aby wszyscy wiedzieli, że to właśnie Kaczyński go ukarał.

A kalkulacje polityczne?
To one były najważniejsze. Władze PiS długo się zastanawiały, co jest dla nich bardziej szkodliwe: powrót Tuska do Polski już teraz czy za dwa i pół roku. I doszły do wniosku, że powrót już teraz byłby korzystniejszy. Zwłaszcza że opo­zycja jest słaba, a Tusk - upokorzony klę­ską w Brukseli - szybko zmarnotrawiłby swój kapitał polityczny. Natomiast jeśli wróci za dwa i pół roku z opinią polityka, który wzmocnił Europę, to prawdopo­dobnie pokona Dudę. To spędza im sen z powiek.

Na co właściwie liczyły polskie władze, stając przeciwko całej Unii Europejskiej? Przecież było jasne, że Saryusz-Wolski nie ma najmniejszych szans...
- Miały nadzieję, że dojdzie do jakichś podziałów na tle kandydatury Tuska, że przeciągną na swoją stronę przy­najmniej kraje Grupy Wyszehradzkiej i Londyn. Ale nic takiego się nie stało - nawet Węgry, sojusznik numer 1, nie stanęły po ich stronie, choć Ka­czyński wraz z Orbanem półtora roku temu w Krynicy ogłaszał rozpoczęcie kontrrewolucji kulturowej w UE... Orban jest w tym samym europejskim ugrupowaniu co Merkel, ma dobre sto­sunki z Tuskiem, który zresztą wielo­krotnie go bronił. I nie chciał narażać swej pozycji tylko dlatego, że Warsza­wa postanowiła prowadzić awanturni­czą politykę. W rezultacie polski rząd znalazł się w kompletnej izolacji. Z po­litycznego i dyplomatycznego punktu widzenia to jest jedna wielka kata­strofa. Kiedy minister Waszczykowski odpowiadał, że nie interesuje go, czy kan­dydat polskiego rządu Jacek Saryusz-Wolski ma czyjekolwiek poparcie, można było się z tego tylko śmiać. Ale przecież Waszczykowski pojechał do Brukseli właśnie po to, żeby zabiegać o poparcie, a nie zdobył żadnego.

Jak PiS z tego wybrnie?
- Prowincjonalizm i ignorancja tej eki­py są przerażające. Od samego począt­ku PiS wysuwało argumenty, którymi wyłącznie się ośmieszało. Dawano do zrozumienia, że Tusk nie może być kan­dydatem, bo grozi mu postępowanie karne w związku z katastrofą smoleńską czy sprawami kryminalnymi, czyli aferą Amber Gold. Kaczyński miał nawet po­wiedzieć Merkel, że polskie władze są gotowe wysłać list gończy za Tuskiem. Europoseł, skądinąd profesor socjolog Zdzisław Krasnodębski, radził Tusko­wi, żeby zmienił obywatelstwo na nie­mieckie. Oskarżano go o występowanie przeciw polskim interesom, o angażo­wanie się w politykę wewnętrzną. To nic nie dało. Więc teraz PiS skupi się na rato­waniu własnej reputacji w oczach opinii publicznej w kraju. Będzie chciało za­trzeć pamięć o tym, co zobaczyli Polacy przy okazji awantury o Tuska: komplet­ne osamotnienie i upokorzenie PiS. Z po­wodu ogromnego zacietrzewienia rząd postępował wbrew interesom Polski. Był gotów na wszystko, byle tylko pozbyć się Polaka z Brukseli. I to pomimo faktu, że we wszystkich ważnych sprawach - mi­gracji, polityce energetycznej, kwestii ochrony granic etc. - stanowisko Tuska było zgodne z szerokim polskim konsen­susem. Dlatego, jak przypuszczam, rząd rozpocznie wielką antyniemiecką akcję propagandową, choć niedawno starał się jakoś poprawić relacje z Niemcami.

Czego jeszcze Kaczyński może próbować?
Być może władze będą się starały wyjść z kompletnej izolacji poprzez go­rączkowe utożsamianie się z Trumpem. Przecież prezydent USA w wielu dekla­racjach był agresywnie antyeuropejski wręcz entuzjastycznie reagował na Brexit, zapowiadając wyjście z UE kolejnych państw.
Niewykluczone też, że to przyspie­szy procesy rozkładowe w samym PiS. Nie chodzi oczywiście o otwarty bunt, o stworzenie alternatywy dla Kaczyń­skiego, bo to dziś jest niemożliwe. Ale przecież w PiS jest wielu ludzi, którzy zdają sobie sprawę z kompletnego osa­motnienia Polski. Nie trzeba się znać na polityce międzynarodowej, żeby to ro­zumieć. Dlatego niewydolność PiS może się pogłębiać. Polecenia będą wykony­wane coraz mniej gorliwie z powodu przypływu apatii, pesymizmu, dezorien­tacji czy uświadomienia sobie faktu, że u naczelnika jest coś nie tak z głową.

Premier Szydło w proteście przeciw wyborowi Tuska odmówiła podpisania konkluzji ze szczytu, na co prezydent Hollande odpowiedział: „Wy macie swoje zasady, my mamy fundusze strukturalne”. To groźba?
Wszystko skończyło się pyskówką, kompletnie irracjonalną - jak to w py­skówkach. Emocje i upokorzenie wzię­ły górę nad zdolnością myślenia. To, co mówią pani Szydło i pan Waszczykowski, jest poniżej wszelkiego poziomu.
Ale wypowiedź Hollande’a też nie była na miejscu. Znacznie lepiej byłoby po­wiedzieć wprost: „Występujecie przeciw­ko całej Unii, a jednocześnie oczekujecie bardzo dużo”. Doskonale wiemy, że de­klaracja Hollande’a niebawem może stać się faktem i Polska utraci część funduszy. Może to zostać wytłumaczone rosnący­mi kosztami utrzymania uchodźców albo koniecznością przekazywania funduszy Turcji. Albo też sformalizowana zostanie idea Europy wielu prędkości i powstanie oddzielny budżet strefy euro.

Kilka miesięcy temu mówił pan, że Jarosław Kaczyński nie pójdzie na frontalny konflikt z UE. To się teraz chyba zmienia?
- PiS jest zaskoczone, że Unia Euro­pejska poświęca Polsce tak dużo czasu, mimo licznych problemów, z którymi sama się boryka. W Europie ciągle ktoś przypomina, że w naszym kraju naru­szane są normy państwa demokratycz­nego. Z tego bierze się dramatyczny spadek znaczenia Polski w Europie i po­ gorszenie stosunków z niemal wszystki­mi krajami Unii. Ale Jarosław Kaczyński nie chce zerwania z UE - wie, że człon­kostwo w UE daje nam poczucie bezpie­czeństwa i szanse na postęp materialny, cywilizacyjny. Zawdzięczamy Unii fun­dusze, które można porównywać jedynie z planem Marshalla.
Jednak stosunek Polaków do UE jest ambiwalentny - jak wynika z rapor­tu Fundacji Batorego poparcie 80 proc. Polaków dla członkostwa w Unii idzie w parze z niechęcią do głębszej integra­cji ekonomicznej i politycznej. PiS to wykorzystuje...

Część opozycji twierdzi, że Kaczyński chce tylnymi drzwiami wyprowadzić Polskę z UE. Istnieje taka groźba?
Nie podzielam tej opinii. Jeśli w ostat­nich miesiącach stosunek PiS do Unii jakoś się zmienił, to poprzez ciche przy­zwolenie dla idei Europy wielu prędko­ści. Ludzie Kaczyńskiego zdają sobie sprawę, że jest to nieuchronne. Kanclerz Merkel przyjechała do Polski w lutym z dwóch powodów. Po pierwsze, chciała się przekonać, jaki będzie stosunek Pol­ski do Trumpa. Wysondować, czy War­szawa stanie po stronie Waszyngtonu przeciwko Berlinowi i Paryżowi, jak to się stało w czasie wojny w Iraku. A po drugie, chciała powtórzyć to, co mówiła już wcześniej po szczycie UE na Malcie: że głębsza integracja choćby części Eu­ropy jest konieczna. Przy okazji zapew­niła, że nie chodzi o to, żeby budować jakiś mur, bo jeśli Polska będzie chcia­ła dołączyć do grupy ściślejszej integra­cji na przykład za trzy lata, to droga jest otwarta.

Dlaczego w takim razie Kaczyński mówi, że Europa wielu prędkości oznacza śmierć Unii?
- Gdyby Unia Europejska była kształ­towana według życzeń prezesa PiS, to wyglądałaby tak, jak w czasie podpisy­wania traktatu rzymskiego 60 lat temu. Ograniczałaby się do czterech podsta­wowych wolności: przepływu ludzi, kapitału, dóbr i usług. Dziś jest to sta­nowisko nie do przyjęcia właściwie dla wszystkich krajów. Nawet Wielka Bryta­nia była gotowa przed Brexitem zgodzić się na więcej. Teraz za takie pomysły Ka­czyńskiego płacimy wszyscy. Polska nie została zaproszona do Wersalu na spot­kanie przywódców najważniejszych krajów Unii. A przecież w naturalny spo­sób powinna się tam znaleźć - choćby jako reprezentant naszej części Europy. Ta nieobecność Polski w Wersalu była bardzo znacząca...

Uważa pan, że Polski nie zaproszono tam z konkretnego powodu?
Większość Unii chce dalszej integra­cji, a ponieważ Polska się na to nie zga­dza, więc w Wersalu nie było dla niej miejsca. Szkody spowodowane przez ig­norancję tej ekipy mogą być nie do odro­bienia. PiS zachowuje się tak, jakby jego jedynym celem była samoizolacja.

Czy polityka zagraniczna PiS opiera się na jakiejś logice? W lutym wydawało się, że Kaczyński chce uspokojenia stosunków z Berlinem, ale w marcu znów się zakotłowało...
- Próżno szukać jakiejkolwiek logi­ki, bo jej nie ma. Wszystko sprowadza się do chwilowej taktyki. W 2016 roku w sejmowym expose minister Waszczy­kowski zapowiedział, że strategicznym partnerem Polski w UE jest Wielka Bry­tania, a Niemcy to jedynie ważny partner ekonomiczny. Ta śmiała teza musia­ła przecież zostać zatwierdzona przez prezesa-naczelnika. Trudno o lepszy przykład krótkowzroczności, przecież wiadomo było, że w czerwcu 2016 r. od­będzie się referendum w sprawie Brexitu że przyszłość Wielkiej Brytanii w Unii jest niepewna.
W tym roku Waszczykowski mówił w Sejmie, że celem Polski jest umacnia­nie Unii. Chodziło o to, aby tym sposo­bem przykryć wpadkę z zeszłego roku. Więc kiedy Merkel wyciągnęła rękę do Polski, PiS z tego skorzystało. I choć oczywiście trudno było sobie wyobra­zić merytoryczne porozumienie między kanclerz Niemiec a Kaczyńskim, to po­litycy PiS zaczęli opowiadać, że stosunki z Berlinem są bardzo dobre. Teraz zno­wu wymogi taktyki są inne - antyniemiecką kampanią trzeba przykryć klęskę brukselską!

Chaos w polityce zagranicznej...
- Polityka zagraniczna PiS jest skaza­na na chaos. To wynika z niewiedzy, nie­kompetencji i obsesji jednego człowieka. A kompetencje całej ekipy sprowadza­ją się do tego, by wyczuć pragnienia Ka­czyńskiego. W tym sensie tytuł „Ucho prezesa” to bardzo dobra metafora dzi­siejszej sytuacji. Im ktoś jest bliżej ucha prezesa-naczelnika, tym jego wpływy są większe. Niestety, prezes-naczelnik jest prowincjuszem i nie ma najmniej­szego pojęcia o świecie. A jego nastro­je są bardzo zmienne. Jednego dnia do upadłego broni suwerenności państw narodowych, ale następnego informuje, że jest za europejską bronią nuklearną. A przecież to wymagałoby stworzenia państwa europejskiego, a już co najmniej federacji europejskiej, czyli ogranicze­nia polskiej suwerenności! Bo prze­cież ani Paryż, ani Londyn nie oddadzą Kaczyńskiemu prawa do decydowania o wykorzystaniu broni nuklearnej!
Na chaos w polityce zagranicznej nakła­dają się różne posunięcia Macierewi­cza. Minister obrony wypowiada kolejną wojnę Rosji, oskarżając ją o zamach smoleński. Nie ma najwyraźniej pojęcia o konsekwencjach międzynarodowych swoich wypowiedzi.

Czy minister Waszczykowski powinien podać się do dymisji po klęsce na szczycie w Brukseli?
PiS nie ma nikogo na jego miejsce. Ja­kiś czas temu pojawiły się przecieki o powrocie z Parlamentu Europejskiego Anny Fotygi, ale trudno w to uwierzyć. Po wyborach kandydatem na szefa MSZ był Krzysztof Szczerski, który w prze­ciwieństwie do Waszczykowskiego jest przynajmniej zrównoważony. Mini­ster ds. europejskich Konrad Szymański nie zastąpi Waszczykowskiego, bo jest zbyt umiarkowany i kierownictwo par­tii nie ma do niego zaufania. Ławka PiS jest niewiarygodnie krótka i między in­nymi dlatego Waszczykowski tak długo przetrwał. Szef MSZ świetnie wyczuwa to, czego chce prezes Kaczyński i daje do zrozumienia, że nie można go zwolnić, bo to byłby atak w samego prezesa. Im większe gafy popełnia, tym ma większe szanse na uratowanie stanowiska.

Czy polityka zagraniczna PiS była od samego początku skazana na klęskę?
Zaraz po swoim zwycięstwie Andrzej Duda chciał ułożenia stosunków z Ber­linem, używał łagodniejszego języka wo­bec Moskwy. Ale zaraz wyszła na jaw prawdziwa natura jego formacji. To jest jak w tym dowcipie, w którym skorpion prosi żabę, żeby pozwoliła mu przepły­nąć rzekę na swoim grzbiecie. Na środku rzeki żaba czuje ukłucie skorpiona. Na pytanie: „Dlaczego to robisz - przecież oboje zginiemy?”, skorpion odpowiada: „Bo taka jest moja natura”. I wygląda na to, że nic nie jest w stanie zmienić natury tej ekipy. Wolą utonąć, podtapiając przy tym Polskę.

PiS obiecywało „przewrót kopernikański w polityce zagranicznej”. Dostrzega pan jakieś sukcesy?
Nie widzę niczego takiego, jedynie po­głębiającą się samoizolację; tak jest na pewno w wypadku Unii Europejskiej. Jeśli chodzi o politykę wschodnią, moż­na się pocieszać, że dorobek ostatnich 27 lat nie został zakwestionowany, choć widać wyraźne tendencje antyukraińskie. Minister Waszczykowski pojechał do Kijowa dopiero po 10 miesiącach od objęcia urzędu. Prezydent Duda odmó­wił po swoim wyborze spotkania z Poroszenką. Jedyny kraj, z którym mamy lepsze stosunki niż wcześniej, to Biało­ruś. Najlepiej wyraził to marszałek Se­natu, komplementując „ludzkie cechy Łukaszenki” - ograniczonego dyktatora o mentalności i przygotowaniu dyrekto­ra kołchozu. Nie jestem przeciwny po­prawie relacji z Białorusią, ale jeśli tylko tutaj odnieśliśmy sukces, to przecież brzmi jak jakiś zły dowcip!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz