Kaprysy i chaosy
Szanowni Państwo, oto mamy przed oczami symultaniczne
studium pokazujące wytrzymałość instytucji oraz ludzi w Ameryce i w Polsce.
Trzy konteksty, wiele
znaczących różnic, ale uderzające podobieństwa. Oto w obu krajach zamiast
rządzenia mamy zarządzanie chaosem, a werdykty władzy wykonawczej sprowadzają
się do nieprzewidywalnych z natury kaprysów, w Ameryce - najważniejszego
człowieka na planecie, w Polsce - teoretycznie szeregowego posła, a w praktyce
pana i władcy. Dokładniej - PANA.
Oczywiście sformułowanie
„zarządzanie chaosem” jest wewnętrznie sprzeczne i pozbawione sensu. Chaos jest
efektem unicestwienia procedur, lekceważenia ludzi i pogardy dla kompetencji.
Oznacza, że decyzje podejmowane są „od czapy”, bez konsultacji i racjonalnej
analizy ich możliwych skutków. Dzisiaj ekspresowo zezwalamy na ścinanie drzew,
jutro Pan ma kaprys i ogłasza, że wycinkę trzeba wstrzymać, minister od Rydzyka
ogłasza, że wycinka jest OK, następuje więc wstrzymanie wstrzymania wycinki.
Pan ma kaprys, żeby rozwalić Trybunał Konstytucyjny, więc po wielomiesięcznej
demolce przypomina on kompletnie zdewastowane pałacowe wnętrze. Podobnie stało
się z TVP, podobnie za chwilę będzie ze szkołami, sądami i wszystkim
innym, co dotknięte zostanie kaprysami Pana i wice-Panów.
Na świecie nastąpił ostatnio
wysyp przywódców o cechach psychopatycznych, narcystycznych i megalomańskich.
Najlepiej widać to w miejscu, które przez dekady symbolizowało stabilność - w
Białym Domu. Kiedyś zamieszkiwany był przez Panów Prezydentów, dziś - przez
Pana Kaprysa. Pan Kaprys określa politykę państwa za pomocą nocnych wpisów na
Twitterze, które o poranku wywołują popłoch w rządowych instytucjach. Mr. Kaprys w przerwach między grą w
golfa a organizowaniem dla znajomych wycieczek po Air Force One ogłasza, że nie jest już za
polityką „jednych Chin”, po czym dochodzi do wniosku, że jednak jej sprzyja. W
poniedziałek wspiera rozwiązanie bliskowschodniego problemu w postaci dwóch
państw, izraelskiego i palestyńskiego, by we wtorek ogłosić, że to już
nieaktualne. Plan rozwiązania konfliktu na Ukrainie przedstawiają mu jego
osobisty prawnik, jakiś ukraiński deputowany i znajomy Kaprysa, amerykański
biznesmen urodzony w Rosji. Wszystko ponad głowami i obok Departamentu Stanu
czy Rady Bezpieczeństwa Narodowego. W wolnych chwilach Kaprys prowadzi jeszcze
wojnę z mediami, które ogłasza „wrogiem ludzi”. Gdy po wpadce z siedzącym w
kieszeni Rosjan trzytygodniowym szefem Rady Bezpieczeństwa Narodowego,
generałem Flynnem, nominację dostaje generał McMaster, przytomni ludzie
szukają nadziei, że może nie jest tak źle,
jak jest. W tym czasie profesor Brzeziński pisze desperacki tekst wzywający
Kaprysa do przedstawienia jakiegokolwiek spójnego pomysłu na politykę
zagraniczną. Takiego pomysłu Kaprys rzecz jasna nie przedstawi. Bo przecież on
nie jest Mr. Systematycznym, tylko Mr. Kaprysem.
Nasz Pan, niezależnie od
całego chaosu, plan ma całkiem spójny. Zniszczyć to, co było, zamieszać w kotle
tak, żeby ludzie całkowicie się pogubili, pognębić wszystkich domniemanych
wrogów, promować miernoty, byle tylko zachować kontrolę nad całością. Rewolucja
kulturalna w Chinach była chaosem, ale w sensie zaplanowanej destrukcji była
celowa. Działo się, a dzianie się jest dla dyktatorów wartością samoistną.
Podobnie jak zemsta.
Rządy Trumpa i rządy
Kaczyńskiego nie staną się nigdy racjonalne, bo ich istotą jest irracjonalizm.
Rządy kaprysu będą rządami prawa wyłącznie w stopniu, w jakim instytucje i
ludzie oprą się niszczycielskim instynktom wodzów. W Ameryce, z jej urzędniczym
etosem, niezależnymi sądami, opluwanymi, ale silnymi mediami, a przede
wszystkim społeczeństwem obywatelskim, zniszczenia będą poważne, jednak
ograniczone. Jeśli przekroczą pewną miarę, Kaprys zostanie po prostu usunięty
z urzędu.
W Polsce bezpieczniki władzy zostały, poza sądami, zdemontowane. A
ponieważ większość sprawy publiczne ignoruje, a mniejszość właśnie popada w
apatię, straty spowodowane dezynwolturą Pana będą ogromne. Chaos w państwie
będzie coraz większy. Skutkiem będzie rewolta (choć ta z powodu społecznej
apatii raczej się nie zdarzy) albo de facto dyktatura. Ta druga, z racji
nieudacznictwa Pana i wice-Panów, musi oznaczać pozory porządku, skrywające
degradację państwa.
Oczywiście, jakaś nadzieja
wciąż jest. Jeśli pani Le Pen nie zostanie prezydentem Francji i Europa się nie
rozpadnie, nastąpi jej przyśpieszona integracja. Koszmarny eksperyment z
Trumpem zmniejszy apetyt społeczeństw na populistyczne eksperymenty. Jakaś nowa
sensowna fala znowu ogarnie słaniający się dziś pod ciosami radykałów Zachód.
Może dotrze nawet do Polski. Chyba że będziemy już tak daleko, że oglądać ją
będziemy z wielkiego dystansu i bez żadnej nadziei.
Tomasz Lis
Rewanż na Polsce
Prowadzona
przez PiS wielka międzynarodowa operacja zohydzania Donalda Tuska, której celem
jest jego detronizacja, zapewne nie przyniesie żadnego skutku. Poza jednym, w
sumie pozytywnym. Unaoczni Polakom i Europie, co jest prawdziwym motorem
napędzającym PiS-owskie rządy. A jest nim pragnienie zemsty. Osobistej zemsty.
A więc jednak PiS jest w stanie wykonać
jakąś w miarę spójną europejską operację. Charakterystyczne, że jej celem nie
jest uzyskanie czegoś dla Polski, ale pozbawienie jej czegoś. Bo gdyby przez
przypadek PiS udało się osiągnąć „sukces”, efektem byłoby zatopienie Polaka,
który sprawuje funkcję ważniejszą niż jakikolwiek Polak przed nim. Oczywiście
poza papieżem. Motywy akcji są zasmucające. Jej ostentacja i bezceremonialność
- żenujące. Pan prezes nienawidzi Tuska i chce go pognębić, więc żołnierze pana
prezesa stają na głowie, by Tuska zdezawuować i pognębić. Głupota, małość i
podłość zaciekle tu rywalizują.
Jarosław Kaczyński, podobnie jak pani Szydło
i kandydat Duda, w czasie wyborczych kampanii składali bardzo wiele deklaracji,
od których z daleka zalatywało fałszem. Ale chyba w żadnej z nich nie było
tyle fałszu co w zapewnieniach Kaczyńskiego, że „nie czas na osobistą zemstę”.
Kaczyński, podobnie jak jego ludzie, doskonale wiedział, że czas ten właśnie
nadchodzi. Więcej, że właśnie po to idą po władzę.
Kaczyński chce się mścić, ale Tusk jest poza
sferą jego wpływów, więc nie może tak po prostu wsadzić go do aresztu albo
nasłać na niego prokuratorów. Dokładniej - jeszcze nie. Musi go jednak utrącić.
A jak się nie da, to przynajmniej opluć. W kraju i za granicą. Oczywiście te
zalegalizowane przez Kaczyńskiego donosy na Polaka, będącego szefem Rady
Europejskiej, nie mają nic wspólnego z donosami na Polskę, którymi Kaczyński i
PiS tak gardzą. Poza tymi, które sami przez lata składali.
Prezes PiS nie chce mieć jednak monopolu na
zemstę. Pany z PiS mają własne ksiąstewka, tam mogą odreagowywać wszelkie
doznane w życiu i w karierze zniewagi, realne albo wyimaginowane. Minister
Ziobro za swe kłopoty z aplikacją może z impetem ruszyć przeciw wybitnym polskim
prawnikom, którzy nie potrzebowali polityki, by zrobić kariery w wymiarze sprawiedliwości.
Minister Waszczykowski może korzystać z okazji, by szarpać za nogawki znienawidzonego
przez siebie Radosława Sikorskiego. Minister Macierewicz może się mścić na
najwybitniejszych generałach. Narzędzia zemsty też są istotne. Nie idzie
bowiem tylko o zemstę, ale o upokorzenie wroga. Kaczyński do zdeptania
Trybunału Konstytucyjnego używał
prokuratora Piotrowicza, Macierewicz do upokarzania oficerów używa Misiewicza,
a Ziobro do upokarzania sędziów - człowieka o rysie dresiarskim, czyli pana
Jakiego. Do upokorzenia sędziów Trybunału Konstytucyjnego najbardziej nadawała
się pozbawiona kompetencji i autorytetu pani Przyłębska, a do pognębienia
prezes Sądu Najwyższego - pan Mularczyk. Im bardziej zawstydzająca przeszłość
narzędzia, im bardziej dojmujący jego brak kompetencji, im bardziej nikczemny
jego charakter lub język - tym lepiej. Ofierze gwarantuje to upokorzenie,
mścicielowi satysfakcję.
Nie należy zanadto psychoanalizować władzy,
ale w wypadku bardzo wielu polityków PiS psychologia wydaje się czynnikiem
kluczowym i sprawczym. Nie przez przypadek naczelnymi mścicielami PiS są
ludzie nie do końca społecznie dostosowani. Pan Kaczyński potrafił po dziesięcioleciach
wspominać, że goszczący go kiedyś Jacek Kuroń nie podał mu krzesła. Zbigniew
Ziobro potajemnie nagrywał kolegów z akademika. Z Witoldem Waszczykowskim
niemal wszyscy jego przełożeni w MSZ mieli kłopoty, a Antoni Macierewicz...
cóż... Trudno się dziwić, że wybitni przedstawiciele obecnej ekipy nadają jej
charakter nieco socjopatyczny.
Oczywiście, w przypadku różnej maści
autokratów czy narcyzów taki użytek robiony z władzy jest normą. Putin miał swego Chodorkowskiego, Erdogan - Gulena, a Trump ma Obamę - kiedyś odmawiał mu prawa do bycia prezydentem,
a dziś obciąża go winą za obecne przecieki z CIA. Władza „osobista” potrzebuje
osobistego wroga i wymaga osobistej zemsty.
Nie ma co się pastwić nad wybitnymi
przedstawicielami obecnej władzy. W końcu wybrał ją - jak to się dziś mówi -
suweren. A w każdym razie jego znacząca część. Niewykluczone zresztą, że owej
części obecna zemsta, w jej wydaniach jednostkowych i generalnym, całkiem się
podoba. Istotne jest coś innego. Władza, która tak bardzo pragnie zemsty i tak
wiele jest w stanie zemście podporządkować, nie jest nadmiernie racjonalna. O
Polsce wielu mówi teraz, że przypomina dom wariatów. Ale jest on specyficzny.
Akurat pacjenci są w nim całkowicie normalni.
Tomasz Lis
Nieobecność
Dziś
powiem Wam, co było największym osiągnięciem taktycznym Jarosława Kaczyńskiego
na jego ścieżce do wygrania wyborów. Musicie mi uwierzyć, że nie bredzę. Otóż
był to kilkuletni bojkot stacji telewizyjnych i radiowych, w których najpierw
on, a potem na jego polecenie całe PiS przestało się pojawiać i udzielać
wypowiedzi. Jakby tych mediów nie było. Zrobił z nich powietrze. Dziś, kiedy
identyczną taktykę stosuje Donald Trump, warto się jej przyjrzeć.
Nie pamiętam dokładnie, co było pierwsze:
sromotna klęska Kaczyńskiego w debacie z Donaldem Tuskiem czy kompletne
sponiewieranie go (a właściwie jego własne „samosponiewieranie”, żeby nie użyć
szmirowate- go „samozaorania”) przez Tomasza Lisa w wywiadzie dla TVP. Te dwa
incydenty, a wcześniej wiele innych pomniejszych, udowodniły, że facet w
rozmowie z mocnym i przygotowanym przeciwnikiem nie ma szans. Że jest kłamcą i insynuatorem,
że nie ma wiedzy ani politycznej, ani ekonomicznej, nie orientuje się w tym,
co frapuje współczesny świat, na żadną z rzucanych kalumni nie ma dowodów, że
wreszcie jest fałszerzem historii i demagogiem. Owszem, jak każdy przywódca
sekty potrafił zakręcić w głowach swoim wyznawcom, ale w fachowej rozmowie na argumenty leżał plackiem. Spryt
objawił w chwili, gdy skapował, że w każdej polemice polegnie na amen, i
postanowił chodzącą porażkę przekuć w sukces.
Ogłoszenie, że do skorumpowanych i
niepolskich mediów nie będzie przychodził, że Lis i Olejnik to najemnicy
wroga, że „Gazeta Wyborcza” to drukowana niepolska szczekaczka, przeniosło go
nagle w świat undergroundu. Wow! Oto wreszcie znalazł się w podziemiu. A ludzie
lubią outsiderów. Wyszło na to, że biedak jest tępiony, że jest
jakaś prawda, której on broni, a jego partia jest celowo spychana na margines
- nikt nie zwracał uwagi na fakt, że to on sam ze strachu przed ujawnieniem
prawdy o sobie siebie i partię na ten margines zepchnął. Od tej chwili zaczął
zyskiwać w sondażach. Nie było pustki: odmawiając wypowiedzi bardziej
dociekliwym dziennikarzom, skierował swój głos do wybranych klakierów i to mu
wystarczało. Stał się właścicielem niewolników. Resztą mediów bawił się podczas
briefingów i konferencji prasowych, obrażając je przy tym permanentnie.
Dziś Kaczyński kontynuuje bojkot, odmawia
wizyt u Lisa, Olejnik, w „Gazecie Wyborczej”, bo wie, czym to grozi - w to
miejsce wysyła wytypowanych bezceremonialnych awanturników, którzy przychodzą do TVN, by obcesowo i z pogardą
sponiewierać oponentów. W drugą stronę prawo bojkotu nie działa. Dziś byle
chłystek stoi otoczony wianuszkiem ludzi z mikrofonami w ręku, na których
widnieją logotypy najpoważniejszych stacji telewizyjnych i radiowych, kłamie
im prosto w twarz, wyśmiewa ich inteligencję, kpi z ich rozumu i płci, a oni
pokornie sterczą i na to pozwalają. Co gorsza: dają prymitywnym manipulacjom
tyle samo czasu antenowego, co argumentom racjonalnym - i tak czynią
spustoszenie w głowach ludzi. Media nigdy nie zbojkotowały żadnego kłamcy ani
oszczercy.
Dla mnie to jest niepojęte. Po wypowiedzi
Kownackiego z trybuny sejmowej o krwi na rękach żaden dziennikarz nie
powinien iść na spotkanie z nim przez minimum rok. Zapraszanie do studia
Jakiego czy Mularczyka, z którymi polemizować się nie da bez detektora kłamstw,
rodzi pytanie: czy udzielana im pomoc w manipulowaniu
społeczeństwem to jest dziennikarski obiektywizm? Gdyby nie ta pomoc, to połowa
jadu sączonego przez Kaczyńskiego zostałaby u niego w domu.
W 2011 roku, kilka dni przed wyborami do
Sejmu, w telewizyjnej rozmowie Lis rozwałkował Kaczyńskiego na miazgę.
Prześwietlił go tak dokładnie, że mające wielkie szanse na zwycięstwo PiS
przegrało. Warto może przypomnieć, że wówczas ogromna część mediów,
dziennikarzy i komentatorów miała do Lisa pretensje, że przegiął. Tymczasem ja
uważałem i uważam, że dziennikarz ma dwie role do spełnienia w życiu: jedną
jest rzetelna informacja, drugą zaś obowiązek ostrzeżenia społeczeństwa przed
grożącym mu niebezpieczeństwem. Czy w ramach przekazywania informacji ma prawo
zająć stanowisko i obnażyć człowieka, który gotuje Polsce nieszczęście - czy
też może spokojnie udawać statyw? Czy powinien być wykuty merytorycznie i
ścinać każdą próbę manipulacji - czy też serwować manipulację jako atrakcyjny
materiał? Uważam, że walka z kłamstwem to jest psi obowiązek człowieka mediów.
Nawet poprzez bojkotowanie kłamców.
Zbigniew Hołdys
Pałą go, a potem dyskutuj
Nie
chciałem pisać tego felietonu. Ponieważ cokolwiek powiem i tak wystąpię w
żenującym teatrzyku rozdanych ról. Sprawa dotyczy spektaklu „Klątwa” w
warszawskim Teatrze Powszechnym w reżyserii chorwackiego artysty Olivera Frljicia.
Teoretycznie wszystko zostało już
powiedziane.
Dla jednej strony sporu mamy do czynienia z
bluźnierstwem, prostackim i chamskim obrażaniem wrażliwości wierzących,
prymitywną prowokacją, w której seks oralny dokonywany na figurze Jana Pawła
II, rąbanie krzyża, dywagowanie o możliwości zamordowania Jarosława
Kaczyńskiego to obliczona na tani poklask liberalnych elit chęć znieważenia
dużej części obywateli i zbrukania wartości, które cenią. Dla drugiej - to drapieżna
krytyka Kościoła katolickiego, walka z kołtunerią i hipokryzją, wezwanie do
dyskusji.
Tak, do dyskusji. Wicedyrektor Powszechnego,
Paweł Sztarbowski, tłumaczył w wywiadzie: „Myślałem, że przyszedł w końcu czas
na mądrą dyskusję o poruszonych przez Frljicia sprawach.(...) Wierzę, że kiedy
przejdzie już fala hejtu, zacznie się dyskusja”.
Naprawdę, panie dyrektorze? Wierzy pan, że
te prowokacje małego Jasia, ale o brutalności bezwzględnego Jana skłonią do
jakiejkolwiek dyskusji? Ja mogę panu powiedzieć, do czego już prowadzą. A
mianowicie, że ludzie o umiarkowanych poglądach, niespecjalnie zainteresowani
polityką i kwestiami ideologicznymi, poczują głęboki niesmak (o prawicy
narodowo-katolickiej nie wspominam) i uznają, że opozycja kulturowa i polityczna
wobec dobrej zmiany - od platformerskich władz Warszawy po publicystów i
artystów - to jakieś chore towarzystwo.
Gdybym był politykiem szeroko rozumianego
obozu rządzącego (od PiS przez Kukiza po narodowców), tobym dał na mszę
dziękczynną za ekscesy chorwackiego reżysera i jego obwoźny straganik ze
skandalami. Nie wiem, po co kierują te zawiadomienia do prokuratury, tu
naprawdę już nic nie trzeba robić - orędownicy spektaklu topią się sami, co
jeszcze pół biedy, ale, niestety, wraz ze sobą pociągają w bagienko nieco
trzeźwiejszych, którym nie podoba się dobrozmianowy walec rozjeżdżający
Polskę. Znaczy - wiem dlaczego prawica rozpętuje swoją histerię. Ona tak ma:
zakazać, wyrzucić, zaszczuć. I żeby było jasne: uważam, że to wstrętne, kiedy
prezes Kurski wpisuje na czarną listę aktorkę za to, że wystąpiła w „Klątwie”,
i zakazuje emisji w TVP spektaklu z jej udziałem, niemającym nic z
„Klątwą” wspólnego. Choćby z przesłaniem Chorwata się utożsamiała. Rzadko, bo
rzadko, ale raz na ruski rok zgodzę się z publicystą prawicowego „Do Rzeczy”
Łukaszem Warzechą. Tak było tym razem, kiedy napisał, że jego strona powinna
zignorować przedstawienie, nie karmić trolla. Święte słowa, a „my” nie
powinniśmy trolla wypuszczać na świat.
Ale wróćmy do pragnienia dyskusji dyrektora
Sztarbowskiego. A co z performance’em we Wrocławiu, kiedy na demonstracji narodowców spalono
kukłę Żyda? „Nasz” świat tym czynem się oburzył, wielu ludzi poczuło się
znieważonych, sprawą zajęła się prokuratura, donośne słowa wygłosili prezydent
miasta Rafał Dutkiewicz i wielu szanowanych ludzi. A może ten, co kukłę
palił, zapraszał do dyskusji na temat roli Żydów we współczesnym świecie?
Historii Polski, zwłaszcza w latach
stalinowskich, proizraelskiego lobby w USA, fundacji Sorosa i wpływów Żydów w
Hollywood?
„Klątwa”
zbulwersowała spokojnego zazwyczaj Jana Wróbla, który w TOK FM nazwał ją
hitlerowskim przedstawieniem, „opartym całkowicie na zasadzie: nienawidź i
czyń, co chcesz, nienawiść cię wyzwoli”, a aktorów tam grających małymi
Hitlerkami. No cóż, użyłbym innego języka, ale zanim zastanowiłem się, jakiego,
już Jacek Żakowski, jeden z głównych chwalców „Klątwy”, na falach tego samego
radia wygłosił pełną insynuacji mowę sugerującą, że Wróbel stara się o pracę w
TVP Kurskiego i że władze TOK FM powinny go wywalić za
niesłuszne poglądy.
Mógłbym napisać, że to równie mądre jak
wcześniejsze postulaty Żakowskiego, iż opozycja powinna być jak Hamas, ale
najciekawsze w tym jest pojmowanie wolności wypowiedzi i poglądów przez
czołowego publicystę „naszej” strony. Czym się różni od wywalania przez
Kurskiego niesłusznie myślących dziennikarzy i aktorów? Niczym. No, może tym,
że Kurski udaje, iż nie chodzi o poglądy, a Żakowski jedzie otwartym tekstem.
Witajcie w świecie dyskusji po
polsku A.D. 2017.
Marcin Meller
Na przekór dobrym radom
Trwa festiwal
doradzania opozycji, w jaki sposób ma sobie radzić z PiS teraz i jak potem
pokonać tę partię w wyborach. Ja też zajmę się opozycją i udzielaniem jej rad.
Dobre rady zgłaszane zewsząd są dwie: żeby
partie opozycyjne wspólnie podjęły pracę nad wizją Polski popisowskiej i żeby
zadeklarowały, że jakby co, to one wejdą w koalicję wyborczą. Otóż uważam, że
jeśli partie opozycyjne pójdą za tymi dobrymi radami, to zrobią sobie (a przy
okazji tym wyborcom, którzy chcą odsunąć PiS od władzy) raczej źle niż raczej
dobrze. Odmiennie bowiem niż zwolennicy wspólnej wizji i wspólnej listy
postrzegam warunki brzegowe zwycięstwa nie-PiS nad PiS.
Jeśli pominąć
wyjątkową sytuację z wyborów w 2007 r., kiedy to wyłoniły się zręby nowego
podziału politycznego Polski, to analizując wyniki sondaży i kolejnych wyborów,
można oszacować, że „hardcorowe” elektoraty PiS i najpierw Platformy
Obywatelskiej, a od 2015 r. PO i Nowoczesnej są mniej więcej równoliczne. Każdy
z nich wynosi ok. 30 proc. Nie widać żadnego powodu do ich przyrostu. Natomiast
o zwycięstwie decyduje zdolność do przyciągnięcia 8-10-proc. nadwyżki. W 2011 i
2015 r. tę nadwyżkę przyciągała obietnica sterowania strumieniami finansowymi.
Tę funkcję w koncepcji PO pełniły w 2011 r. fundusze europejskie (przypominam
kuriozalne, ale chwytliwe hasło: „Nie robimy polityki, budujemy Polskę”), a w
koncepcji PiS w 2015 r. - zwiększenie transferów socjalnych (przede wszystkim
500+). Innym czynnikiem przesądzającym o odsunięciu PiS od władzy jest wyborcza
efektywność PSL i lewicy, które zagrożone są nieprzebiciem się przez 5-proc.
próg wyborczy.
Jest oczywiste, że
w wyborach w 2019 r. obietnice związane z przesterowaniem strumieni finansowych
nie odegrają większej roli. W nowej perspektywie finansowej Unii Europejskiej
funduszy dla Polski będzie dużo mniej, a w dziedzinie redystrybucji dochodu
narodowego PiS dojdzie do ściany, a może nawet, ze złymi skutkami dla
gospodarki, przez nią się przebije.
Magnesem przyciągającym niezdeterminowaną
nadwyżkę wyborczą w 2019 r. może być tylko uwiarygodniona obietnica likwidacji
największego deficytu, który PiS z zapałem tworzy. A jest to deficyt poczucia
bezpieczeństwa, stabilności, przewidywalności i minimalizacji ryzyka. To
kwestia w Polsce pierwszorzędna, bo po niedobrych doświadczeniach ostatnich
ponad 200 lat polskie społeczeństwo ma utrwalone nastawienie lękowe. PiS
wypowiedział wojnę III RP, ale nie ma wystarczających zasobów, by stworzyć
jakąkolwiek stabilną alternatywę. W rezultacie tworzy obszary niepewności i
chaosu. Czasy mamy niepewne i obóz władzy, który sam jest czynnikiem i sprawcą
niepewności, aż prosi się o to, by go wymienić. Warunek jest jeden:
przekonanie, że pretendenci „ogarniają”, że ich władza będzie oznaczać
redukcję niepewności, a nie jej trwanie, tylko z przeciwnym znakiem.
Dobra rada, by
partie opozycji parlamentarnej wspólnie wypracowały zręby koncepcji w tej
sprawie (w ostatniej POLITYCE udzielał jej marszałek Marek Borowski), miałaby
sens wtedy, gdyby w półtora roku po wyborczym zwycięstwie PiS dało się dostrzec
jakiekolwiek znaki na niebie i ziemi, że PO, Nowoczesna i PSL pracują nad
takimi pomysłami osobno. A tych znaków ani widu, ani słychu. Jakby każda z nich
coś wypracowała, choćby w formie zalążkowej, to byłoby co uzgadniać. A jak nic nie ma, to nie
ma czego uzgadniać.
Powód, dla którego
partie opozycyjne poza sprzeciwianiem się PiS nie przygotowują się do
przyszłego rządzenia, jest jasny. Uważają one, że znajdują się w dość
komfortowej pod pewnymi względami sytuacji. Obóz władzy tak rozrabia, tak się
miota, że musi się potknąć o własne nogi i zwycięstwo przyjdzie samo, więc po
co się przemęczać.
W polityce samą perswazją i dobrym słowem
nic się nie osiągnie, potrzebny jest kijaszek. A tym kijaszkiem jest konkurencja
w ramach opozycji. Przekaz, który świadomi wyborcy antypisu powinni skierować
do kierownictwa PO, Nowoczesnej i PSL, mógłby brzmieć następująco: oczywiście
Misiewiczów trzeba pogonić, a premier Szydło postawić przed Trybunał Stanu. Ale
my swój głos oddamy na tych z was, którzy oprócz tych koniecznych zabiegów
represyjnych będą wiedzieli, jak Polskę z chaosu po PiS wyprowadzić. Pieniądz
rodzi pieniądz, głosy przyciągają głosy. Ta z waszych partii, która przedstawi
wiarygodny plan w tej sprawie, ma nie tylko nasze kreski, ale także kreski
większości tych 8-10 proc., które porzucą PiS. I ta partia będzie w przyszłym
Sejmie i rządzie rozdawać karty. To do roboty!
Dlatego jestem
przeciwny wspólnym pracom zjednoczonej opozycji, bo zakładają one brak
konkurencji, a brak konkurencji to antypisowska retoryka oblana ogólnikami o
demokracji, wolności i państwie prawa.
Jeszcze gorzej ma się sprawa ze wspólną
listą wyborczą. W polskich warunkach teoretycznie możliwa (praktycznie nikt
tego dotąd nie ćwiczył) jest koalicja dwóch partii, które operują w odmiennych
niszach wyborczych i nie wchodzą sobie w drogę - np. PO i PSL. Praktycznie do
skutecznych koalicji dochodziło wtedy, gdy w danym obszarze wyborczym pojawiał
się hegemon. Takim hegemonem na centroprawicy stała się w 1997 r. Solidarność
i powstała AWS. Jeszcze bardziej hegemoniczną rolę odegrał w 2015 r. na prawicy
PiS, biorąc na partyjną listę polityków małych ugrupowań.
W konkurencji
między PO i Nowoczesną hegemona nie ma. Najpierw Nowoczesna szła do przodu, ale
teraz osłabła, a PO się wzmocniła. Naturalną taktyką partii mocniejszej jest w
takiej sytuacji próba wzięcia partii słabszej w braterski uścisk, po to, by jej
połamać żebra - co PO robi. Naturalną taktyką partii słabszej są uniki i gra na
czas, a nuż partii silniejszej powinie się nóżka, a my się wzmocnimy - co robi
Nowoczesna. I tak będzie aż do wyborów do sejmików wojewódzkich w 2018 r.,
które dostarczą wiarygodnego miernika siły obu ugrupowań. Podejmowanie teraz
kwestii jednoczenia opozycji to strzelanie do własnej bramki, bo jedyne, co
partie opozycyjne wyborcom przekażą, to to, że usiłują się przechytrzyć i
zajmują się sobą, a nie przygotowaniem do rządzenia po PiS.
Ludwik Dorn
Pomidorowy narciarz
W miniony piątek 3 marca, w dniu św.
Kunegundy, cały kraj, łącznie ze mną, wstrzymał oddech przerwał pracę. Jak grom
z czystego nieboskłonu zwaliła się na nas wiadomość, że pan Andrzej Duda
przerwał na chwilę jazdę na nartach i zjadł mięsko. Głęboko wierzący i jeszcze
głębiej praktykujący polski katolik! W czasie Wielkiego Postu! Szef gabinetu
Prezydenta RP Adam Kwiatkowski natychmiast wystosował dementi i poprosił
światowe agencje prasowe o podanie informacji, że na talerzu głowy państwa
leżał faszerowany pomidor. W ciągu następnych godzin tęgie łby z Kancelarii
rozwiewały wątpliwości społeczeństwa co do składu farszu. Zwyciężył ser
góralski i to on oficjalnie został bohaterem dnia.
Doktor prawa mógł dalej w szampańskim nastroju szusować w
śnieżnym pyle.
Tymczasem tego
samego dnia podczas konferencji w pobliskich Katowicach rozstrzygały się
podstawowe sprawy ustroju państwa dotyczące niezawisłości sądów. Pierwsza
prezes SN prof. Małgorzata Gersdorf dramatycznie apelowała, by „walczyć o każdy
cal sprawiedliwości” w związku z zapowiadanym przez Zbigniewa Ziobrę
zawłaszczeniem władzy sędziowskiej przez polityków od siedmiu boleści. Ale co
to obchodzi pomidorowego narciarza? On na Kasprowym woli rozprawiać z
prezydentem Słowacji o „wielkiej idei połączenia trzech mórz” - Bałtyku,
Czarnego i Adriatyku - która pozwoli nam na „taką łatwą i spokojną turystykę”.
Przypuszczam, że Andrej Kiska zgodziłby się nawet dorzucić Ocean Indyjski, bo
cóż go w końcu obchodzi bredzenie faceta z warszawskiego Krakowskiego
Przedmieścia? Słowacja osiem lat temu wprowadziła euro, więc może sobie
rozmawiać w zaczadzonym Zakopanem na każdy temat i w dowolnym języku. Jego kraj
nie zostanie wypchnięty na margines Unii Europejskiej. Nas to czeka z
pewnością. A wtedy Andrzejowi Dudzie będzie musiał wystarczyć Arkadiusz Mularczyk,
który właśnie spłaca dług wdzięczności za ponowne przyjęcie do PiS,
udowadniając, że Sąd Najwyższy jest niezgodny z konstytucją. Zachęcam też
prezydenta do kontaktów z prof. Korzycką-Iwanow z Uniwersytetu Warszawskiego.
Domaga się ona, by na Wydziale Prawa zrezygnować z wykładów „Prawa człowieka i
obywatela”, ponieważ wprowadzają zamęt w młodych głowach i są uwikłane
ideologicznie. Czyż może być lepszy temat do rozmowy tych dwojga na oślej
łączce na Kalatówkach?
Guru od planszowej
gospodarki wicepremier Morawiecki zachęcał ostatnio polskich studentów w
Londynie, by wracali do kraju. W Białymstoku czy Lublinie życie jest tańsze -
mówił.
Można więc siedzieć na Wyspach, a można „odważnie rzucić się
na falę nowego życia gospodarczego w Polsce”. Aż żal, że nie dodał: wszystkie
lasy zostały wycięte, więc horyzonty są szerokie. Już widzę, jak młodzi rodacy,
ci najzdolniejsi, pędzą do naszego kaczego skansenu zaciągniętego gęstą rzęsą i
wonnym dymem palonych gumiaków. Jak marzą o tym, by ich dzieci dowiedziały się
od Antoniego Macierewicza, że grochówkę oraz inne liczne zupy zawdzięczają
żołnierzom wyklętym i ich walce z komunizmem. By z okien szkoły przez dwa dni
musiały oglądać rzeź drzew na chronionych terenach w Łebie, a jakiś zakuty
katolik zapewniał je, że zwierzęta nie mają żadnych praw. Młode, powracające z
Londynu Polki będą zaś z pewnością zachwycone doktorem Konstantym Radziwiłłem
i jego mózgiem przerdzewiałym od kościelnych dogmatów.
Przyjeżdżajcie więc wszyscy. I to szybko,
żebyście zdążyli na własne oczy zobaczyć, jak wielki patriota ze swojej
drabinki mści się na trzydziestu paru milionach Polaków. Za własny straszny
błąd.
Stanisław Tym
Wycinki - przycinki
Szuflada jest jak Wezuwiusz każdego dnia
wypluwa lawę gorących wycinków, które warto zachować na pamiątkę naszych
czasów.
„Miał cholerne szczęście, że wpadł na samochód polityka
Prawa i Sprawiedliwości. Gdyby wpadł na auto Schetyny, nie pozbierałby się z
rozumem i oskarżono by go o to, że został nasłany przez samego Jarosława
Kaczyńskiego, a dzięki »niezawisłemu sądowi« wsadziliby go do paki na długie
lata. Złamaliby człowiekowi życie i karierę. A tak, proszę bardzo, dostanie
wypasiony samochód i jeszcze mu zostanie na rozrywki. (...) I będzie żył w
sławie i bogactwie, bo obali rząd Prawa i Sprawiedliwości oraz przywróci koryto
Donaldowi Tuskowi, Ewie Kopacz i wszystkim bywalcom knajpy
Sowa&Przyjaciele. A prezydentem zostanie Rzepliński. I zapanuje radość i
pokój »w tym kraju«. Niedoczekanie, panie Kuczyński”. Krystyna Grzybowska,
„wSieci”.
„Ja, mój mąż
Andrzej Kołakowski i nasza córka Marysia staliśmy na przystanku, rozmawiając,
gdy nagle podeszli do nas policjanci i wciągnęli Marysię do wnętrza kordonu.
Już po chwili siedziało na niej dwóch funkcjonariuszy w pełnym umundurowaniu” -
gdańska radna PiS Anna Kołakowska, aktywistka katolicka, działaczka opozycyjna
w PRL. Wraz z rodziną usiłowała zatrzymać paradę równości, wołając „Zróbcie
coś z tymi pedałami!”.
„...środowiskom
liberalnej lewicy bliżej jest do tych, którym bardziej imponują enkawudziści
niż akowcy”. Konrad Kołodziejski, publicysta niepokorny.
„Linia podziału
przebiega dziś pomiędzy tymi, dla których polska historia, polska duchowość,
polska religijność to bezcenne dobra, które trzeba zachować i przekazać następnym
pokoleniom, które trzeba wzmacniać i rozwijać, a tymi, którzy nie są w stanie
dostrzec w nich wielkości, a często w ogóle jakichkolwiek stron pozytywnych,
którzy widzą w nich żenujący bagaż - bagaż, którego trzeba się pozbyć w drodze
do Europy, do francuskich serów (bo do tego »Europa« się w ich wyobrażeniach
sprowadza”). Prof. Zdzisław Krasnodębski, „GW”.
„W sytuacji
nałożenia się niezaplanowanej blokady Sejmu i zaplanowanej jednak demonstracji,
pojawiło się trzecie zjawisko: nadzieja części posłów opozycyjnych i środowisk
wspierających KOD na powtórkę Majdanu. Wstrząsający dla mnie był wpis jednego z
dziennikarzy, który snuł scenariusze, jak doprowadzić do protestów młodzieży,
które zostaną krwawo stłumione przez władze. Ten wpis uświadomił mi, że w
zwalczaniu naszego rządu nie ma żadnej granicy, której nasi krytycy nie byliby
w stanie przekroczyć”. Jarosław Gowin, Onet.
„Nie użyliśmy siły
w Sejmie, choć były wszelkie przesłanki, by jej użyć. I nie użyjemy jej. Tak,
jesteśmy ludzkimi panami, bo jesteśmy panami, w przeciwieństwie do niektórych”.
Jarosław Kaczyński w Sejmie.
„Emanacją tej
zbieraniny jest Budka. Gdy mówił swoje brednie o jakiejś pomocy prawnej,
pokazał dobitnie i obrzydliwie, jak bardzo bezwartościowe może być wykształcenie
prawnicze. Przejdzie z tym garbem do pogardliwej historii. Zbieranina
parlamentarna też go wypluje”. Aleksander Nalaskowski, „wSieci”.
„Platforma
Obywatelska w sprawie transportu najważniejszych osób w państwie ma jedno
prawo - milczeć. I to wy macie czelność wypowiadać się teraz w tej sprawie!
Nie macie prawa się wypowiadać, bo macie krew na rękach 96 ofiar smoleńskich”.
Bartosz Kownacki, wiceminister obrony narodowej, w Sejmie.
„Publiczność (w
Filharmonii - D.P.) nie wytrzymała w momencie, kiedy minister kultury w
odczytywanym liście przekonywał, że muzyka i sztuka są nośnikiem wartości
narodowych. Chopin zaś w swojej muzyce reprezentował te właśnie wartości
narodowe, które są właśnie priorytetem rządu. Nic bardziej mylnego. Chopin nie
pisał polityki”. Prof. Piotr Balcerowicz, „Czemu buczałem w filharmonii”, „GW”.
„Tacy
intelektualiści, jak Piotr Balcerowicz, widzą to jednak inaczej. I przy okazji
dają upust swojej awersji do słowa »naród«, bo kojarzy im się ono wyłącznie z
zawłaszczeniem kultury przez tę partię. Próbują też dorobić ideologię do
buczenia w sali koncertowej, żeby ukryć, że to zachowanie barbarzyńskie”. Filip
Memches, „Barbarzyńca w filharmonii”, „Rz”.
„Minister
rolnictwa zamierza stworzyć w Polsce silny światowy ośrodek hodowli koni pełnej
krwi angielskiej. Dlatego pierwsze klacze z podpoznańskiego Iwna już w tym
tygodniu jadą do francuskich stadnin, gdzie mają być pokryte przez najlepsze
tamtejsze ogiery. (...) Stworzenie w Polsce szlachetnej linii anglików będzie
więc ogromnym sukcesem ministra Jurgiela, który tuż po objęciu teki szefa
resortu rolnictwa był krytykowany za wprowadzenie zmian”. Piotr Nisztor, „GPC”.
Dwie ważne
instytucje społeczne - Reduta Dobrego Imienia oraz Fundacja Łączka - powołały
Społeczny Trybunał Narodowy do spraw Osądzenia Zbrodniarzy Komunistycznych.
„Sądzić będziemy wszystkich. Nie tylko tych z najwyższej półki, bo przecież
zbrodnie popełniano na każdym szczeblu systemu represji. (...) To nie jest
kilka czy kilkanaście osób, to są tysiące, w tym wiele jeszcze żyjących. Przed
nami naprawdę ogromna praca”. Tadeusz M. Płużański w rozmowie z braćmi
Karnowskimi, „wSieci”.
„Dekomunizacja
jest niezbędna. Uderza fakt, że w wielu miejscach zabiera się za nią dopiero
dziś. Jak pokazują przykłady kolejnych polskich miast, których włodarze »za-
spali« i teraz za wszelką cenę chcą wykazać się, dobrze przecież widzianym,
radykalizmem - równie niezbędne jest poprzedzenie dekomunizacji -
dekretynizacją. Ciężko bowiem zakwalifikować inaczej niż głupotę podejmowane w
różnych zakątkach kraju - ostatnio w Bogatyni i w Pile, a wcześniej w
Krasnymstawie - próby dekomunizowania ulic Stefana Okrzei”. Bartek Wójcik, Klub
Jagielloński, pismo „Wilsoniak”.
Na koniec refleksja dziarskiego
felietonisty: pióro zastąpiło ołówek, długopis zastąpił pióro, maszyna do
pisania zastąpiła długopis, komputer zastąpił maszynę, a nożyczki są
niezastąpione.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz