Generał,
który w strukturach NATO przepracował trzy lata, próbując opisać, czym jest
Sojusz, analogii szuka w angielskim klubie dla dżentelmenów. - W takim
miejscu są wygodne fotele i miejsca stojące. Kiedy ja tam pracowałem, mieliśmy
miejsce siedzące, i to przy kominku. Myślę, że dziś nie dość, że stoimy, to
jeszcze gdzieś w okolicach drzwi - mówi.
Sukcesów w pozycjonowaniu kraju pan generał bynajmniej nie przypisuje sobie. -
Lista osób byłaby długa i zacząłbym ją tworzyć od nazwiska ministra
Skubiszewskiego. Ale byliby na niej również zwykli szeregowcy, zwłaszcza ci,
którzy oddali życie na misjach w Iraku czy w Afganistanie. Szlag mnie trafia,
że tak głupio marnujemy sukces, na który latami pracowało wielu wspaniałych
ludzi - dodaje generał. To marnowanie sukcesu to m.in. wypadnięcie Polski
z grupy Big Six.
Formalnie w NATO nie ma czegoś takiego jak Wielka Szóstka. Ale każdy,
kto choć chwilę popracował w Sojuszu, szybko orientuje się, że karty rozdaje
kilka państw. Reszta już tylko nimi gra. Najwięksi gracze, jakimi są Stany
Zjednoczone, Wielka Brytania, Niemcy, Francja i Włochy, w Polsce widzieli
partnera, który był w stanie pociągnąć za sobą inne państwa z regionu. Polska
szybko i chętnie weszła w rolę prymusa. Angażowała się w niemal wszystkie
przedsięwzięcia Sojuszu. Wcześniej taką młodą gwiazdą była Hiszpania, ale po
niespodziewanym wycofaniu swoich wojsk z misji w Iraku Hiszpanie wpadli w
niełaskę Stanów Zjednoczonych. Łaskawy wzrok największego gracza skierowany został
na Polskę. W tym miejscu należy już przejść na czas przeszły. Od ponad roku
polskiemu ministrowi obrony narodowej nie udało się spotkać z żadnym
sekretarzem obrony Stanów Zjednoczonych. Unikają go również ministrowie z kluczowych
państw. Każdy, kto zna reguły klubu dla dżentelmenów, wie, co to oznacza. - Czystką
w armii, szalonymi wypowiedziami i gestami ministra Macierewicza sami
zdegradowaliśmy się do kategorii państw trudnych. Myślę, że wielu naszych
byłych przyjaciół w NATO poważnie zastanawia się, czy nadal warto ginąć za Suwałki
- dodaje pan generał.
Macierewicz, Mistral, Mayday
Jeden dolar, za który rzekomo Rosjanie mieli odkupić francuskie okręty Mistral od Egiptu, to jedna z największych kwot, jaką przyszło
zapłacić polskiej armii w jej historii. - Te kilka słów kosztowało nas
wiarygodność i przewidywalność. Nieprzewidywalnych ministrów obrony narodowej
może mieć Korea Północna, ale nie kraj, który chce być liczącym się członkiem
NATO - mówi Tomasz Siemoniak, były minister obrony w rządzie PO. Jego
zdaniem Antoni Macierewicz to obecnie największe zagrożenie dla dalszych
losów pozycji Polski w NATO. - Nawet w najbardziej ekstrawaganckich rządach
ministrami obrony narodowej zostają ludzie poważni, a wręcz lekko nudnawi. My
postawiliśmy na człowieka, który ma opinię zdolnego wywołać wojnę z Rosją, to
nas dyskwalifikuje jako poważnego partnera - dodaje Siemoniak.
Z ujawnionych przez portal WikiLeaks depesz, które amerykańska
ambasada w Warszawie słała do Waszyngtonu, wiadomo, że Macierewicz już
wcześniej miał opinię człowieka nieprzewidywalnego. Nawet w dyplomatycznej
depeszy w jego kontekście padają mało dyplomatyczne słowa jak „paranoja”.
Ówczesny ambasador próbował tłumaczyć swoim szefom zza Oceanu, jak to jest możliwe,
żeby wysoki urzędnik państwowy oskarżył większość ministrów spraw zagranicznych
o bycie sowieckimi agentami.
Z opisu wyłania się ogarnięty
antysowiecką paranoją intrygant, który, nie bacząc na konsekwencje, ład i
bezpieczeństwo, prowadzi własną krucjatę. Jeśli po siedmiu latach od wysłania
tej depeszy wizerunek Macierewicza się zmienił, to tylko na gorsze.
Nad czym zresztą minister ciężko pracuje. W połowie lutego, zaledwie
cztery miesiące po wpadce z Mistralami, szef MON poleciał na rutynowe spotkanie
ministrów obrony narodowej państw wchodzących w skład Sojuszu. Spotkanie szybko
przestało być rutynowe, kiedy Macierewicz poinformował dziennikarzy, że NATO
włączy się w wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej. Powołując się na rozmowę z
naczelnym dowódcą sił NATO w Europie, amerykańskim generałem Curtisem
Scaparrottim, i ministrem obrony Wielkiej Brytanii Michaelem Fallonem,
Macierewicz zapewniał, że sojusznicy wspierać będą prace komisji ponownie
powołanej do wyjaśnienia katastrofy. „Wydaje się, iż najwyższy czas, żeby NATO
włączyło się do wyjaśnienia tej sprawy, do wsparcia Komisji Badania Wypadków
Lotniczych Lotnictwa Państwowego, która w tej materii działa, i uzyskałem taką
zapowiedź, zarówno ze strony pana generała Scaparrottiego (...), jak i pana Michaela
Fallona” - powiedział dziennikarzom. A w biurach prasowych obydwu wymienionych
po prostu zawrzało. - Nawet jeśli amerykańscy wojskowi oceniają, że Rosja
jest obecnie największym zagrożeniem dla Stanów Zjednoczonych, to nie znaczy,
że pozwolą sobie na jakąkolwiek prowokację, tym bardziej wobec słów i gestów,
które wykonuje prezydent Trump - mówi analityk wojskowy. Zakulisowe naciski ze strony
sojuszników zadziałały. Kilka dni później Macierewicz ponownie odniósł się do
kwestii. „NATO nie zobowiązało się do prowadzenia badania katastrofy. Ani ja o
to nie prosiłem, ani się z tym nie zwracałem, ani gen. Scaparrotti o tym nie
mówił”. Zagrywki, które od lat przechodzą Macierewiczowi na gruncie lokalnym,
na polu międzynarodowym mają już inną wagę. - Mając takiego ministra,
stajemy się krajem, który przynosi kłopoty, a nie rozwiązania - mówi
Radosław Sikorski, który NATO poznał zarówno z pozycji ministra obrony
narodowej, jak i spraw zagranicznych.
Ratuj nas, kto może
Kadrowe tsunami, którym minister paraliżuje wojsko, siłą rzeczy
przekłada się i na strukturę natowską. Paradoksalnie przez chwilę miało na nią
nawet pozytywny wpływ. Do struktur NATO chowani byli ci oficerowie, którzy
podpadli wszechmocnemu rzecznikowi Misiewiczowi, a dla wojska byli zbyt cenni,
żeby ich tak łatwo stracić. W ten sposób na dowódcę Połączonego Centrum Działań
Bojowych NATO w Stavanger
w Norwegii wyznaczony został gen. Andrzej
Reudowicz. Do Sojuszu udało się również wypchnąć kilku dobrze rokujących
pułkowników. Z czasem i ta droga została zamknięta.
Teraz oficerowie odchodzą w niebyt. Polska armia jeszcze nigdy nie
miała tak mało generałów: zaledwie nieco ponad 40. Pozostali albo odeszli
sami, albo zostali wyrzuceni, na przykład gen. Janusz Bojarski.
W 2014 r. wygrał konkurs na
komendanta głównego Akademii NATO w Rzymie. To jedno z najważniejszych
stanowisk, jakie przypadło Polsce w natowskim rozdaniu kadrowym. Bojarski nie
dostał szansy dokończenia kadencji. Pod koniec października zeszłego roku w
trybie pilnym został ściągnięty do kraju.
Znikają ci, którzy stanowili dla sojuszników gwarancję kompetencji i
stabilności. We wrześniu zeszłego roku ze stanowiska dowódcy GROM odwołany
został płk Piotr Gąstał. Amerykanie bardzo cenili tego oficera; na zamkniętej
imprezie wręczyli mu gwiaździsty sztandar, który przez jeden dzień powiewał nad
Kapitolem. Taki znak sympatii to więcej niż niejedno odznaczenie. Pół roku
później bez podania przyczyn Gąstał został odwołany ze stanowiska. Rzecznik
resortu zapewniał, że jego doświadczenie zostanie wykorzystane na innych
obszarach. Przez pół roku Gąstała nie wyznaczono na żadne stanowisko. Podobnie
zresztą jak gen. Piotra Patalonga, odwołanego w tym samym czasie ze stanowiska
inspektora wojsk specjalnych.
Obecnie, według danych Sztabu Generalnego, w strukturach NATO mamy 16
wakatów. I jest kłopot, bo nie ma kogo wyznaczać. Po manifestacyjnej fali odejść
wśród generałów i pomimo przygotowywania następców na kursach zaocznych ławka
kadrowa jest pusta. - Na potrzeby krajowe generałem można zrobić pierwszego
lepszego pułkownika. Ale żeby wysłać kogoś do kwatery głównej NATO, musi wygrać
konkurs i świetnie znać język. A tego się nie da załatwić ani wyuczyć na
zaocznych kursach - tłumaczy jeden z oficerów, który służył w Brukseli.
O tym, jak jest źle, najlepiej świadczy niedawne zamieszanie z obsadą
stanowisk attache wojskowych. Na niektóre stanowiska ludzie nie byli wyznaczani
grubo ponad rok. W tym na tak kluczowe jak Waszyngton, Londyn czy Ottawa.
Ostatecznie po serii krytycznych artykułów i liście od prezydenta Antoni
Macierewicz powołał wreszcie kilku oficerów na te funkcje. Część z nich w ciągu
ostatniego roku zmieniała etaty jak rękawiczki. Gen. Cezary Wiśniewski
pojedzie np. do Waszyngtonu; to spory awans dla człowieka, który jeszcze
niespełna pięć miesięcy temu był pułkownikiem. W ciągu ostatnich miesięcy
Wiśniewski aż cztery razy zmieniał stanowisko. - Czarek nie zdążył nawet
rozpakować pudeł, a już go rzucali na inny odcinek. To świetny oficer, ale ktoś
mu robi krzywdę, bo ani on w tym czasie niczego nie nauczył swoich ludzi, ani
oni jego - mówi oficer z Dowództwa Generalnego.
Kadrowa miotła nie dotyczy tylko MON. W Ministerstwie Spraw
Zagranicznych sytuacja nie jest lepsza. I to również przekłada się na naszą
pozycję w NATO. - Koło nosa przelatuje nam mnóstwo ważnych stanowisk
cywilnych. Na wszystkie są konkursy, ale kandydat bez wsparcia dyplomatycznego
ojczyzny marnuje tylko czas, startując w takim konkursie. Po szarży z Tuskiem
widać, że ten resort potrafi się bardziej zaangażować w odebranie Polakowi
stanowiska niż pomoc w jego uzyskaniu - mówi z goryczą jeden z byłych
generałów reprezentujących Polskę w strukturach NATO.
Od grudnia nie wyznaczono też ambasadora RP przy NATO. Za kilka dni
kończy się również kadencja gen. Andrzeja Fałkowskiego, stałego
przedstawiciela wojskowego przy pakcie. Jeśli nie zostanie przedłużona, a MSZ
nie wyznaczy ambasadora, będzie to pełny obraz stanu naszej dzisiejszej pozycji
w NATO. Dwa puste gabinety.
Wywiad z Osamą
W małym światku natowskich służb specjalnych Antoni Macierewicz był
traktowany jak ciało obce, jeszcze zanim oficjalnie objął urząd ministra
obrony. Szefowie kontrwywiadów państw sojuszniczych do dziś doskonale pamiętają
widowisko, jakie urządził im w kwaterze NATO za poprzednich rządów PiS, gdy
jako szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego wysłał oficera, który zademonstrował
raport o działaniach WSI. Dokument ujawniał wiele tajemnic tej służby, co było
wydarzeniem bez precedensu w tej skali, ale też przedstawiał ją jako
zinfiltrowaną przez Rosjan. - Wielu moich kolegów z zagranicy nie może do
dziś zrozumieć, dlaczego Macierewicz opublikował taki raport, i jeszcze
tłumaczył go na rosyjski - mówi jeden z byłych oficerów Służby Kontrwywiadu
Wojskowego, sam, właśnie z uwagi na szefów, podejrzliwie traktowany już na
początku kierowania resortem. - Później ta podejrzliwość zaczęła się zmieniać
w przekonanie, że Macierewicz w istocie działa na rzecz przeciwnika, czyli
Rosji - dodaje. W kwaterze sił sojuszniczych NATO w belgijskim Mons nie
mogą też zapomnieć Macierewiczowi nocnego najazdu na warszawskie Centrum
Eksperckie Kontrwywiadu NATO w grudniu 2015 r., co doprowadziło do paraliżu tej
instytucji, stworzonej przecież z myślą o neutralizacji rosyjskiej ofensywy
dezinformacyjnej.
Z rozmów z oficerami z kręgu polskich służb specjalnych wynika, że każdy
wyższy dowódca z najważniejszych państw NATO (USA, Wielka Brytania, Francja,
Niemcy, Hiszpania, Włochy) wystrzega się szefa MON jak ognia. Wielu z nich,
mówiąc o nim, używa twardego żołnierskiego języka, a w szczególności słowa shit head, które w mocno ocenzurowanym tłumaczeniu znaczy tyle, co
„rąbnięty”. Nikt w NATO nie może zrozumieć, dlaczego dowódcom SKW, z którymi
współpracowali przez ostatnie lata, zarzuca się teraz w Polsce nielegalną
współpracę z Rosjanami. Ta „kompletna żenada”, jak mówią niektórzy, ma
namacalny efekt - na wszystko, co dociera do NATO od ludzi Macierewicza, patrzy
się co najmniej dwa razy, jeśli nie traktuje jak makulaturę.
Ale gorsze jest to, że w kwaterze głównej Sojuszu w Brukseli i stolicach
krajów członkowskich zaczyna się wykształcać pogląd, według którego Macierewicz
nie jest przypadkową jednostką chorobową, ale dowodem na istnienie głębszego
problemu - Polski nie jako kraju zachodniego, ale w istocie znajdującego się w
rosyjskiej orbicie wpływów, który „robi wszystko tak, jakby tańczył do melodii
śpiewanej przez Chór Aleksandrowa”. - Szef polskiego MON jest jednym z
głównych bohaterów analiz tworzonych przez sojusznicze służby. To bardzo
niedobrze. Bo one nie piszą w nich o tym,
jak pięknie wygląda świat, tylko o najważniejszych zagrożeniach - mówi były oficer polskiego kontrwywiadu.
Przekonanie, że Polska w istocie odwróciła się od Zachodu i patrzy w
kierunku Rosji, widać w sposobie traktowania przez natowskie agencje polskich
odpowiedników obsadzonych przez ludzi „Osamy” - jak nazywają Macierewicza polscy
funkcjonariusze wojskowych służb. A traktują jak strefę skażoną, której co
prawda nie da się wypreparować, ale otoczyć kordonem bezpieczeństwa z
ograniczonym dostępem - już tak. Nie zostawia się więc tam tajnych dokumentów,
np. najbardziej wrażliwych raportów wywiadowczych. Jeszcze półtora roku temu
na biurkach szefów polskich służb wojskowych lądowały grube teczki z tajnymi
analizami. Dziś grubsze są teczki niż ich zawartość.
W strefie nie tworzy się żadnych nowych bytów. Takich np. jak natowski
ośrodek wywiadu, który miałby pracować na rzecz wojsk ze wschodniej flanki. Jak
mówi nasz rozmówca ze służb, to miało być „trochę analityki, trochę słuchania,
co dzieje się po drugiej stronie granicy”. Zabiegał o taki ośrodek poprzedni
rząd, sojusznicy sprawę już właściwie przyklepali, ale gdy nastał PiS,
rozmyślili się i cały projekt upadł.
Z ludźmi ze strefy skażonej nie robi się też poważniejszych interesów.
Program rozpracowania rosyjskich agentów, lokowanych w sojuszniczych
instytucjach, który stara się rozwijać Sojusz? Tak, ale nie z Polakami.
- Obecnych szefów służb mają w
NATO za niekompetentnych i wolą się od nich trzymać z daleka. Poza tym
zaczynamy śmierdzieć Ruskiem i nieszczelnością - twierdzi jeden z naszych rozmówców z kręgu kontrwywiadu. -
W ogóle konsternacja jest u sojuszników znacznie większa niż w2005 czy2006
r. Wtedy rozwałka objęła tylko kontrwywiad, dziś całe wojsko - dodaje.
Szerokim łukiem omijają nas nie tylko sojusznicze służby z krajów NATO,
ale również te spoza Paktu Północnoatlantyckiego. Przez lata bardzo dobrze
rozwijała się współpraca polskich agencji wojskowych z izraelskimi. Jednym z
ważnych jej elementów była polska obecność w Libanie, bardzo dla Izraela
interesującym ze względu na wpływy Syrii i potężnego Hezbollahu. Gdy oficerowie
z Amanu i Szin Bet (wywiad wojskowy i kontrwywiad) nie mogli doszukać się
kolegów z Polski, z którymi pracowali dotychczas, współpraca zaczęła
spowalniać, aż w końcu niemal zamarła. Polski sprzęt nasłuchowy, który był
ważnym elementem tej współpracy, wrócił niedawno do kraju. - To był dla nas
partner bardzo ważny, niemal kluczowy, ze znakomitą orientacją w tym, co się
dzieje np. w Rosji - twierdzi oficer, jeden z liczonych już w setki
funkcjonariuszy, którzy stracili pracę w SKW i Służbie Wywiadu Wojskowego po
przejęciu władzy przez PiS. Takich przypadków przerwanej nagle bliskiej
współpracy służb jest więcej. Wystarczy tylko dodać najbliższych sąsiadów -
Litwę, Słowację czy trochę dalszych, jak Łotwa.
Jankesi tracą cierpliwość
Największym kłopotem jest jednak jakość kontaktów z Amerykanami. Na
oficjalnych zdjęciach stosunki polsko-amerykańskie wyglądają kwitnąco. Zza
kulis nie jest już tak różowo. Kontakty po - psuły się krótko po tym, jak PiS
przejął władzę. A następnie wpadł na pomysł, że przejmie również państwo.
Amerykanie na nocne demolowanie Trybunału Konstytucyjnego zareagowali we właściwy
sobie sposób - symbolicznie, ale ostro. Amerykański ambasador, który spotkał
się z Jarosławem Kaczyńskim, przekazał mu w prezencie tłumaczenie zasad
demokracji, na których zbudowali własną konstytucję. Trudno o bardziej wyraźny
sygnał na temat tego, co się dzieje w Polsce. Kiedy to nie zadziałało, przeszli
na tryb pragmatyczny. - Amerykanie po cichu ograniczają swoją obecność w
Polsce. Z Żagania znikają kolejne oddziały. Amerykanie przesuwają je do krajów
bałtyckich - mówi gen. Waldemar Skrzypczak.
W relacjach z nową ekipą Amerykanie postanowili skupić się na
interesach. Ale nawet z tym jest problem, bo od 17 miesięcy nie udało się im
załatwić żadnego. Pomimo że poprzednia ekipa wskazała system Patriot jako najlepszy dla Polski system obrony przeciwrakietowej,
do dziś nie udało się zawrzeć umowy. Podobnie ze śmigłowcami, których zakup
publicznie obiecał im Antoni Macierewicz. Pierwsze miały trafić do wojska
jeszcze w grudniu. Kilka dni temu dopiero rozpoczęły się wstępne procedury
przetargowe.
Tym jednym przetargiem Antoniemu Macierewiczowi udało się rozwalić
kontakty z dwoma innymi najważniejszymi graczami w NATO - Francją i Niemcami.
Zerwanie kontraktu na zakup śmigłowców wielozadaniowych Caracal swoje konsekwencje ma również w relacjach z NATO. - W
kwaterze głównej każdy najmniejszy projekt to miesiące załatwiania i
uzgodnień. Głównie tych nieformalnych. Przepchnięcie wniosku wymaga zdobycia
sojuszników i zjednania sobie sceptyków. Od czasu zerwania kontraktu Francuzi
zachowują zimny dystans. Nie pomaga nam to w pracy - opowiada jeden z
oficerów, który jeszcze niedawno służył w strukturach Sojuszu. Za błędy ekipy Macierewicza trzeba będzie
zapłacić. I to w żywej gotówce.
Polska przez lata była liderem w pozyskiwaniu środków finansowych z
NATO. Paradoksalnie na korzyść grały nasze słabe strony, czyli trudne
sąsiedztwo z Rosją i zapóźnienia infrastrukturalne. Polska przez lata domagała
się stworzenia realnych planów ewentualnościowych na wypadek ataku. A kiedy
wreszcie powstały, można było dopasować do nich realia. Te były takie, że
polska infrastruktura wojskowa nie była przygotowana na falę wojska, które w
przypadku zagrożenia miało spłynąć do naszego kraju. Porty miały za małą
przepustowość, lotniska - za krótkie pasy, a jednym i drugim brakowało zabezpieczenia w postaci dostępu do paliw
i magazynów z prowiantem. Samemu NATO zależało również
na włączeniu Polski do systemu radarowego dalekiego rozpoznania. Za kilkaset
milionów euro zbudowano od podstaw sześć stacji. Trzy wyposażono w radary
włoskie (Chruściel, Szypliszki, Łabunie). Pozostałe zbudowali Polacy
(Brzoskwinia, Roskosz, Wrono- wice). W sumie od momentu wejścia do NATO w 1999
r. do Polski spłynął deszcz pieniędzy. Ponad sto zrealizowanych projektów
zamknęło się kwotą ponad 3,5 mld zł. To więcej, niż wpłaciliśmy do kasy
funduszu. Przez ostatnie lata kwoty przeznaczane na infrastrukturę w Polsce
głównie rosły. Tylko z programu NATO Security Investment Program
(NSIP) w ostatnich latach pozyskiwaliśmy prawie 70 mln zł rocznie. W zeszłym
roku po raz pierwszy ta kwota zmalała do ponad 42 mln zł. Co prawda ten rok
znów ma być rekordowy pod względem inwestycji, jednak realizacja tych planów
jest zagrożona, bo nałożyła się na nie kadrowa karuzela. Z wojska odchodzi
coraz więcej kompetentnych ludzi, a to siłą rzeczy odbije się na zdolnościach
wojska do realizacji planów.
A co na to NATO?
Wszystko to odbywa się w realiach, które dla Polski są coraz mniej
korzystne. Słabnie pozycja Polski w Unii Europejskiej. Przegrana szarża o
pozbawienie stanowiska Donalda Tuska pokazała, że nawet Węgrzy nie zamierzają
„ginąć za Kaczyńskiego”. Zresztą w NATO pozycja Węgier jest marginalna. Innych
sojuszników jakoś nie widać.
Oczy Polaków zawsze zwrócone były na Amerykanów. Po wyborze Donalda
Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych atmosfera w NATO zgęstniała, bo
ubiegający się o prezydenturę kandydat nie zostawiał na Sojuszu suchej nitki.
Amerykanie nie mają już ochoty być ani głównym płatnikiem, ani ponosić ciężarów
związanych z wysyłaniem swoich wojsk poza granice kraju. - Cały czas nie
wiemy, jak duży będzie amerykański komponent w czasie jesiennej rotacji w
Polsce. Amerykanie nie podają nam tych informacji. Myślę, że sami jeszcze nie
wiedzą, co zrobić i jak przekonać Trumpa do zmiany myślenia - mówi jedna z
osób, które zajmowały się koordynacją współpracy z Amerykanami. Od kilku tygodni
jest już w cywilu. - W NATO mamy kilku świetnych oficerów. Genialną robotę
robi gen. Fałkowski. Ale prawda jest taka, że lecimy na oparach. Polska w NATO
słabnie w oczach - mówi oficer zatrudniony w kwaterze głównej w Brukseli.
W NATO nie ma procedury pozwalającej na wykluczenie któregoś państwa
członkowskiego. Są za to procedury postępowania z państwami, które same
wykluczają się z Sojuszu. Sprowadzają się do jednego - izolacji. Minister
Macierewicz już wie, jak to wygląda. Niedługo poczuje to cała armia.
Juliusz Ćwieluch, Współpraca Grzegorz
Rzeczkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz