czwartek, 30 marca 2017

NATO nie ma zgody




Generał, który w strukturach NATO przepraco­wał trzy lata, próbując opisać, czym jest Sojusz, analogii szuka w angielskim klubie dla dżentel­menów. - W takim miejscu są wygodne fotele i miejsca stojące. Kiedy ja tam pracowałem, mieliśmy miejsce siedzące, i to przy kominku. Myślę, że dziś nie dość, że stoimy, to jeszcze gdzieś w okolicach drzwi - mówi. Sukcesów w pozycjonowaniu kraju pan generał bynaj­mniej nie przypisuje sobie. - Lista osób byłaby długa i zacząłbym ją tworzyć od nazwiska ministra Skubiszewskiego. Ale byliby na niej również zwykli szeregowcy, zwłaszcza ci, którzy oddali życie na mi­sjach w Iraku czy w Afganistanie. Szlag mnie trafia, że tak głupio marnujemy sukces, na który latami pracowało wielu wspaniałych ludzi - dodaje generał. To marnowanie sukcesu to m.in. wypad­nięcie Polski z grupy Big Six.
   Formalnie w NATO nie ma czegoś takiego jak Wielka Szóst­ka. Ale każdy, kto choć chwilę popracował w Sojuszu, szybko orientuje się, że karty rozdaje kilka państw. Reszta już tylko nimi gra. Najwięksi gracze, jakimi są Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Niemcy, Francja i Włochy, w Polsce widzieli partnera, który był w stanie pociągnąć za sobą inne państwa z regionu. Polska szybko i chętnie weszła w rolę prymusa. Angażowała się w niemal wszystkie przedsięwzięcia Sojuszu. Wcześniej taką młodą gwiazdą była Hiszpania, ale po niespodziewanym wyco­faniu swoich wojsk z misji w Iraku Hiszpanie wpadli w niełaskę Stanów Zjednoczonych. Łaskawy wzrok największego gracza skierowany został na Polskę. W tym miejscu należy już przejść na czas przeszły. Od ponad roku polskiemu ministrowi obrony narodowej nie udało się spotkać z żadnym sekretarzem obrony Stanów Zjednoczonych. Unikają go również ministrowie z klu­czowych państw. Każdy, kto zna reguły klubu dla dżentelmenów, wie, co to oznacza. - Czystką w armii, szalonymi wypowiedziami i gestami ministra Macierewicza sami zdegradowaliśmy się do ka­tegorii państw trudnych. Myślę, że wielu naszych byłych przyjaciół w NATO poważnie zastanawia się, czy nadal warto ginąć za Su­wałki - dodaje pan generał.

   Macierewicz, Mistral, Mayday
   Jeden dolar, za który rzekomo Rosjanie mieli odkupić francu­skie okręty Mistral od Egiptu, to jedna z największych kwot, jaką przyszło zapłacić polskiej armii w jej historii. - Te kilka słów kosz­towało nas wiarygodność i przewidywalność. Nieprzewidywalnych ministrów obrony narodowej może mieć Korea Północna, ale nie kraj, który chce być liczącym się członkiem NATO - mówi Tomasz Siemoniak, były minister obrony w rządzie PO. Jego zdaniem An­toni Macierewicz to obecnie największe zagrożenie dla dalszych losów pozycji Polski w NATO. - Nawet w najbardziej ekstrawaganc­kich rządach ministrami obrony narodowej zostają ludzie poważ­ni, a wręcz lekko nudnawi. My postawiliśmy na człowieka, który ma opinię zdolnego wywołać wojnę z Rosją, to nas dyskwalifikuje jako poważnego partnera - dodaje Siemoniak.
   Z ujawnionych przez portal WikiLeaks depesz, które amery­kańska ambasada w Warszawie słała do Waszyngtonu, wiadomo, że Macierewicz już wcześniej miał opinię człowieka nieprzewi­dywalnego. Nawet w dyplomatycznej depeszy w jego kontekście padają mało dyplomatyczne słowa jak „paranoja”. Ówczesny am­basador próbował tłumaczyć swoim szefom zza Oceanu, jak to jest możliwe, żeby wysoki urzędnik państwowy oskarżył większość ministrów spraw zagranicznych o bycie sowieckimi agentami.
Z opisu wyłania się ogarnięty antysowiecką paranoją intrygant, który, nie bacząc na konsekwencje, ład i bezpieczeństwo, prowadzi własną krucjatę. Jeśli po siedmiu latach od wysłania tej depeszy wizerunek Macierewicza się zmienił, to tylko na gorsze.
   Nad czym zresztą minister ciężko pracuje. W połowie lutego, zaledwie cztery miesiące po wpadce z Mistralami, szef MON po­leciał na rutynowe spotkanie ministrów obrony narodowej państw wchodzących w skład Sojuszu. Spotkanie szybko przestało być ru­tynowe, kiedy Macierewicz poinformował dziennikarzy, że NATO włączy się w wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej. Powołując się na rozmowę z naczelnym dowódcą sił NATO w Europie, amery­kańskim generałem Curtisem Scaparrottim, i ministrem obrony Wielkiej Brytanii Michaelem Fallonem, Macierewicz zapewniał, że sojusznicy wspierać będą prace komisji ponownie powołanej do wyjaśnienia katastrofy. „Wydaje się, iż najwyższy czas, żeby NATO włączyło się do wyjaśnienia tej sprawy, do wsparcia Ko­misji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, która w tej materii działa, i uzyskałem taką zapowiedź, zarówno ze strony pana generała Scaparrottiego (...), jak i pana Michaela Fallona” - powiedział dziennikarzom. A w biurach prasowych oby­dwu wymienionych po prostu zawrzało. - Nawet jeśli amerykańscy wojskowi oceniają, że Rosja jest obecnie największym zagrożeniem dla Stanów Zjednoczonych, to nie znaczy, że pozwolą sobie na ja­kąkolwiek prowokację, tym bardziej wobec słów i gestów, które wy­konuje prezydent Trump - mówi analityk wojskowy. Zakulisowe naciski ze strony sojuszników zadziałały. Kilka dni później Macie­rewicz ponownie odniósł się do kwestii. „NATO nie zobowiązało się do prowadzenia badania katastrofy. Ani ja o to nie prosiłem, ani się z tym nie zwracałem, ani gen. Scaparrotti o tym nie mówił”. Zagrywki, które od lat przechodzą Macierewiczowi na gruncie lo­kalnym, na polu międzynarodowym mają już inną wagę. - Mając takiego ministra, stajemy się krajem, który przynosi kłopoty, a nie rozwiązania - mówi Radosław Sikorski, który NATO poznał zarów­no z pozycji ministra obrony narodowej, jak i spraw zagranicznych.

   Ratuj nas, kto może
   Kadrowe tsunami, którym minister paraliżuje wojsko, siłą rzeczy przekłada się i na strukturę natowską. Paradoksalnie przez chwilę miało na nią nawet pozytywny wpływ. Do struktur NATO chowani byli ci oficerowie, którzy podpadli wszechmocnemu rzeczniko­wi Misiewiczowi, a dla wojska byli zbyt cenni, żeby ich tak łatwo stracić. W ten sposób na dowódcę Połączonego Centrum Działań Bojowych NATO w Stavanger w Norwegii wyznaczony został gen. Andrzej Reudowicz. Do Sojuszu uda­ło się również wypchnąć kilku dobrze roku­jących pułkowników. Z czasem i ta droga została zamknięta.
   Teraz oficerowie odchodzą w niebyt. Pol­ska armia jeszcze nigdy nie miała tak mało generałów: zaledwie nieco ponad 40. Po­zostali albo odeszli sami, albo zostali wy­rzuceni, na przykład gen. Janusz Bojarski.
W 2014 r. wygrał konkurs na komendanta głównego Akademii NATO w Rzymie. To jed­no z najważniejszych stanowisk, jakie przypadło Polsce w natow­skim rozdaniu kadrowym. Bojarski nie dostał szansy dokończenia kadencji. Pod koniec października zeszłego roku w trybie pilnym został ściągnięty do kraju.
   Znikają ci, którzy stanowili dla sojuszników gwarancję kom­petencji i stabilności. We wrześniu zeszłego roku ze stanowiska dowódcy GROM odwołany został płk Piotr Gąstał. Amerykanie bardzo cenili tego oficera; na zamkniętej imprezie wręczyli mu gwiaździsty sztandar, który przez jeden dzień powiewał nad Ka­pitolem. Taki znak sympatii to więcej niż niejedno odznaczenie. Pół roku później bez podania przyczyn Gąstał został odwołany ze stanowiska. Rzecznik resortu zapewniał, że jego doświadcze­nie zostanie wykorzystane na innych obszarach. Przez pół roku Gąstała nie wyznaczono na żadne stanowisko. Podobnie zresztą jak gen. Piotra Patalonga, odwołanego w tym samym czasie ze sta­nowiska inspektora wojsk specjalnych.
   Obecnie, według danych Sztabu Generalnego, w strukturach NATO mamy 16 wakatów. I jest kłopot, bo nie ma kogo wyznaczać. Po manifestacyjnej fali odejść wśród generałów i pomimo przygo­towywania następców na kursach zaocznych ławka kadrowa jest pusta. - Na potrzeby krajowe generałem można zrobić pierwszego lepszego pułkownika. Ale żeby wysłać kogoś do kwatery głównej NATO, musi wygrać konkurs i świetnie znać język. A tego się nie da załatwić ani wyuczyć na zaocznych kursach - tłumaczy jeden z oficerów, który służył w Brukseli.
   O tym, jak jest źle, najlepiej świadczy niedawne zamieszanie z obsadą stanowisk attache wojskowych. Na niektóre stanowiska ludzie nie byli wyznaczani grubo ponad rok. W tym na tak klu­czowe jak Waszyngton, Londyn czy Ottawa. Ostatecznie po serii krytycznych artykułów i liście od prezydenta Antoni Macierewicz powołał wreszcie kilku oficerów na te funkcje. Część z nich w ciągu ostatniego roku zmieniała etaty jak rękawiczki. Gen. Cezary Wi­śniewski pojedzie np. do Waszyngtonu; to spory awans dla człowie­ka, który jeszcze niespełna pięć miesięcy temu był pułkownikiem. W ciągu ostatnich miesięcy Wiśniewski aż cztery razy zmieniał stanowisko. - Czarek nie zdążył nawet rozpakować pudeł, a już go rzucali na inny odcinek. To świetny oficer, ale ktoś mu robi krzywdę, bo ani on w tym czasie niczego nie nauczył swoich ludzi, ani oni jego - mówi oficer z Dowództwa Generalnego.
   Kadrowa miotła nie dotyczy tylko MON. W Ministerstwie Spraw Zagranicznych sytuacja nie jest lepsza. I to również przekłada się na naszą pozycję w NATO. - Koło nosa przelatuje nam mnóstwo ważnych stanowisk cywilnych. Na wszystkie są konkursy, ale kan­dydat bez wsparcia dyplomatycznego ojczyzny marnuje tylko czas, startując w takim konkursie. Po szarży z Tuskiem widać, że ten resort potrafi się bardziej zaangażować w odebranie Polakowi stanowiska niż pomoc w jego uzyskaniu - mówi z goryczą jeden z byłych generałów reprezentujących Polskę w strukturach NATO.
   Od grudnia nie wyznaczono też ambasadora RP przy NATO. Za kilka dni kończy się również kadencja gen. Andrzeja Fałkow­skiego, stałego przedstawiciela wojskowego przy pakcie. Jeśli nie zostanie przedłużona, a MSZ nie wyznaczy ambasadora, będzie to pełny obraz stanu naszej dzisiejszej pozycji w NATO. Dwa pu­ste gabinety.

   Wywiad z Osamą
   W małym światku natowskich służb spe­cjalnych Antoni Macierewicz był traktowa­ny jak ciało obce, jeszcze zanim oficjalnie objął urząd ministra obrony. Szefowie kontrwywiadów państw sojuszniczych do dziś doskonale pamiętają widowisko, jakie urządził im w kwaterze NATO za po­przednich rządów PiS, gdy jako szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego wysłał oficera, który zademonstrował raport o działaniach WSI. Dokument ujawniał wiele tajemnic tej służby, co było wyda­rzeniem bez precedensu w tej skali, ale też przedstawiał ją jako zinfiltrowaną przez Rosjan. - Wielu moich kolegów z zagranicy nie może do dziś zrozumieć, dlaczego Macierewicz opublikował taki raport, i jeszcze tłumaczył go na rosyjski - mówi jeden z byłych oficerów Służby Kontrwywiadu Wojskowego, sam, właśnie z uwagi na szefów, podejrzliwie traktowany już na początku kierowania resortem. - Później ta podejrzliwość zaczęła się zmieniać w prze­konanie, że Macierewicz w istocie działa na rzecz przeciwnika, czyli Rosji - dodaje. W kwaterze sił sojuszniczych NATO w bel­gijskim Mons nie mogą też zapomnieć Macierewiczowi nocne­go najazdu na warszawskie Centrum Eksperckie Kontrwywiadu NATO w grudniu 2015 r., co doprowadziło do paraliżu tej insty­tucji, stworzonej przecież z myślą o neutralizacji rosyjskiej ofen­sywy dezinformacyjnej.
   Z rozmów z oficerami z kręgu polskich służb specjalnych wynika, że każdy wyższy dowódca z najważniejszych państw NATO (USA, Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Hiszpania, Włochy) wystrze­ga się szefa MON jak ognia. Wielu z nich, mówiąc o nim, używa twardego żołnierskiego języka, a w szczególności słowa shit head, które w mocno ocenzurowanym tłumaczeniu znaczy tyle, co „rąb­nięty”. Nikt w NATO nie może zrozumieć, dlaczego dowódcom SKW, z którymi współpracowali przez ostatnie lata, zarzuca się teraz w Polsce nielegalną współpracę z Rosjanami. Ta „kompletna żenada”, jak mówią niektórzy, ma namacalny efekt - na wszystko, co dociera do NATO od ludzi Macierewicza, patrzy się co najmniej dwa razy, jeśli nie traktuje jak makulaturę.
   Ale gorsze jest to, że w kwaterze głównej Sojuszu w Brukseli i stolicach krajów członkowskich zaczyna się wykształcać pogląd, według którego Macierewicz nie jest przypadkową jednostką cho­robową, ale dowodem na istnienie głębszego problemu - Polski nie jako kraju zachodniego, ale w istocie znajdującego się w ro­syjskiej orbicie wpływów, który „robi wszystko tak, jakby tańczył do melodii śpiewanej przez Chór Aleksandrowa”. - Szef polskiego MON jest jednym z głównych bohaterów analiz tworzonych przez sojusznicze służby. To bardzo niedobrze. Bo one nie piszą w nich o tym, jak pięknie wygląda świat, tylko o najważniejszych zagro­żeniach - mówi były oficer polskiego kontrwywiadu.
   Przekonanie, że Polska w istocie odwróciła się od Zachodu i pa­trzy w kierunku Rosji, widać w sposobie traktowania przez natow­skie agencje polskich odpowiedników obsadzonych przez ludzi „Osamy” - jak nazywają Macierewicza polscy funkcjonariusze wojskowych służb. A traktują jak strefę skażoną, której co prawda nie da się wypreparować, ale otoczyć kordonem bezpieczeństwa z ograniczonym dostępem - już tak. Nie zostawia się więc tam tajnych dokumentów, np. najbardziej wrażliwych raportów wywia­dowczych. Jeszcze półtora roku temu na biurkach szefów polskich służb wojskowych lądowały grube teczki z tajnymi analizami. Dziś grubsze są teczki niż ich zawartość.
   W strefie nie tworzy się żadnych nowych bytów. Takich np. jak natowski ośrodek wywiadu, który miałby pracować na rzecz wojsk ze wschodniej flanki. Jak mówi nasz rozmówca ze służb, to miało być „trochę analityki, trochę słuchania, co dzieje się po drugiej stronie granicy”. Zabiegał o taki ośrodek poprzedni rząd, sojuszni­cy sprawę już właściwie przyklepali, ale gdy nastał PiS, rozmyślili się i cały projekt upadł.
   Z ludźmi ze strefy skażonej nie robi się też poważniejszych interesów. Program rozpra­cowania rosyjskich agentów, lokowanych w sojuszniczych instytucjach, który stara się rozwijać Sojusz? Tak, ale nie z Polakami.
- Obecnych szefów służb mają w NATO za nie­kompetentnych i wolą się od nich trzymać z daleka. Poza tym zaczynamy śmierdzieć Ruskiem i nieszczelnością - twierdzi jeden z naszych rozmówców z kręgu kontrwywiadu. - W ogóle konsterna­cja jest u sojuszników znacznie większa niż w2005 czy2006 r. Wte­dy rozwałka objęła tylko kontrwywiad, dziś całe wojsko - dodaje.
   Szerokim łukiem omijają nas nie tylko sojusznicze służby z kra­jów NATO, ale również te spoza Paktu Północnoatlantyckiego. Przez lata bardzo dobrze rozwijała się współpraca polskich agen­cji wojskowych z izraelskimi. Jednym z ważnych jej elementów była polska obecność w Libanie, bardzo dla Izraela interesującym ze względu na wpływy Syrii i potężnego Hezbollahu. Gdy oficero­wie z Amanu i Szin Bet (wywiad wojskowy i kontrwywiad) nie mo­gli doszukać się kolegów z Polski, z którymi pracowali dotychczas, współpraca zaczęła spowalniać, aż w końcu niemal zamarła. Polski sprzęt nasłuchowy, który był ważnym elementem tej współpracy, wrócił niedawno do kraju. - To był dla nas partner bardzo ważny, niemal kluczowy, ze znakomitą orientacją w tym, co się dzieje np. w Rosji - twierdzi oficer, jeden z liczonych już w setki funkcjona­riuszy, którzy stracili pracę w SKW i Służbie Wywiadu Wojskowego po przejęciu władzy przez PiS. Takich przypadków przerwanej na­gle bliskiej współpracy służb jest więcej. Wystarczy tylko dodać najbliższych sąsiadów - Litwę, Słowację czy trochę dalszych, jak Łotwa.

   Jankesi tracą cierpliwość
   Największym kłopotem jest jednak jakość kontaktów z Amery­kanami. Na oficjalnych zdjęciach stosunki polsko-amerykańskie wyglądają kwitnąco. Zza kulis nie jest już tak różowo. Kontakty po - psuły się krótko po tym, jak PiS przejął władzę. A następnie wpadł na pomysł, że przejmie również państwo. Amerykanie na nocne demolowanie Trybunału Konstytucyjnego zareagowali we właści­wy sobie sposób - symbolicznie, ale ostro. Amerykański amba­sador, który spotkał się z Jarosławem Kaczyńskim, przekazał mu w prezencie tłumaczenie zasad demokracji, na których zbudowali własną konstytucję. Trudno o bardziej wyraźny sygnał na temat tego, co się dzieje w Polsce. Kiedy to nie zadziałało, przeszli na tryb pragmatyczny. - Amerykanie po cichu ograniczają swoją obecność w Polsce. Z Żagania znikają kolejne oddziały. Amerykanie przesu­wają je do krajów bałtyckich - mówi gen. Waldemar Skrzypczak.
   W relacjach z nową ekipą Amerykanie postanowili skupić się na interesach. Ale nawet z tym jest problem, bo od 17 miesięcy nie udało się im załatwić żadnego. Pomimo że poprzednia ekipa wskazała system Patriot jako najlepszy dla Polski system obrony przeciwrakietowej, do dziś nie udało się zawrzeć umowy. Podobnie ze śmigłowcami, których zakup publicznie obiecał im Antoni Ma­cierewicz. Pierwsze miały trafić do wojska jeszcze w grudniu. Kilka dni temu dopiero rozpoczęły się wstępne procedury przetargowe.
   Tym jednym przetargiem Antoniemu Macierewiczowi udało się rozwalić kontakty z dwoma innymi najważniejszymi gracza­mi w NATO - Francją i Niemcami. Zerwanie kontraktu na zakup śmigłowców wielozadaniowych Caracal swoje konsekwencje ma również w relacjach z NATO. - W kwaterze głównej każdy najmniej­szy projekt to miesiące załatwiania i uzgodnień. Głównie tych nie­formalnych. Przepchnięcie wniosku wymaga zdobycia sojuszników i zjednania sobie sceptyków. Od czasu zerwania kontraktu Francuzi zachowują zimny dystans. Nie pomaga nam to w pracy - opowia­da jeden z oficerów, który jeszcze niedawno służył w strukturach Sojuszu. Za błędy ekipy Macierewicza trze­ba będzie zapłacić. I to w żywej gotówce.
   Polska przez lata była liderem w pozyski­waniu środków finansowych z NATO. Para­doksalnie na korzyść grały nasze słabe strony, czyli trudne sąsiedztwo z Rosją i zapóźnienia infrastrukturalne. Polska przez lata doma­gała się stworzenia realnych planów ewentualnościowych na wypadek ataku. A kiedy wreszcie powstały, można było dopasować do nich realia. Te były takie, że polska infra­struktura wojskowa nie była przygotowana na falę wojska, które w przypadku zagrożenia miało spłynąć do naszego kraju. Porty miały za małą przepustowość, lotniska - za krótkie pasy, a jednym i drugim brakowało zabezpieczenia w postaci dostępu do paliw i magazynów z prowiantem. Samemu NATO zależało również na włączeniu Polski do systemu radarowego dalekiego rozpozna­nia. Za kilkaset milionów euro zbudowano od podstaw sześć stacji. Trzy wyposażono w radary włoskie (Chruściel, Szypliszki, Łabu­nie). Pozostałe zbudowali Polacy (Brzoskwinia, Roskosz, Wrono- wice). W sumie od momentu wejścia do NATO w 1999 r. do Polski spłynął deszcz pieniędzy. Ponad sto zrealizowanych projektów zamknęło się kwotą ponad 3,5 mld zł. To więcej, niż wpłaciliśmy do kasy funduszu. Przez ostatnie lata kwoty przeznaczane na infra­strukturę w Polsce głównie rosły. Tylko z programu NATO Security Investment Program (NSIP) w ostatnich latach pozyskiwaliśmy prawie 70 mln zł rocznie. W zeszłym roku po raz pierwszy ta kwota zmalała do ponad 42 mln zł. Co prawda ten rok znów ma być re­kordowy pod względem inwestycji, jednak realizacja tych planów jest zagrożona, bo nałożyła się na nie kadrowa karuzela. Z wojska odchodzi coraz więcej kompetentnych ludzi, a to siłą rzeczy odbije się na zdolnościach wojska do realizacji planów.

   A co na to NATO?
   Wszystko to odbywa się w realiach, które dla Polski są coraz mniej korzystne. Słabnie pozycja Polski w Unii Europejskiej. Prze­grana szarża o pozbawienie stanowiska Donalda Tuska pokazała, że nawet Węgrzy nie zamierzają „ginąć za Kaczyńskiego”. Zresztą w NATO pozycja Węgier jest marginalna. Innych sojuszników jakoś nie widać.
   Oczy Polaków zawsze zwrócone były na Amerykanów. Po wy­borze Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych atmosfera w NATO zgęstniała, bo ubiegający się o prezydenturę kandydat nie zostawiał na Sojuszu suchej nitki. Amerykanie nie mają już ochoty być ani głównym płatnikiem, ani ponosić ciężarów związanych z wysyłaniem swoich wojsk poza granice kraju. - Cały czas nie wiemy, jak duży będzie amerykański komponent w czasie jesiennej rotacji w Polsce. Amerykanie nie podają nam tych infor­macji. Myślę, że sami jeszcze nie wiedzą, co zrobić i jak przekonać Trumpa do zmiany myślenia - mówi jedna z osób, które zajmowały się koordynacją współpracy z Amerykanami. Od kilku tygodni jest już w cywilu. - W NATO mamy kilku świetnych oficerów. Genialną robotę robi gen. Fałkowski. Ale prawda jest taka, że lecimy na opa­rach. Polska w NATO słabnie w oczach - mówi oficer zatrudniony w kwaterze głównej w Brukseli.
   W NATO nie ma procedury pozwalającej na wykluczenie któ­regoś państwa członkowskiego. Są za to procedury postępowania z państwami, które same wykluczają się z Sojuszu. Sprowadzają się do jednego - izolacji. Minister Macierewicz już wie, jak to wygląda. Niedługo poczuje to cała armia.
Juliusz Ćwieluch, Współpraca Grzegorz Rzeczkowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz