POLITYKA: - Panie prezydencie,
dlaczego pan przegrał wybory?
Bronisław Komorowski: - Było kilka
powodów. Na pewni o ujawniła się wśród wyborców chęć ukarania rządzących. A ja
zostałem uznany za część obozu władzy. Cóż, nie mam umiejętności odcinania się
od swojego środowiska i nigdy już jej nie posiądę. Drugie zjawisko, wcześniej
niemal zupełnie niedostrzegane, nazywa się Paweł Kukiz. Skala braku akceptacji
dla rzeczywistości w Polsce, wyrażona w wyborach, zaskoczyła wszystkich. I to
było decydujące.
Jest jeszcze jednak kilka
dodatkowych hipotez tyczących pana przegranej, które chcielibyśmy z panem
zweryfikować. Pierwsza - to słaba, nieskuteczna, spóźniona kampania. Pomysł,
jak się wydaje, polegał na tym, że prezydent sprawuje funkcję aż do ponownego
wyboru; staramy się zachować, ile można z wysokiego poparcia i mamy prostą
reelekcję. Kampania była - przynajmniej na początku - traktowana jako
konieczny, ale uciążliwy dodatek. Tak to dziś wygląda. Pańska porażka była w
gruncie rzeczy minimalna, więc może zabrakło właśnie nieco większego
kampanijnego wysiłku?
Kampania musiała siłą rzeczy
uwzględniać fakt, że jestem urzędującym prezydentem. To oznacza większe
możliwości, ale też zagrożenia. Ja akurat unikałem takich stwierdzeń, ale w wielu
kręgach powszechne było przekonanie, że i tak wygram. Jestem przekonany, że był
to istotny składnik tego mechanizmu, wspomnianej przeze mnie skłonności do
ukarania władzy, na zasadzie: skoro wszyscy są
pewni, że on wygra, to można im pokazać figę. Mam problem z interpretacją tego,
co zdarzyło się chyba po raz pierwszy, że obie telewizyjne debaty, które w
badaniach opinii publicznej zostały przeze mnie wygrane, nie przyniosły efektu
w postaci odwrócenia trendu. To jest ciekawe zjawisko, dla mnie bolesne, ale
warte pogłębionej analizy.
A jeśli chodzi o samą
organizację sztabu, koordynację kampanii?
Nie sądzę, aby kwestie
organizacyjne odegrały decydującą rolę. Istotne znaczenie miał klimat stworzony
wokół mojej kampanii. To była zorganizowana, gigantyczna akcja czarnego PR,
demolowania wizerunku, niszczenia godności, przeprowadzona z nieprawdopodobną
brutalnością i skutecznością. Przede wszystkim w internecie, ale nie tylko. Od
początku do końca kampanii trwało nieustanne niszczenie wszystkich wydarzeń
kampanijnych z moim udziałem przez zorganizowane grupy. Na to trudno było
znaleźć odpowiedź, ponieważ proceder ten, w takim aż nasileniu, wystąpił po raz
pierwszy.
Owszem, w każdej kampanii próbuje
się naruszyć wizerunek przeciwnika, ale nie w taki sposób, na taką skalę. W
latach 90. widać było w kampaniach autentyczne emocje, ale nie było takiego
organizowania, na zimno, negatywnych emocji. Pamiętam rozmowę, w tym
gabinecie, z Tadeuszem Mazowieckim po moich wygranych wyborach pięć lat temu.
Tadeusz zwrócił się do mnie: wiesz, muszę ci
coś powiedzieć; wracam pamięcią do własnych wyborów prezydenckich i zawsze mi
się wydawało, że ze mną można wszystko zrobić, że Żyd, że komunista, że
zdrajca, ale myślałem, że z tobą tak się nie da, z twoim nazwiskiem, z twoją
historią rodzinną, z twoimi poglądami, że się nie da, a popatrz, potrafili. A
to, co było pięć lat temu, to nic w porównaniu z ostatnimi wyborami.
A jak się ułożyły w kampanii
relacje z Platformą Obywatelską i jaki miały wpływ na jej przebieg? Pan przedstawiał
się jako kandydat obywatelski, co miało jakiś sens, biorąc pod uwagę duże
poparcie, jakim się pan cieszył w społeczeństwie. Ale czy później nie okazało
się, że tej ściślejszej współpracy z PO nie ma, a i tak zaliczono pana do obozu
władzy?
Bez wątpienia to, że Platforma
jest od 8 lat partią współrządzącą, miało znaczenie. Widać było, że wszyscy
konkurenci dążyli do przyklejenia mnie tylko i wyłącznie do Platformy.
Symboliczne było zachowanie mojego konkurenta w czasie debaty telewizyjnej,
kiedy postawił przy mnie chorągiewkę Platformy.
Właściwie dlaczego nie chciał
pan, aby ta chorągiewka pozostała na pana pulpicie?
Bo nie mogłem się zrewanżować, nie
miałem chorągiewki PiS ani zdjęcia prezesa Kaczyńskiego do postawienia przed
moim kontrkandydatem.
Czy była możliwa w kampanii z
pana strony inna - jak to się teraz mówi - narracja? Bo widać było, że jakoś
rozeszły się oczekiwania społeczne z pańskimi hasłami zgody, bezpieczeństwa,
obrony wolności.
Gorzej, że rozeszły się także w
ocenie skutków tej wolności. Widać, że o wiele łatwiej trafić do ludzi, mówiąc
nie o sukcesach, lecz o błędach, słabościach i
zagrożeniach. Ja byłem i jestem jednak przekonany, że rolą prezydenta, nawet
jeśli ponownie kandyduje i musi zabiegać o poparcie, jest budowanie dumy z
dokonań, zwłaszcza jeśli są one rzeczywiste. I to w skali całego ćwierćwiecza
po 1989 r., o czym zresztą świadczą wszystkie wskaźniki, jakie można
zastosować.
Prezydent nie może być krytykiem
rzeczywistości, tak jak mogą być nimi jego konkurenci. Prezydent musi dbać o
to, aby obywatele nie stracili szacunku do państwa, do samych siebie, do
efektów własnej pracy, także ponoszonych wyrzeczeń. Nie wyobrażam sobie, abym
mógł zaprzeczyć osiągnięciom czasów wolności w Polsce. Nie tylko z tego powodu,
że sam jestem cząstką tej polskiej drogi do wolności, ale również dlatego, że
tak pojmuję rolę prezydenta, który powinien mobilizować, a jednocześnie kształtować
dumę z własnego państwa. W tej mierze byłem w sposób naturalny słabszy od
konkurentów, bo łatwiej jest budować szanse wyborcze i kampanie na ludzkich
lękach.
Ale przyznam, że pozostaje dla
mnie zagadką, jak można było tylu Polakom wmówić, że po 26 latach wolności,
mimo gospodarczej prosperity, trzeba będzie Polskę odbudowywać ze zgliszczy
jak po wojnie. Wydawało się to na tyle głupie, na tyle podłe, że niewarte
polemiki. A jednak... ?
A jak pan ocenia zachowanie
Kościoła w tych wyborach? Wydaje się pan modelową postacią, dla której można by
oczekiwać poparcia hierarchów. A stało się inaczej.
To pański rywal miał poparcie
księży i episkopatu, a pan był przyklejany do lewicy, wręcz jako wróg Kościoła.
To też jest kwestia wierności
zasadom. Ja w jakimś stopniu wyszedłem spod ręki Tadeusza Mazowieckiego i tak
jak on uważałem, że szanując świat wiary i uczestnicząc w nim, jeżeli się jest
wierzącym, trzeba dbać o to, aby istniał przyjazny, ale jednak konsekwentny
rozdział Kościoła od państwa. To się nie wszystkim podobało, po jednej i po
drugiej stronie, chociaż absolutna większość wiernych nie chce Kościoła
upolitycznionego. Jeżeli więc twierdzę, że nie należy upolityczniać Kościoła,
to trudno, abym oczekiwał, że będzie mnie politycznie wspierał. Widać, że inni
skrupułów specjalnie nie mają, z ryzykiem ogromnych strat dla Kościoła w
przyszłości.
A to przyklejanie mnie do lewicy
również wynikało z niezależnego ode mnie kalendarza politycznego. Przeciwnicy
wykorzystywali do erodowania mojego poparcia zwłaszcza konwencję w sprawie
przeciwdziałania przemocy i ustawę o in vitro. Starałem
się podchodzić do tych ustaw tak, by zostawić na boku kwestie światopoglądowe,
a dostrzegać aspekty społeczne czy prawne.
Ale w politycznej batalii to mnie
formatowało, łatwiej było mnie przypisywać do lewej strony, więc na pewno na
prawej traciłem.
Czy był taki moment w kampanii,
w którym pan sobie uświadomił: przegrałem? Czy dopiero, kiedy zobaczył pan
wyniki?
Miałem poczucie narastającego
ryzyka przegranej, negatywnego rozwoju wydarzeń. To było już przed pierwszą
turą. Czas do drugiej tury był okresem walki o odwrócenie tendencji. Według
mnie sporo się wtedy udało odzyskać, ale zabrakło czasu.
Jest pan kolejnym
przedstawicielem pokolenia, które wywalczyło niepodległość, działało w opozycji
w czasach PRL, budowało nowe państwa, a teraz odchodzi. Czy pana zdaniem jest
to prosta zmiana pokoleniowa, czy coś więcej, rozczarowanie III RP?
Na pewno jest to istotna zmiana
pokoleniowa. Bo inaczej o polskiej rzeczywistości myślą ci, którzy pamiętają
brak wolności i normalności, a inaczej ci,
którzy wyrośli w czasach, kiedy Polska była już poza kryzysem politycznym i
gospodarczym przełomu lat 80. i 90. Porównują dzisiejszy kraj nie z PRL, ale z
innymi państwami zamożnej części świata zachodniego. Dlatego łatwiej było
trafić do wielu ludzi w Polsce na fali krytycyzmu, bo dla młodszej części
społeczeństwa duma z dotychczasowych osiągnięć n ie jest tak oczywistą rzeczą.
Dla nich punktem odniesienia są własne niezaspokojone aspiracje. Oczekują
szybszej zmiany, upodabniającej Polskę do krajów zachodnich. Czy to jest
możliwe czy nie, to jest inna kwestia, ale takie są oczekiwania.
Nie wyczuł pan ich?
Myślę, że wyczuwałem i to dosyć
wcześnie. Choćby uzupełniając program prorodzinny o elementy skierowane
ewidentnie do młodych ludzi. Mam na myśli także program, który, jak słyszę z
satysfakcją, będzie realizowany przez rząd, 100 tys. nowych, preferencyjnych
miejsc pracy. Będzie to jednocześnie po części rozwiązanie problemu tak zwanych
umów śmieciowych. Od początku kampanii mocno akcentowałem te sprawy, bo wdać
było objawy niezadowolenia ze strony młodych ludzi.
Zatem jak by pan opisał
zjawisko pod hasłem Kukiz, bo to on zebrał niezadowoloną młodzież? W istocie
przegrał pan właśnie z nim.
To prawda. Nikt nie przewidział
tego zjawiska, jego skali, ostrości. Ani socjolodzy, ani politolodzy ani
politycy. Ja też nie. To było zaskoczenie. To jest ten efekt chęci ukarania
obozu władzy. Wynikający z różnego rodzaju politycznych zawodów i rozczarowań,
z niespełnienia rozbudzonych aspiracji, rodzących się z porównania Polski do
Zachodu. Sam jestem bardzo ciekaw, co z tym będzie dalej.
Na razie dał pan dużą szansę
Kukizowi, nieoczekiwanie zapowiadając referendum w sprawie JOW.
To szansa dla nas wszystkich -
obywateli - by wyraźnie zadeklarować opinie w kilku kwestiach o kluczowym
znaczeniu.
To nie tylko szansa dla Kukiza,
ale także dla innych partii politycznych. Również dla Platformy Obywatelskiej,
dla której jest to możliwość potwierdzenia własnych poglądów i fundamentów
ideowych. Dążenie do zwiększenia wpływów ludzi na decyzje, kto ma ich reprezentować,
to jest element obywatelskości. Przypomnę, że w kwestii jednomandatowych
okręgów wyborczych akurat środowisko Platformy zrobiło bardzo wiele. Wprowadziło
JOW na poziomie samorządowym i w Senacie. Pytanie więc, czy można - a sądzę, że
tak - w sposób budujący i zwiększający atrakcyjność systemu dla obywateli
wprowadzić JOW do Sejmu.
W moim przekonaniu wzorcem jest
tzw. mieszana ordynacja do Bundestagu.
Zatem, pomysł na referendum był
reakcją na wynik Pawła Kukiza w pierwszej turze wyborów?
Tak, ale nie tylko.
Ale jaka była pańska intencja,
bo to jest dziś wciąż przedmiotem interpretacji? O co chodziło? O odebranie
części elektoratu Kukizowi?
Głównym powodem decyzji o
referendum było moje wewnętrzni! przekonanie, że należy generalnie zwiększać
udział obywateli w decyzjach, kto ich reprezentuje, i ograniczać rolę partii
politycznych. Uznałem, że jeżeli nie teraz, to kiedy? Jeżeli ujawniła się siła
polityczna chcąca zmieniać system wyborczy, to można przy jej użyciu osiągnąć
efekt w postaci wprowadzenia mieszanego systemu wyborczego do Sejmu.
Zaskoczył pan jednak nawet
swoje środowisko. Wydaje się, że Platforma ma dziś z referendum wyraźny kłopot.
Zresztą inne partie także. Nie bardzo wiadomo, kto
może na tym referendum wygrać. Dla Kukiza jest to jakaś szansa zorganizowania
się w partię, ale jeśli będzie niska frekwencja, co jest prawdopodobne, to
także on nie będzie miał poczucia sukcesu. Absencja pójdzie na karb Platformy,
PiS może wtedy powiedzieć, że społeczeństwo posłuchało ich sceptycznego głosu.
Zastanawiamy się więc nad politycznym sensem wydarzenia, do którego zmierzamy.
Mogę tylko powtórzyć, jaki był mój
zamysł. Nie mogę odpowiadać za kalkulacje partii politycznych. Referendum
powinno wyzwolić chęć ścigania się partii politycznych ze sobą, pokazania
fundamentalnych różnic między nimi. Jeżeli mówi się dziś o wyobrażalnej koalicji PiS-Kukiz, to warto, aby pan Paweł
Kukiz i PiS wyjaśnili sobie, czy zasadniczy
dla tego pierwszego postulat wprowadzenia JOW jest do przyjęcia dla PiS.
Z drugiej strony, jeśli Platforma
Obywatelska mówiła, że jest „za” i konsekwentnie działała na rzecz poszerzenia
obszaru JOW, to warto, aby podjęła rywalizację z Pawłem Kukizem i jego powstającą
formacją. Może więc z referendum wyjść parę rzeczy dobrych, choćby wyjaśnienie,
kto jakie ma poglądy, co powinno mieć swoje skutki nie tylko w czasie kampanii
wyborczej, ale i po wyborach.
Z mojego punktu widzenia celem
jest mieszany system wyborów do Sejmu. Nie widzę powodu, aby nie zwiększyć
bezpośredniego wpływu obywateli na obsadę przynajmniej części mandatów
poselskich. Druga kwestia to system finansowania partii politycznych, który
powinien być udoskonalony. Moja koncepcja polega na pójściu w kierunku
zachęcenia lub wymuszenia, także za pomocą sposobów finansowania partii,
budowania zaplecza merytorycznego ugrupowań.
Czyli raczej kontrola wydatków?
Kontrola albo takie ich
ukształtowanie, aby więcej środków szło na think tanki, a
mniej na billboardy, baloniki i konfetti. Teraz polskie życie polityczne jest bardzo
naskórkowe. Łatwiej jest powołać zespoły piarowców niż ludzi merytorycznie
przygotowanych do podjęcia państwowych wyzwań. To ma daleko idące skutki.
Drugi element, ewentualnie uzupełniający finansowanie z budżetu, to mechanizm,
który się sprawdził w przypadku organizacji społecznych, pozarządowych, czyli
jednoprocentowy odpis od podatku. Stowarzyszenia zabiegają o tę obywatelską
dotację. Wprowadzenie podobnego mechanizmu w przypadku partii politycznych
wzmocniłoby związki pomiędzy nimi a obywatelami. Dobrze by to wpłynęło na
życie partyjne i byłoby sposobem na weryfikację ich prawdziwego poparcia.
I wreszcie trzecie pytanie
referendum związane jest z moim od dawna wyrażanym dążeniem do takiego
ukształtowania jednego z fundamentów relacji między państwem a obywatelem w ramach
systemu podatkowego, żeby wątpliwości były rozstrzygane na korzyść podatnika, a
nie urzędnika. Bo to państwo odpowiada za niejasności w prawie i obywatel nie
powinien być za to karany. Ta kwestia ma duże znaczenie dla poziomu zaufania
społeczeństwa do instytucji państwa.
Jak rozumiemy, jeżeli chodzi o
dwa pierwsze pytania referendum, pan, panie prezydencie, nie odpowiada
jednoznacznie: tak lub nie. Jest dwa razy: tak, ale... Powiedziałem o motywach stojących za decyzją o referendum.
Konkretne propozycje zmian zamierzałem przedstawić po wyborach, a nie przed
nimi. Do tego były potrzebne odpowiednie wyniki referendum jako argument na
rzecz wprowadzenia systemu mieszanego i na rzecz doskonalenia, a nie jedynie
likwidowania obecnego systemu finansowania partii. A także uzyskania
instrumentu nacisku, aby wreszcie wprowadzić zasadę, że wątpliwości są
rozstrzygane na korzyść podatnika.
Czyli - upewnijmy się - w
przypadku wszystkich trzech pytań referendum pan będzie głosował na „tak"?
Jeszcze się wypowiem w tej
sprawie. Ale takie są moje intencje.
Panie prezydencie, porażka
wyborcza podłamała pańskie środowisko polityczne. W wymiarze sondażowym, ale
także psychologicznym, bo teraz przeważa pogląd, że PiS wygra październikowe
wybory, a porażka Platformy jest nieunikniona.
Uważam, że wynik wyborów
absolutnie nie jest przesądzony, i ze zdziwieniem obserwuję już na tym etapie
chęć dzielenia skóry na niedźwiedziu. Jest szansa na to, że część opinii
publicznej poczuje się usatysfakcjonowana tym, że obóz władzy dostał już
ostrzeżenie. Skoro w moim przypadku kara już nastąpiła, to może przy kolejnych
wyborach będzie więcej rozsądku, a mniej emocji.
Po drugie, myślę, że znaczna część
obywateli będzie się obawiała monopolu rządzenia jednej partii, a właściwie
skupienia ogromnej władzy w jednych rękach. Ogromna część wyborców, o czym świadczy także mój wynik, ponad 8 mln głosów - nie
chce uzyskania pełni władzy przez radykalną wersję prawicy. Są wyborcy lewicy,
są wyborcy centrowi. Platforma jest dla nich dobrym wyborem.
Czy Beata Szydło jest dla pana
radykalną wersją prawicy?
Staram
się polityki nie oceniać po twarzach, tylko po faktach. Twarze to często wynik
właśnie polityki piarowskiej. Trzeba popatrzeć, jaki jest program i praktyka polityczna
środowiska politycznego. Trzeba ocenić tę praktykę, sięgając pamięcią wstecz.
Z tej perspektywy widać, że i dzisiaj w programie i w deklaracjach politycznych
PiS jest bardzo wiele elementów, które muszą budzić obawy. Prawdziwa twarz PiS
ujawnia się dopiero wtedy, kiedy ta partia ma pełnię władzy. Natury środowiska
się nie zmieni. Nie bardzo widzę podstawy do tego, aby twierdzić, że PiS pozbył
się swoich dotychczasowych cech i dążeń. Choćby przywoływany wprost przez tę
partię model węgierski daje podstawy do społecznych obaw. Widziałbym tu szansę
nie tylko dla Platformy, ale i dla innych.
Ale kto będzie tego słuchał?
Niezależnie od tego, że wynik wyborów spowodował obniżenie nastrojów w
Platformie, wciąż widać dewastujący dla tej formacji wpływ tzw. afery taśmowej.
Jak pan ocenia jej skutki?
Oceniłem to zjawisko bardzo ostro
już rok wcześniej, kiedy tylko ta sprawa wypłynęła na forum publicznym. Po roku
widać, że nie- wyciągnięcie wówczas wniosków personalnych było błędem. Ale to
nie była rola prezydenta. Moja ostra wypowiedź i oczekiwania to jedno, a
praktyka funkcjonowania rządu i koalicji to drugie. Rozumiem, że było to
bardzo trudne z punktu widzenia praktyki życia partyjnego. To, co wtedy było
trudne, teraz stało się konieczne.
Jak pan zatem ocenia ostatnie
decyzje premier Ewy Kopacz? Mamy na myśli wymuszone przez nią de facto dymisje
kilku ministrów, marszałka oraz jej zapowiedzi na niedawnej konwencji. Czy
widzi pan w tym jakiś pomysł na kampanię i kolejną kadencję, czy tylko nerwowe
odruchy po przegranej? Dymisje były
ryzykownym, ale słusznym posunięciem. Nie widzę negatywnej strony operacji
wymiany liczącej się części rządu i zmian w
Sejmie. Pytanie, czy za decyzjami kadrowymi pójdą mocne, nowe akcenty
programowe? Oby tak.
Czy to powinien być koniec
karier politycznych osób, które odeszły ze stanowisk, czy też mogłyby one
wystartować do Sejmu w nadchodzących wyborach?
Odpowiedź na pytanie, czy te osoby
będą na listach wartością dodaną czy nie - to już jest kwestia partyjnych
kalkulacji. Ale i tak w wyborach to głos obywateli byłby decydujący dla każdej
z politycznych karier.
A pana zdaniem?
Wybory są zawsze momentem
weryfikacji. Więc to opinia publiczna decyduje, czy sprawa nagranych
prywatnych rozmów jest na tyle obciążająca, że eliminuje z życia politycznego
czy też nie.
Panu przez pięć lat podlegały
kwestie bezpieczeństwa. Czy nie miał
pan informacji ze służb o zagrożeniu polegającym na nielegalnym podsłuchiwaniu
wysokich urzędników państwowych?
Służby specjalne podlegają premierom.
Ale prezydent dostaje
informacje.
Dostaje dokumenty, materiały, ale
nie ma wpływu na działania służb.
A jak pan ocenia te działania?
Bo pojawiają się opinie, że afera taśmowa to rozgrywka służb.
Zawsze staram się być jak najdalej
od wszelkich koncepcji spiskowych. One najczęściej prowadzą na manowce. Pewne
jest jedno - podsłuchiwanie wpłynie na styl życia polityków i nie tylko ich, bo
nagrywano też inne zawody. Ludzie przestaną swobodnie rozmawiać przy stole.
Zmieni się sposób uprawiania polityki, a być może też to, co się zamawia w
restauracji. Ale dobrze by było, aby ci politycy, którzy teraz występują z
pozycji mentorów krytykujących tych, którzy „dali się nagrać”, przypomnieli
sobie swoje własne rozmowy. Pewnie każdy by coś tam sobie przypomniał. To samo
dotyczy dziennikarzy i innych osób publicznych. Takie rozmowy bulwersują
opinię, ale przestrzegałbym przed tworzeniem wrażenia, że to były oficjalne
poglądy lub że tam podejmowano jakieś decyzje. Logika rozmów przy stole ma
swoją specyfikę.
Kampania prezydencka przeszła
od razu w parlamentarną. Czy pan już widzi jakąś wyraźną
strategię polityczną PiS i PO, a także innych partii?
Myślę, że PiS ma pomysł na płynne
przejście z kampanii do kampanii poprzez zabiegi personalne i eksponowanie opozycyjności,
mimo że od 6 sierpnia będą już stanowili część obozu władzy.
Z ponownym schowaniem prezesa
Kaczyńskiego włącznie...
Dokładnie tak. To jest podobna
koncepcja jak w kampanii prezydenckiej, zapewne z tymi samymi hasłami, z
objazdem po kraju itd. Natomiast Platforma słusznie nie ujawnia jeszcze swoich
czysto wyborczych pomysłów, bo to trzeba pokazać w chwili startu kampanii. I ma
pełną świadomość, że dzisiaj najważniejsza dla odzyskania poparcia jest
praktyka i styl rządzenia. Wiarygodność Platformy będą budowały głównie
odpowiedzialne decyzje rządowe.
Panie prezydencie, czy po
swoich własnych doświadczeniach naprawdę wierzy pan jeszcze, że wiarygodnością
i odpowiedzialnością można wygrać kampanię?
To jest dla mnie najtrudniejsze
pytanie, bo dotyczy tego, w co głęboko wierzę. Tak mnie ukształtowało życie,
także polityczne, że chyba do przesady byłem przekonany, wierzyłem, że prawda
się sama obroni. Że nie sztuczki piarowskie, ale realne działania, dorobek,
osobiste kompetencje decydują o wyniku wyborów. Ale jednak okazało się, że
prawdzie trzeba bardzo pomagać. No, ale jeszcze swojej wiary nie straciłem.
Obserwuje pan zachowania
prezydenta elekta Andrzeja Dudy, gościł go pan ostatnio w pałacu. Czy to, co
się stało po wyborach, pokazuje już, jaka będzie polska polityka?
To jest również pytanie o
przyszły model prezydentury. Pojawiły się opinie, że teraz ośrodek prezydencki
ma być głową władzy wykonawczej. Wiąże się to z zarzutami z okresu kampanii pod
adresem pana prezydentury, że była ona może i stabilizująca, ale stosunkowo
mało aktywna, że pan nie wychodził poza ramy konstytucyjne, a rywal deklarował,
że od rana do nocy będzie trząsł państwową budowlą.
Uważam, że moja pięcioletnia
prezydentura była wyjątkowo aktywna. Świadczą o tym wszystkie dane obiektywne
pozwalające na porównanie z innymi prezydentami: liczba inicjatyw
ustawodawczych i decyzji kadrowych, aktywność międzynarodowa i krajowa. Zarzut
małej aktywności to efekt niezrealizowanego przeze mnie scenariusza konfliktu
z rządem. Opozycja ma to do siebie, że zawsze marzy o konfliktach wewnątrz
obozu władzy. A tu, pomimo różnic, awantur nie było. Spór z rządem? Moje
wszystkie weta dotyczyły ustaw popieranych przez rząd lub koalicję. Moi
poprzednicy nie wetowali ustaw życzliwych im rządów. Z przyjemnością wetowali
ustawy rządów nie lubianych. Ale wszystkie moje weta zostały przyjęte przez
koalicję większościową i nigdy nie doprowadziły do politycznej awantury. To
sprawdzian skuteczności bez awanturnictwa. Trzeba odróżniać aktywność
polityczną od politycznego konfliktu.
Ale teraz rząd ma być drużyną
prezydenta Dudy. Prezydent będzie
wyznaczał premiera, który od razu złoży u głowy państwa swoją dymisję in blanco. To pomysł Jarosława Kaczyńskiego.
Wszystkie tego rodzaju zapowiedzi
trzeba dzisiaj traktować jako fragmenty kampanii wyborczej. Nie przywiązywałbym
się do tego rodzaju deklaracji. Po prostu prezes Kaczyński stara się na użytek
zbliżających się wyborów maksymalnie wyeksploatować sukces pana Andrzeja Dudy.
To zrozumiałe.
Czy Andrzej Duda może być
dobrym i samodzielnym prezydentem?
Tego mu życzę. Warto go do tego
zachęcać.
To co będzie z Polską w
następnych latach, panie prezydencie?
Zadecydują Polacy w wyborach
parlamentarnych. Mamy moment zwrotny. Albo zostanie potwierdzony dotychczasowy
kierunek zmian wolnościowych według sprawdzonych wzorów wolnego świata
europejskiego, albo zostanie zakwestionowany. Jest taka tendencja. Coś się
zmieniło. Wolność, o której przez pokolenia marzyliśmy, dziś wielu ludzi napawa
lękiem. Rośnie oczekiwanie, że państwo ma dać, ma zapewnić, ma załatwić.
Pojawił się lęk przed konkurencją. Młodzi ludzie mówią: my już nie chcemy się
ścigać, chcemy dostawać, co nam się należy. Widać to spektakularnie choćby w
Rosji i na Węgrzech - że rola państwa jako instytucji, która ma wskazać jak
żyć, rośnie. Rośnie też rola państwa w gospodarce. To nie jest optymistyczna
tendencja.
Mamy wrażenie, że po tamtych
wyborach i przed następnymi - nie było z pana strony jasnego komunikatu do tych
ponad 8 min ludzi, którzy na pana głosowali. Co by pan dziś powiedział tym
wyborcom, którzy czują się zapewne trochę przegrani, zagubieni, sfrustrowani, a
jednocześnie widzą triumfalizm drugiej strony.
Powiedziałbym po raz kolejny, że
teraz najważniejsze są wybory parlamentarne. Wybór w nich będzie prosty i
oczywisty: albo radykalna, monopolistyczna wersja rządów prawicy, albo
pluralistyczna opcja, w oparciu głównie o Platformę Obywatelską. Będę aktywny
przed wyborami. Jestem wierny centrowej drodze jako optymalnej dla Polski. I
będę temu dawał wyraz. Musimy obronić nasze osiągnięcia i naszą dumę z
osiągnięć ponad ćwierćwiecza polskiej wolności.
Wróci pan do Platformy?
Prezydent, który zostałby ponownie
członkiem partii, w jakiejś mierze zaprzeczyłby swoim wcześniejszym działaniom,
które wymagały zachowań ponadpartyjnych.
Myślał pan o kandydowaniu do
Senatu?
Nie wykluczam takiej możliwości,
choć tego nie planuję. Jest problem z aktywnością byłych prezydentów, który
inne kraje różnie rozwiązują; w niektórych to właśnie senat jest miejscem dla
byłych głów państw. Ale wiem też, że jest życie także poza polityką.
A pierwsze miejsce na liście
warszawskiej do Sejmu dla kogoś, kto zdobył 8 min głosów?
Myślę, że były prezydent powinien
być przede wszystkim byłym prezydentem. Na razie chcę zakończyć prezydenturę.
Na pewno będę częścią frontu obrony Polski przed radykalną prawicą. Będę
przekonywał, że obóz wolności ma ogromne osiągnięcia i jest wart zwycięstwa.
rozmawiali Janina
Paradowska i Jerzy Baczyński
Bronkowi zaszkodził najbardziej Piechociński, wystawiając swojego piosenkarza. Naród pomyślał, że skoro koalicjant ma wąty do - było nie było - swojego prezydenta to i on zmienił front.
OdpowiedzUsuńTakie jest moje skromne zdanie.