poniedziałek, 1 września 2014

Jak pękła Polska



„Zło-dzie-je!” - skandował gniewny tłum. Długo odpowiadało mu tylko echo. Dopiero Jarosław Kaczyński zainteresował się groźnym żywiołem. Miał to być polityczny flirt, lecz okazał się stałym związkiem.

RAFAŁ KALUKIN

Jeśli PiS zdobędzie władzę, cofnie wszyst­ko, co zrobiła Platforma. Stoi to - czarno na białym! - w oficjalnym programie tej partii. I - rzecz jasna - jeśli Kaczyński zostanie pre­mierem, to zepchnięta do opozycji Platforma będzie obiecywać Polakom, że w przyszłości posprząta po Prawie i Sprawiedliwości. I tak w kółko...
Aż do chwili , gdy wystygną emocje napędzające tę rywalizację. Lecz na to się nie zapowiada. Wy­znaczające pole konfliktu kulturowe pęknięcia są trwałe. Skutkują wymazaniem z polskiej polity­ki obszaru wspólnego, zapewniającego państwu stabilność, a obywatelom poczucie jednoczącej tożsamości.


1
Jeszcze w pierwszej dekadzie III RP obowiązywa­ło pole konsensusu obejmującego budowę instytu­cji demokratycznych, wolnego rynku oraz integracji z Zachodem. Wszystkie główne siły polityczne, łącz­nie z niedawnymi komunistami, poparły terapię szokową Balcerowicza. Żadna nie kwestionowa­ła trójpodziału władzy. Każda, choć z różnym en­tuzjazmem, akceptowała polską drogę do NATO i Unii Europejskiej.
Polacy poparli owe cele, choć raczej instynktownie. Bo dla zwykłego Polaka liberalna demokracja nie była zbiorem procedur organizujących porządek pań­stwowy i zapewniających obywatelom ich podstawo­we prawa, lecz instynktownie doświadczaną utopią nowego porządku, w którym „my” sami będziemy się rządzić, w miejsce odsuniętych „onych” (czyli komu­ny). Wolny rynek nie był traktowany jako obszar wol­nej konkurencji - z wygranymi i przegranymi – lecz jako utopia wytęsknionego dobrobytu. Zaś geopoli­tyczne przesunięcie Polski w stronę Zachodu było po prostu potwierdzeniem cywilizacyjnych aspiracji Po­laków. Bez głębokiej świadomości przemian trudno było mówić o demokratycznym kontrakcie zawartym przez wyborców z ich przedstawicielami.
Po latach łatwo krytykować okrągłostołowe eli­ty za niedostateczny wysiłek w uświadamianiu ludu. Nie miały wielkiego pola manewru. Porusza­ły się ostrożnie, w poczuciu stąpania po cienkim lo­dzie. Nie znały zresztą społeczeństwa, bo i skąd? Nie otrzymały w spadku po PRL rzetelnej diagnozy so­cjologicznej. Po latach knucia w podziemiu same były wyalienowane. Nanosiły więc na społeczeństwo własne ideologiczne kalki - jedni z II RP, inni z Mar­ca ’68, większość z solidarnościowego karnawału lat 1980-1981. Każda z kalek coś istotnego mówiła, żad­na nie trafiała w sedno.
Kłócono się więc zajadle o symbole i wartości, co dawało pozór demokratycznej debaty. Parlament stał się polityczną wieżą Babel - anarchicznym zbiorowi­skiem niezliczonych stronnictw i marionetkowych li­derów. Jednak ich chybotliwe koalicje konsekwentnie realizowały przyjęty model transformacji.
Pod koniec lat 90., gdy zabierano się do świę­towania pierwszej dekady wolności, zapanowała schizofrenia. Nie podlegało dyskusji, że w ciągu de­kad Polska pokonała drogę imponującą, bez pre­cedensu w naszych dziejach. Ale elity coraz częściej były odbierane jako „oni” - niczym za PRL. Pod­skórny gniew w epoce przedinternetowej nie znaj­dował jeszcze ujścia. Czasem tylko wychodził na powierzchnię - podczas związkowych manifesta­cji, blokad dróg, w obelżywych napisach na murach, w rozmowach ze słuchaczami Radia Maryja.

2
Diagnoz było wiele. Żadna nie tłumaczyła w pełni narastającego poczucia Polaków, że na politykę nie mają wpływu, że jest ona domeną nowych „onych”.
A był to po prostu odroczony w czasie efekt kale­kiego kontraktu władzy ze społeczeństwem z 1989 roku. Zderzenia tamtych kolorowych iluzji z trud­nymi realiami państwa wydobywającego się z dna.
I braku czytelnej wspólnotowej symboliki, która mo­głaby choć trochę zrekompensować doznany zawód.
Solidarnościowy establishment lat 90. przeszedł nad tym do porządku dziennego, co już wkrótce sta­nie się powodem jego klęski. Budowanie ducho­wej więzi z ludem wydawało się ojcom założycielom III RP polityczną mrzonką. Tacy polity­cy jak Bronisław Geremek bądź Adam Michnik ulegli złudzeniu, że przenosze­nie sprawdzonych zachodnich wzorców, podparte autorytetem bohaterów dawnej opozycji, zmodernizuje nie tylko państwo i gospodarkę, ale też postawy Polaków.
Liberałowie - wzorem Margaret That­cher twierdzącej, że „nie ma czegoś takie­go jak społeczeństwo” - dostrzegali jedynie rywalizujące na wolnym rynku jednostki. Motywowali je do wysiłku obietnicą awan­su do klasy średniej.
Jedynym politykiem ówczesnego estab­lishmentu, który zauważył, że coś szwan­kuje, był Jacek Kuroń. „Kto nam ukradł Polskę?” - pytał już w połowie lat 90. Mó­wił Jackowi Żakowskiemu: „Mam w gło­wie wrzask, krzyk, pretensje i żale. Wciąż dźwięczą mi w uszach słowa, że »za komu­ny było lepiej, że »Polacy nigdy jeszcze tak nie cierpieli, że »następuje biologiczne wyniszczenie narodu«, że »w Polsce doko­nuje się nowy holocaust«, że głodzimy na śmierć« emerytów, lekarzy, wiejskie dzieci. Wciąż huczą mi w czaszce ostrzeżenia, że »tak dalej być nie może«, że »solidarachów trzeba powywieszać«, wibrują oskarżenia, że »rozkradliśmy Polskę«, że »sprzedaliśmy nasze idee«, że »zdradziliśmy« naród, Solidarność, robotników, wiarę, Kościół, Polskę. I wciąż słyszę mocno, rytmicznie skandowane okrzyki demonstrantów ma­szerujących przed oknami mojego sejmo­wego pokoju: »mordercy! mor-der-cy!«, »zło-dzie-je! zło-dzie-je!«”.
Kuroń widział więcej, lecz recepty nie znał. Wierzył w samoorganizujące się spo­łeczeństwo, marzył o oddolnych ruchach społecznych przywracających elementarne poczucie sprawiedliwości.
Po prawej stronie pojawiały się rów­nie anachroniczne utopie. Rozczulająco brzmią po latach diagnozy Jana Olszew­skiego, który wiatach 90. był głównymi au­torytetem na prawicy. Przywołując kolejne „polskie miesiące” - Październik ’56, Gru­dzień ’70 i Sierpień ’80 - zapewniał w poło­wie lat 90., że „faza społecznego buntu jest nieunikniona (...) będziemy mieli do czy­nienia z jakąś rewolucją”. Sądził, że skoro komuniści nawet przemocą nie byli w sta­nie nadać społeczeństwu postulowanego przez nich kształtu, tym bardziej nie uda się to politykom demokratycznym. „W tej chwili następuje odbicie w drugą stronę - a więc próbujemy teraz pełnić naszą mi­sję, wychowując ten polski ciemnogród, wprowadzając elementy oświecenia, nowo­czesnego kapitalizmu, świata współczesnej cywilizacji Zachodu. To jest mechanika dla każdej demokracji zabójcza. Ja tym pomysłom nie rokuję powodzenia” - twierdził. W patriotycznej pozie czekał na rewol­tę, która nie wiedzieć czemu akurat jego miałaby wynieść do władzy.
Polityka solidarnościowa lat 90. - zarów­no lewicowa, jak i prawicowa - nie mia­ła pojęcia o plebejskich potrzebach ludu. Pragmatyczni postkomuniści wiedzie­li niewiele więcej, choć nadrabiali braki cynizmem.

3
Jarosław Kaczyński był w tamtej epo­ce równie bezradny. Od reszty odróżnia­ło go to, że był tego świadom. Zamiast ulegać iluzjom, rozwijał swą szczególną publicystykę. Posługując się hermetycz­nymi politologicznym językiem, malował obraz postkomunistycznej Polski. Dla większej części inteligencji maniakal­ny, dla mniejszej - fascynujący, a dla mas - niezrozumiały.
Lecz Kaczyński tym się nie przejmował. Wierzył w grę polityczną. Prowadził parla­mentarne manewry, motał koalicje, odcho­dził od stołu i do niego powracał. Szybko zyskał łatkę radykała - choć polityczne cele, które sobie stawiał, wcale nie były aż tak rewolucyjne. Bo choć kłócił się z solidar­nościowymi elitami o lustrację i dekomu­nizację, to poza tym podzielał jej priorytety - budowę tynkowej gospodarki i integrację z Zachodem.
Mimo to przegrał. Gdy jego Porozumie­nie Centrum upadało, w akcie desperacji budził uliczne żywioły, paląc kukłę „Bolka” - choć było to dalekie od jego własnych wy­obrażeń o polityce. Wracał na początku kolejnej dekady, zapowiadając, że „jedynym sensem uczestnictwa w polityce jest zdo­bycie władzy, bez której dzisiaj w Polsce nic zrobić się nie da”. Już nie publicystyka z trybuny sejmowej, nie żmudne klecenie koalicji, lecz twardy marsz po rządy: Taką wyciągnął lekcję z porażki.
Jednak wypowiedzi Kaczyńskiego z początków PiS pokazują, że ciągle myślał w kategoriach lat 90. Cieszył się, że medial­ny mainstream patrzy na niego łaskawszym okiem niż dawniej. Dystansował się wobec tradycjonalistycznego elektoratu. Raczej ciułał procenty poparcia, niż ruszał sztur­mem po pełną stawkę. Zapraszał nawet do PiS stroniącą od polityki inteligencję, obie­cując jej „nie tylko funkcje doradcze, ale także kierownicze”. I wzdychał, że w ra­zie dojścia do władzy „chcielibyśmy mieć naszego Balcerowicza”. Pole politycznego konsensusu wydawało się stabilne.

4
W 2002 roku krakowskie pismo „Arca­na” opublikowało wywiad z Jarosławem Kaczyńskim. Rozmowę prowadził prof. Andrzej Nowak, dziś przymierzany na kandydata PiS na prezydenta. Skrytykował „mały realizm” Kaczyńskiego, snując pro­roczy, jak wkrótce się okaże, scenariusz; „Narastające na pewno nastroje niezado­wolenia można wykorzystać. (...) Trzeba też zrezygnować z postawy gracza i rzucić inne hasło: my wychodzimy z układu, nie będziemy dalej grać z szulerami. Chcemy? zdobyć władzę sami, bo jesteśmy? jedynymi sprawiedliwymi”.
W tamtym czasie była to propozycja przekroczenia politycznego Rubikonu. Po dojściu do władzy SLD partia Ka­czyńskiego ostrzyła opozycyjny ton, lecz niezależnie od starego podziału na post­komunistów i scenę solidarnościową po­głębiał się podział znacznie głębszy, bo kulturowy. Po jednej stronie formacje ak­ceptujące ogólny zestaw demokratycznych i wolnorynkowych reguł, honorujące tra­dycyjny kanon kultury politycznej, nienarażające na szwank stabilności państwa. Po drugiej - nieobliczalni populiści żerują­cy na plebejskich emocjach, których nale­żało oddzielić kordonem sanitarnym.
Andrzej Nowak zaproponował Kaczyń­skiemu przerwanie kordonu. Wejście mię­dzy? skandujących „zło-dzie-je!” z czytelną deklaracją: „jestem jednym z was”. Wcześ­niej żadna z głównych partii nie mierzyła się z podziemną rzeką społecznego gnie­wu. Owszem, puszczano w tę stronę oko. Lecz nieśmiało, raczej aby skanalizować nabrzmiałe emocje, a nie aby stanąć na ich czele. Kaczyński również odrzucił pro­wokację Nowaka: „Nie będziemy (...) ata­kować i dezawuować innych partii czy odrzucać z góry koalicji. (...) W polity­ce nie można postępować według zasady wszystko albo nic”.
Kilka lat później prezes dowiedzie, że jednak można.

5
Afera Rywina, wbrew obiegowym opi­niom, wcale o tym nie przesądziła. Wywo­łała gniew elit, który nie musiał się spotkać z podziemnym gniewem ludu, Owszem, owe nurty czasem już się zbiegały. Wiedza ujawniona w toku prac komisji śledczej potwierdzała potoczną intuicję, że „oni” kradną. Lecz oba nurty ciągle nie były toż­same. Jeden zmierzał ku projektom napra­wy państwa, drugi jedynie wyrażał bezsilną wściekłość - zaprawioną antyinteligencką emocją, czasem antysemityzmem.
Projekt IV RP też nie wyrastał z tej wście­kłości. Kaczyński adresował go do inteli­gencji. Sumował w nim diagnozy, które konserwatywna prawica formułowała na łamach niskonakładowych pism już od lat 90. Poszerzał pole politycznego działania. Już nie gardził bogoojczyżnianym frazesem. Grał na lękach przed integracją europejską, lecz samą integrację w końcu poparł. Tyle że uważniej spoglądał tam, skąd dobiegał okrzyk „zło-dzie-je!”. Gdy internet trafił pod strzechy, już nie można było go nie usłyszeć. Kaczyński widział w tym gniewie potencjał, lecz daleki był jeszcze od wzywania do roko­szu przeciw III RP.
Narzucony przez PiS w kampanii 2005 roku podział na Polskę solidarną i liberalną był ruchem taktycznym, naprędce wymy­ślonym po wycofaniu się z wyborów pre­zydenckich Włodzimierza Cimoszewicza. Chodziło o pokonanie Tuska w prezyden­ckiej rozgrywce, a nie o wykopanie kultu­rowego podziału. Tak samo taktycznym manewrem, wcale niezwiastującym trwa­łego sojuszu, było przyjęcie poparcia dla kandydatury Lecha Kaczyńskiego przez Radio Maryja. Ruch był ryzykowny. Radio Rydzyka - z antysemickim i ksenofobicz­nym rysem - znajdowało się po oddzie­lonej kordonem kulturowo obcej stronie. Było jej najważniejszym głosem.
Dopiero odmowa wejścia do koalicji z PiS pokiereszowanej w wyborach Plat­formy zmieniła wszystko. Choć mniej­szościowy rząd Marcinkiewicza - z takimi ministrami jak Stefan Meller, Grażyna Gęsicka czy Zbigniew Religa - ciągle był jeszcze rządem kompromisu, sankcjonu­jącym istnienie obszaru wspólnego, do­puszczającego współpracę głównych sił politycznych. Nawet wystąpienie preze­sa podczas debaty nad expose Marcinkie­wicza - gniewne, wtłaczające Platformę w ramy przestępczego układu rządzącego Polską - choć oznaczało wypowiedzenie wojny całemu establishmentowi, nadal wynikało z logiki czysto politycznej. Ka­czyński doskonale wiedział, że z rządem mniejszościowym wspartym na parla­mentarnej koalicji z Samoobroną i LPR nie wygra tej wojny. Nadrabiał groźną miną. Czy miał świadomość, że odbez­piecza granat?
Bo właśnie tamtego dnia - 10 listopada 2005 roku - granica została przekroczo­na. Po Kaczyńskim na trybunę sejmowy wszedł Donald Tusk i kpiarskim tonem oświadczył, że „Polska nie zasługuje na moherową koalicję”. Sprowokowany przez Kaczyńskiego, lecz podobnie jak prezes PiS najpewniej nieświadom konsekwen­cji, złamał pewne tabu. Jeszcze nigdy „oni” nie okazali tak otwartej pogardy „nam” - wkurzonemu ludowi.
Już nazajutrz prawicowi celebryci, któ­rzy jeszcze rok wcześniej sekundowali „Gazecie Polskiej” w tropieniu rosyjskich powiązań Rydzyka i sami pokpiwali z „moherowych beretów”, biegli pozować do zdjęć z takimi beretami na głowach. Oba prawicowe nurty - inteligencki i plebejski, oficjalny i podziemny - nagle popłynęły wspólnym korytem. Ta społeczna dynami­ka skłoniła Kaczyńskiego do radykalizacji polityki, co wywołało natychmiastową mo­bilizację po drugiej stronie - pod flagą PO. Kulturowa żelazna kurtyna na dobre opad­ła, oddzielając to, co „pisowskie”, od tego, co „antypisowskie”. Albo to, co „platformerskie” od tego, co „antyplatformerskie”. Czyniąc przeciwników wrogami.
Szyldy nie mają aż tak wielkiego zna­czenia. Liczą się stojące za nimi, wzajem­nie się wykluczające emocje. Póki trwają, „rzecz pospolita” nie powróci.

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz