Piętnastą ofiarą
„Wampira z Zagłębia” jest bratanica Edwarda Gierka.
To wtedy milicja
zatrudnia amerykańskiego profilera. Po ośmiu latach poszukiwań udaje się złapać
seryjnego mordercę kobiet. A przynajmniej wszystkim się tak wydaje.
HELENA KOWALIK
Najpierw
szeptano w sklepach, na przystankach: w okolicy grasuje wampir. Czyha na
kobiety wracające z nocnej zmiany albo gdy o świcie idą do roboty. Zabija je,
gwałci.
Milicjanci Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego
wiedzą o tym już od roku. Na mapie zaznaczają czerwonym długopisem, gdzie
doszło do napaści. Kropek jest coraz więcej, wampir krąży po pobliskich
miejscowościach: Dąbrówka Mała, Będzin, Grodziec, Sosnowiec, Łagisza, Czeladź,
Siemianowice. Szuka ofiar w pobliżu chaszczy i ścieżek biegnących przez
nieużytki.
Kobiety giną od ran tłuczonych,
zadanych w głowę. Kilka napadniętych przeżyło. Wiek ofiar od lat 16 do 60. Nie
były gwałcone, mimo ściągniętej bielizny. Znajdowano przy nich splądrowane
torby gospodarcze. Przy jednych zwłokach leżał talon na odbiór ziemniaków. Po
sekcji zwłok wiadomo, że seryjny zabójca uderzał czymś podłużnym i tępo
zakończonym.
W lipcu 1965 r. w katowickiej
komendzie MO zostaje powołana grupa dochodzeniowa o nazwie „Anna” z naczelnikiem ppłk. Jerzym Grubą. Szef zarządza,
aby wystawić seryjnemu mordercy na wabia przebrane za robotnice milicjantki.
Sto funkcjonariuszek w specjalnych plastikowych hełmach pod chustkami kręci się
w odludnych miejscach. Bez skutku. Już całe województwo katowickie jest
sparaliżowane strachem.
Rozlepiono ulotki przestrzegające
kobiety przed samotnym chodzeniem o świcie o wieczorami.
Komunikatowi towarzyszy portret pamięciowy Wampira sporządzony na podstawie
zeznań ofiar, które przeżyły. Zakładowe autobusy odwożą pracownice po zmianie
do domu. Mimo to zamordowanych kobiet przybywa. Jest ich już 14. Komenda MO w
Katowicach ściąga posiłki z całego kraju.
W czerwcu 1966 r. milicja jest o
krok od złapania mordercy. Późnym wieczorem w Będzinie Wampir zaatakował
30-letnią Julię K. Ofiara zdołała krzyknąć - co usłyszeli patrolujący okolicę
funkcjonariusze. Strzelili w górę. Odnaleziona w krzakach ranna kobieta
pokazała, w którą stronę uciekł napastnik. Akurat przechodził tamtędy jakiś
pijaczyna. Nie wiedział, co się dzieje: najpierw strzały, po chwili w
ciemnościach ktoś koło niego przebiegł - wystraszony
też zaczął uciekać. I właśnie jego dogonił milicjant. Półprzytomna ofiara na
widok doprowadzonego mężczyzny skinęła głową; pijaka aresztowano. Na wolność
wyszedł nazajutrz, gdy w czasie porannego okazania kobieta stanowczo
zaprzeczyła, aby to ten mężczyzna ją napadł.
Kiedy w październiku 1966 r. ginie
18-letnia Jolanta Gierek, bratanica Edwarda Gierka, ówczesnego pierwszego
sekretarza KW PZPR, w gabinecie naczelnika Gruby włącza się czerwony alarm.
Choć cenzura przypilnowała, aby informacje o tej ofierze nie przedostały się do
mediów, nie udaje się wyciszyć powszechnej krytyki, że milicja jest nieudolna.
KW MO wyznacza nagrodę za pomoc w
ujęciu sprawcy - milion złotych. Fiasko. Nadeszło wiele anonimów prowadzących w
ślepą uliczkę. Ludzie załatwiali porachunki sąsiedzkie czy rodzinne.
Zwrócono się o pomoc do 40 kryminologów
z całej Polski. Ci orzekli po analizie miejsc napadów, że sprawca mieszka w Będzinie
albo w Dąbrowie Górniczej.
Dzielnicowi w tych miastach idą od
domu do domu i zbierają szczegółowe dane o wszystkich
mężczyznach. Potem perforowane karty z odpowiedziami położono na
podświetlony arkusz 485 cech hipotetycznego Wampira. W ten sposób milicja wyłowiła
ponad 250 podejrzanych. Wśród nich, z 56 cechami na 485 możliwych, znalazł się
Zdzisław Marchwicki, robotnik w kopalni Siemianowice, mieszkający w Dąbrowie
Górniczej.
MÓJ MĄŻ JEST WAMP0KEM
Zamordowanie bratanicy Gierka zwalnia
śledczych od liczenia się z kosztami operacji „Anna”. Do Polski został zaproszony
amerykański ekspert, psychiatra James Brussel, który był
m.in. profilerem w słynnej sprawie dusiciela z Bostonu. Ma nakreślić portret
psychologiczny Wampira z Zagłębia. Ekspert podaje charakterystykę mordercy:
„Schizofrenik paranoidalny, lat około 40. Jego jedynym sposobem osiągania
zadowolenia seksualnego jest masturbacja lub - w kontakcie z ofiarami - pewna
kombinacja fetyszyzmu. [...] Sposób zadawania ran wskazuje, że jest mańkutem”.
Niemal jak na zawołanie do komendy MO przychodzi mężczyzna w tym wieku. Nazywa
się Piotr O., mieszka w Sosnowcu. Wyznaje z płaczem, że nie jest Wampirem, ale
może nie wiedzieć, co robi. Śledczy po sprawdzeniu nieoczekiwanego interesanta
dowiadują się, że jest leczony na schizofrenię paranoidalną, więc puszczają go
wolno. Dwa dni później Piotr O. zabija żonę i dzieci, podpala dom, w którym mieszkali. Sam też ginie w
płomieniach. Policjanci plują sobie w brodę, że nie pobrali od mężczyzny
odcisków linii papilarnych. Poprzedniego dnia, trzy kilometry od miejsca, gdzie
przebywał, zginęła ostatnia ofiara Wampira - dr
Jadwiga K.
Informacja o Piotrze O. nie
przecieka do mediów.
Nadal trwają mozolne
przesłuchiwania 250 osób z listy kandydatów na podejrzanych. To już siódmy rok
grasowania Wampira, a śledztwo tkwi w miejscu. Szefowie milicji poważnie
martwią się o swoje stanowiska. I nagle promyk nadziei. Wnika wraz z przyjściem
zahukanej kobieciny, która oficerowi dyżurnemu przedstawia się jako Maria
Marchwicka. - To mój mąż Zdzisław jest poszukiwanym Wampirem - mówi od progu.
Nazwisko kobiety podnosi milicjantów
z krzeseł. Marchwicki jest przecież na liście wytypowanych! Przesłuchiwali go,
ale nic istotnego nie powiedział. A tu żona donosi, że mąż „jest zboczony”, bo
współżył z nią, gdy miała ataki padaczki. To sadysta znęcający się nad
pięciorgiem ich dzieci, które ponadto molestuje. Na koniec Marchwicka pyta, czy
dostatnie nagrodę za ujawnienie bestii. - Musimy wszystko posprawdzać - słyszy
bardzo rozczarowana.
6 stycznia 1972 r. o godzinie 5.20 na przystanek autobusowy
w Dąbrowie Górniczej podjeżdżają milicyjne samochody i zatrzymują stojącego
tam Zdzisława Marchwickiego. Przy zakładaniu kajdanków aresztowany dogaduje:
„Dwie luksusowe wołgi po jednego robola? Jakbyście co najmniej Wampira ujęli”.
W notatce służbowej te słowa zostaną przeinaczone. Do akt trafia zapis:
„Podejrzany powiedział z ulgą: Nareszcie”. Potem tę wersję opublikują media.
Osadzony w areszcie Marchwicki będzie
przez dwa lata zaprzeczał, aby miał coś
wspólnego z napadami. Ale jest na przegranej pozycji, bo rozpoznały go dwie
kobiety, które przeżyły po ataku Wampira.
Biegli psychiatrzy, sugerując się
zeznaniem żony podejrzanego, a także wywiadem lekarskim, uznali, że Zdzisław
Marchwicki z powodu niewykształconej w pełni zdolności do normalnego życia
seksualnego potrzebował silnych bodźców zewnętrznych, np. widoku krwi czy
konwulsji kobiety i jej agonii. Nie gwałcił, ograniczał się do dotykania
narządów rodnych ofiar. Dostrzeżono zależność między kłótniami Zdzisława
Marchwickiego z żoną a morderstwami Wampira. Gdy w małżeństwie układało się
dobrze, napadów nie było. Wampir zaatakował ponownie w 1964 r., gdy Marchwicka
opuściła męża. Jesienią 1967 r. żona wróciła do domu, morderca nie grasował.
Znów się wyprowadziła, znaleziono kolejne ofiary.
SUKCES ŚLEDCZYCH
Śledczy uznali, że czas na
zamieszczenie w prasie komunikatu: „Ujęto osobnika podejrzanego o zamordowanie
14 kobiet i usiłowanie morderstwa sześciu dalszych”. Anonsowi towarzyszy
zdjęcie Marchwickiego. Na konferencji prasowej w KW MO w Katowicach słowo
„sukces” powtarza się w prawie każdym zdaniu naczelnika Gruby. Tylko
wtajemniczeni wiedzą, że w grupie dochodzeniowej nie wszyscy podzielają ten
optymizm. Tymczasem trzeba rozszyfrować autora anonimowego listu do komendanta,
który naśmiewa się z milicji nieudolnie szukającej Wampira. Ekspert analizujący
tę korespondencję stwierdza na podstawie użytych zwrotów, że musiał to pisać
ktoś ze środowiska klerykalnego.
Przesłuchujący rodzinę
Marchwickiego podsuwają trop. Autorem mógł być Jan, brat osadzonego w areszcie.
Jest kierownikiem sekretariatu Wydziału Prawa Uniwersytetu Śląskiego. Kilka lat
studiował w seminarium duchownym, potem go wyrzucono. Homoseksualista,
zaczepia studentów.
Kilka miesięcy po zatrzymaniu
Zdzisława Marchwickiego śledczy aresztują również jego braci Jana i Henryka
oraz zamężną siostrę Halinę, która przyjmowała od Zdzisława przedmioty
skradzione ofiarom, choć wiedziała, że pochodzą z przestępstwa. Zatrzymany
zostaje także seksualny partner Jana - Józef Klimczak. Na obu ciąży zarzut
namawiania Zdzisława do zabójstwa dr Jadwigi K. z Uniwersytetu Śląskiego.
Według milicji kobieta miała szantażować Jana ujawnieniem informacji o jego
preferencjach seksualnych oraz o braniu łapówek za
przyjęcie na studia.
Krewni Zdzisława Marchwickiego
długo zachowują przed prokuratorem milczenie. Pierwszy wyłamuje się z tej
solidarności 35-letni Henryk i przyznaje, że razem z braćmi zamordował Jadwigę
K. Ale jego wyjaśnienia nie brzmią wiarygodnie - podczas 80 przesłuchań podał
aż 20 różnych wersji tego wydarzenia. Pozostali członkowie rodziny
Marchwickich są już na tyle skruszeni, że za obietnicę wypuszczenia z aresztu
podpisują każdy protokół przesłuchania. Na koniec i Zdzisław przyznaje się do
zbrodni, choć godzinę wcześniej wyrwał oficerowi zapisane kartki i próbował je
zjeść.
Wiosną 1974 r. prokurator zamyka
śledztwo. 142 tomy akt głównych wpływają do Sądu Wojewódzkiego w Katowicach.
Do opinii psychiatrów o Zdzisławie Marchwickim dołączone są ekspertyzy
biegłych o Janie („Psychopata o zboczeniu seksualnym pod postacią
homoseksualizmu” - tak to się wówczas określało) i o Henryku („Psychopata
nadużywający alkoholu”).
GDZIE SĄ
DOWODY?! - WOŁA ADWOKAT
Rozprawy odbywają się w hali huty
cynku Silesia. Pokazowy proces przez 11 miesięcy trzy razy w tygodniu obserwuje
800 osób na widowni. Oskarżeni poza Józefem Klimczakiem odwołali swoje
przyznanie się w śledztwie. - Prostytutko jedna, kto cię ustawił? - woła z ławy
oskarżonych do „zdrajcy” Zdzisław Marchwicki. A jego brat Jan do prokuratora: -
Ty Świnio jedna podła!
Mimo nacisku opinii publicznej i
dziennikarzy, którzy nie mając wątpliwości co do winy Zdzisława Marchwickiego,
piszą o nim per bestia, obrońcy kwestionują dowody zbrodni. Na przykład pejcz
ze skręconej stalowej liny, znaleziony u dziadka Marchwickich (jako stróż na
budowie używał tego bata do odganiania zdziczałych psów), którym to Zdzisław
miał mordować ofiary. Dla prokuratora był to ważny dowód, poparty opinią
patomorfologa, że ofiary były uderzone czymś o obłym kształcie.
- Gdzie są na pejczu ślady krwi,
przecież te kobiety miały zmasakrowane głowy! - woła mecenas.
Kolejny wątpliwy dowód -
portmonetka jednej z ofiar, znaleziona na śmietniku w Katowicach. Prokurator przekonuje
sąd, że skoro Zdzisław Marchwicki w pewnym okresie był konwojentem, mógł taką
rzecz wyrzucić daleko od swojego miejsca zamieszkania.
Niektóre dowody zebrane w
śledztwie nie są eksponowane. Jak opinia eksperta Brussela, który twierdził, że
sposób zadawania ciosów przez zabójcę wskazuje, iż był on mańkutem. Zdzisław
Marchwicki jest praworęczny.
Poważne znaki zapytania stawiają
obrońcy po wysłuchaniu opinii biegłych psychiatrów. Zdaniem tych specjalistów
Zdzisław Marchwicki miał problemy z erekcją, satysfakcję seksualną osiągał
tylko w momencie zabijania obnażonej kobiety. Jednakże przesłuchiwana w sądzie
kochanka oskarżonego przedstawiała go jako pełnosprawnego mężczyznę. Żona
mówiła wprawdzie wcześniej prokuratorowi, że mąż jest „zboczony”, ale miała z
nim pięcioro dzieci.
123 dzień procesu - sędzia ogłasza
zamknięcie za chwilę przewodu sądowego. Jeszcze ostatnie pytanie do głównego
oskarżonego: czy przyznaje się do winy?
- Ja już nie mam nic do
powiedzenia. Wiele zawiniłem, to na pewno - Zdzisław Marchwicki rozgląda się
po sali przerażonym wzrokiem.
Sędzia dociska: - Czy oskarżony
przyznaje, że jest mordercą?
- Z tego, co tu usłyszałem, co się
dowiedziałem, to chyba tak.
Głos ma prokurator Józef Gurgul.
Będzie oskarżał przez 12 godzin. Gdy już się zbliży do końca swojej mowy, nagle
wstanie z ławy Zdzisław Marchwicki. - Przyznaję się do winy - ogłosi w wielkiej
ciszy. - Jestem mordercą. Narobiłem wiele krzywdy. Nie wiem, ile kobiet
zabiłem, może 20, może więcej.
Prokurator żąda dla Zdzisława i Jana
Marchwickich kary śmierci. Sąd podziela zdanie prokuratora. Najmłodszy z braci
Henryk Marchwicki za pomoc w zabójstwie Jadwigi K. otrzymuje wyrok 25 lat
więzienia.
PROKURATOR MA PAMIĘTNIK
W oczekiwaniu na kasację Sądu
Najwyższego Zdzisław Marchwicki pisze pamiętnik. Chyba ma nadzieję, że z jego
zwierzeniami zapozna się jeszcze kilka osób, bo w zeszycie raz po raz pojawiają
się nagłówki: „Wysoki Sądzie”. Czy się domyśla, że jego towarzysz
z celi jest w zmowie z
prokuratorem i tylko czeka, aby przekazać pamiętnik skazanego wartownikowi?
Wampir wyznaje, że zamordował
więcej kobiet, niż wyliczono w akcie oskarżenia. Napadał nie tylko na terenie
Zagłębia, również w innych regionach Polski, do których wyjeżdżał jako
konwojent. „Normalny stosunek z kobietą nie dawał mi tyle zadowolenia, co z
zamordowaną, która była taka rozczochrana i niewładna. A już najbardziej
podniecała mnie jej krew. Szkoda mi czasem tych kobiet, ale będąc na wolności,
chciałem zaspokoić swoją potrzebę seksualną, a i tu pod celą chciałbym kogoś
zabić, choć wiem, że to niemożliwe. Chcę nadmienić, że ciągle się drapię, tak
do krwi, wystarczy, żebym powąchał, i już się czuję lepiej”
Na dowód, jakim był zwyrodnialcem,
Zdzisław Marchwicki szczegółowo opisuje kazirodcze stosunki z siostrą, a także
przyznaje się do zoofilii uprawianej w oborze.
Nie ulega wątpliwości, że
pamiętnik wyszedł spod ręki skazanego. Funkcjonariusz więzienny nie byłby w
stanie podrobić prymitywnego stylu autora, jego bezgranicznej ignorancji
prawideł ortografii (w artykule wersja poprawiona). Ale czy przy spisującym
zwierzenia nie stał ktoś obok? Jak wytłumaczyć wplecenie w nieporadne
słownictwo typowo milicyjnych wyrażeń, jak: „dokonałem zabójstwa” „oddaliłem
się w kierunku”, „zaspokajałem swoje potrzeby seksualne” Wiele miejsca w
pamiętniku zajmuje opis strachu przed powieszeniem: „Po całych dniach i nocach
myślę tylko o tym, że lada dzień wszystko się skończy. Wczoraj koło północy
zdecydowałem się podejść do drzwi i prosić o wykonanie wyroku. [...] Podczas
tych myśli w pewnym momencie przeleciały za oknem ptaki. Zły podniosłem się
szybko z podłogi i powiedziałem do ptaków: wy kurwy przyśliśta się pytać, kiedy
mnie powieszą. [...] Wszyscy ci, którzy będą czytali ten pamiętnik, niech
wiedzą, że nie warto jest zabijać, tych cierpień, które teraz przechodzę,
uniknie jedynie ten, kto będzie przestrzegał piątego przykazania Bożego”.
Pamiętnik Zdzisława Marchwickiego
zginął, gdy wyprowadzono go na spacer. Znalazł się w rękach prokuratora na rozprawie
kasacyjnej jako koronny dokument, że złapano prawdziwego Wampira. Sąd
odwoławczy zdecydował o ponownym przesłuchaniu skazanego na okoliczność faktów
ujawnionych w pamiętniku.
- Prawdą jest to, co napisałem na
temat zabójstw opisanych w wyroku, natomiast inne morderstwa zmyśliłem, bo
chciałem odłożyć w czasie wykonanie wyroku - przyznał się Zdzisław Marchwicki
na rozprawie. - Nie jest prawdą, że spółkowałem z siostrą. Ani Jan, ani Henryk
nie byli przy zabijaniu Jadwigi K.
We wrześniu 1976 r. Sąd Najwyższy
odrzucił kasację obrońcy Zdzisława Marchwickiego, a także wnioski dowodowe
jego brata Jana, który zarzucał sądowi niższej instancji, że „z całej rodziny
Marchwickich zrobiono zakładników”. Dwa lata później wyroki śmierci zostały
wykonane.
TROPEM REPORTERÓW
Rok 199S. Henryk Marchwicki
wychodzi przedterminowo na wolność i pierwsze kroki kieruje do Telewizji
Polsat. - Wytrzymałem w więzieniu 20 lat tylko dlatego – twierdzi że postanowiłem po opuszczeniu więzienia publicznie
udowodnić, że rodzina Marchwickich nie miała nic wspólnego z morderstwami
Wampira. To, że wraz z aresztowaniem nas skończyły się napady, może wskazywać,
że mordował Piotr O.
Ostatni z rodziny Marchwickich
(pozostali już nie żyli) obiecał przedstawić nowe fakty. Niestety, nazajutrz
spadł ze schodów tak niefortunnie, że stracił życie.
Dwaj reporterzy z „Focusa
Śledczego” Andrzej Gass i Tomasz Szymborski usiłowali się wywiedzieć, jakie
tajemnice zabrał do grobu najmłodszy z klanu Marchwickich. W 2008 r. Gass
opublikował wyniki swoich poszukiwań. Twierdził, że nie było materialnego
dowodu na winę Zdzisława - żadnych jego
odcisków palców na miejscu zbrodni. Skazany nie nosił takich butów, jakich
kontury zabezpieczono przy ofiarach. Żadnych drobinek krwi nie znaleziono na
pejczu ojca Marchwickiego.
Gass stwierdził, że akt oskarżenia
oparto głównie na pomówieniach żony Zdzisława i zeznaniach Józefa Klimczaka,
który podpisywał każdy protokół w nadziei, że wyjdzie z aresztu, gdzie był
szczególnie maltretowany przez współwięźniów. Natomiast ukryto w śledztwie
zeznania chorego psychicznie Piotra O. z Sosnowca, gdy się okazało, że
psychologiczny portret tego mężczyzny pasuje do wizerunku Wampira nakreślonego
w opinii dr. Jamesa Brussela. Od emerytowanych funkcjonariuszy milicji, którzy
brali udział w operacji „Anna”, a także z utajnionego w 1973 r. dokumentu pt.
„Uwagi do wersji osobowej Zdzisława Marchwickiego w kontekście sprawy Anna”
reporter poznał też okoliczności, w jakich Marchwicki przyznał się do zabójstw.
Otóż oficer śledczy na wieść, że aresztant marzy o prawdziwej wiejskiej kiełbasie, przyniósł
do celi całe pęto i obiecał
podejrzanemu, że będzie mógł zjeść wszystko, jeśli odpowie twierdząco na kilka
pytań.
„Przesłuchanie odbywało się -
pisze Gass - przez podsuwanie słowo po słowie, zdanie po zdaniu informacji, o
których Marchwicki nie miał pojęcia. Wielokrotnie mówił przecież: »Ja tego nie
zrobiłem«. Na koniec zmęczony stwierdził: »Panie poruczniku, niech pan pisze,
jak pan uważa«. Dwa dni później wszystko odwołał”.
Z kolei Tomasz Szymborski postawił
pytanie, czy Jan Marchwicki skończył na stryczku, bo miał wiedzę kompromitującą
bezpiekę i ówczesne władze. Reporter natrafił w archiwum IPN na nieznane
dokumenty, z których wynikało, że kierownik sekretariatu na Wydziale Prawa
Uniwersytetu Śląskiego był od 1962 r. agentem SB. Donosił na księży z Sosnowca.
To bezpieka załatwiła mu pracę na uczelni po wyrzuceniu go z seminarium, aby
inwigilował środowisko akademickie - sprawiła,
że agent miał na uczelni opinię szarej eminencji.
We wrześniu 1970 r. porucznik SB
spisał notatkę służbową o podsłuchanej rozmowie ówczesnej asystentki na
Wydziale Prawa z Janem Marchwickim. Mówili o braniu łapówek za przyjęcie na
studia. Konkretnie, że Jan za wiedzą rektora dyskretnie podmieni źle napisane
prace protegowanych - a były wśród nich dzieci funkcjonariuszy MO i SB -
na dobre. Sprawa korupcji na uczelni nigdy nie
ujrzała światła dziennego, choć Marchwicki podczas śledztwa opowiadał o swoim
udziale w tej aferze. „Istnieje teoria - napisał
Szymborski w „Focusie” - że SB zależało na tym, aby go uciszyć, aby przestał
kompromitować bezpiekę zaangażowaną we wstydliwy proceder”.
Zdaniem Szymborskiego wątpliwości
co do winy oskarżonych podnosili nawet śledczy. Jeden z prokuratorów, Leszek
Polański, po pięciu latach uczestnictwa w operacji „Anna” wycofał się, mówiąc,
że chyba nieszczęśliwy człowiek pada ofiarą. Zapłacił za to zablokowaniem
swojej kariery.
KORZYSTAŁAM Z RELACJI PRASOWYCH ORAZ PUBLIKACJI
BOGUSŁAWA SYGITA „KTO ZABIJA CZŁOWIEKA".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz