sobota, 27 września 2014

Polowanie na Wampira



Piętnastą ofiarą „Wampira z Zagłębia” jest bratanica Edwarda Gierka.
To wtedy milicja zatrudnia amerykańskiego profilera. Po ośmiu latach poszukiwań udaje się złapać seryjnego mordercę kobiet. A przynajmniej wszystkim się tak wydaje.

HELENA KOWALIK

Najpierw szeptano w sklepach, na przystankach: w okolicy grasuje wampir. Czyha na kobiety wracające z nocnej zmiany albo gdy o świcie idą do roboty. Zabija je, gwałci.
Milicjanci Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego wiedzą o tym już od roku. Na mapie zaznaczają czerwonym długopisem, gdzie doszło do napaści. Kropek jest coraz więcej, wampir krąży po pobliskich miejscowo­ściach: Dąbrówka Mała, Będzin, Grodziec, Sosnowiec, Łagisza, Czeladź, Siemianowice. Szuka ofiar w pobliżu chaszczy i ścieżek biegnących przez nieużytki.
Kobiety giną od ran tłuczonych, zada­nych w głowę. Kilka napadniętych przeżyło. Wiek ofiar od lat 16 do 60. Nie były gwałco­ne, mimo ściągniętej bielizny. Znajdowano przy nich splądrowane torby gospodarcze. Przy jednych zwłokach leżał talon na odbiór ziemniaków. Po sekcji zwłok wiadomo, że seryjny zabójca uderzał czymś podłużnym i tępo zakończonym.
W lipcu 1965 r. w katowickiej komendzie MO zostaje powołana grupa dochodzeniowa o nazwie „Anna” z naczelnikiem ppłk. Je­rzym Grubą. Szef zarządza, aby wystawić seryjnemu mordercy na wabia przebrane za robotnice milicjantki. Sto funkcjonariuszek w specjalnych plastikowych hełmach pod chustkami kręci się w odludnych miejscach. Bez skutku. Już całe województwo katowic­kie jest sparaliżowane strachem.
Rozlepiono ulotki przestrzegające ko­biety przed samotnym chodzeniem o świcie o wieczorami. Komunikatowi towarzyszy portret pamięciowy Wampira sporządzony na podstawie zeznań ofiar, które przeżyły. Zakładowe autobusy odwożą pracownice po zmianie do domu. Mimo to zamordo­wanych kobiet przybywa. Jest ich już 14. Komenda MO w Katowicach ściąga posiłki z całego kraju.
W czerwcu 1966 r. milicja jest o krok od złapania mordercy. Późnym wieczorem w Będzinie Wampir zaatakował 30-letnią Julię K. Ofiara zdołała krzyknąć - co usły­szeli patrolujący okolicę funkcjonariusze. Strzelili w górę. Odnaleziona w krzakach ranna kobieta pokazała, w którą stronę uciekł napastnik. Akurat przechodził tamtędy jakiś pijaczyna. Nie wiedział, co się dzieje: najpierw strzały, po chwili w ciemnościach ktoś koło niego przebiegł - wystraszony też zaczął uciekać. I właśnie jego dogonił milicjant. Półprzytomna ofiara na widok doprowadzonego mężczyzny skinęła głową; pijaka aresztowano. Na wolność wyszedł nazajutrz, gdy w czasie porannego okazania kobieta stanowczo zaprzeczyła, aby to ten mężczyzna ją napadł.
Kiedy w październiku 1966 r. ginie 18-letnia Jolanta Gierek, bratanica Edwarda Gierka, ówczesnego pierwszego sekretarza KW PZPR, w gabinecie naczelnika Gruby włącza się czerwony alarm. Choć cenzura przypilnowała, aby informacje o tej ofierze nie przedostały się do mediów, nie udaje się wyciszyć powszechnej krytyki, że milicja jest nieudolna.
KW MO wyznacza nagrodę za pomoc w ujęciu sprawcy - milion złotych. Fiasko. Nadeszło wiele anonimów prowadzących w ślepą uliczkę. Ludzie załatwiali pora­chunki sąsiedzkie czy rodzinne.
Zwrócono się o pomoc do 40 krymino­logów z całej Polski. Ci orzekli po analizie miejsc napadów, że sprawca mieszka w Bę­dzinie albo w Dąbrowie Górniczej.
Dzielnicowi w tych miastach idą od domu do domu i zbierają szczegółowe dane o wszystkich mężczyznach. Potem perforowane karty z odpowiedziami położono na podświetlony arkusz 485 cech hipotetycz­nego Wampira. W ten sposób milicja wyło­wiła ponad 250 podejrzanych. Wśród nich, z 56 cechami na 485 możliwych, znalazł się Zdzisław Marchwicki, robotnik w kopalni Siemianowice, mieszkający w Dąbrowie Górniczej.

MÓJ MĄŻ JEST WAMP0KEM
Zamordowanie bratanicy Gierka zwal­nia śledczych od liczenia się z kosztami operacji „Anna”. Do Polski został zapro­szony amerykański ekspert, psychiatra James Brussel, który był m.in. profilerem w słynnej sprawie dusiciela z Bostonu. Ma nakreślić portret psychologiczny Wampira z Zagłębia. Ekspert podaje charakterystykę mordercy: „Schizofrenik paranoidalny, lat około 40. Jego jedynym sposobem osiągania zadowolenia seksualnego jest masturba­cja lub - w kontakcie z ofiarami - pewna kombinacja fetyszyzmu. [...] Sposób za­dawania ran wskazuje, że jest mańkutem”. Niemal jak na zawołanie do komendy MO przychodzi mężczyzna w tym wieku. Na­zywa się Piotr O., mieszka w Sosnowcu. Wyznaje z płaczem, że nie jest Wampirem, ale może nie wiedzieć, co robi. Śledczy po sprawdzeniu nieoczekiwanego interesanta dowiadują się, że jest leczony na schizofre­nię paranoidalną, więc puszczają go wolno. Dwa dni później Piotr O. zabija żonę i dzieci, podpala dom, w którym mieszkali. Sam też ginie w płomieniach. Policjanci plują sobie w brodę, że nie pobrali od mężczyzny odcisków linii papilarnych. Poprzedniego dnia, trzy kilometry od miejsca, gdzie przebywał, zginęła ostatnia ofiara Wampira - dr Jadwiga K.
Informacja o Piotrze O. nie przecieka do mediów.
Nadal trwają mozolne przesłuchiwania 250 osób z listy kandydatów na podej­rzanych. To już siódmy rok grasowania Wampira, a śledztwo tkwi w miejscu. Sze­fowie milicji poważnie martwią się o swoje stanowiska. I nagle promyk nadziei. Wnika wraz z przyjściem zahukanej kobieciny, która oficerowi dyżurnemu przedstawia się jako Maria Marchwicka. - To mój mąż Zdzisław jest poszukiwanym Wampirem - mówi od progu.
Nazwisko kobiety podnosi milicjan­tów z krzeseł. Marchwicki jest przecież na liście wytypowanych! Przesłuchiwali go, ale nic istotnego nie powiedział. A tu żona donosi, że mąż „jest zboczony”, bo współżył z nią, gdy miała ataki padaczki. To sadysta znęcający się nad pięciorgiem ich dzieci, które ponadto molestuje. Na koniec Marchwicka pyta, czy dostatnie nagrodę za ujawnienie bestii. - Musimy wszystko posprawdzać - słyszy bardzo rozczarowana.
6 stycznia 1972 r. o godzinie 5.20 na przystanek autobusowy w Dąbrowie Gór­niczej podjeżdżają milicyjne samochody i zatrzymują stojącego tam Zdzisława Marchwickiego. Przy zakładaniu kajdanków aresztowany dogaduje: „Dwie luksusowe wołgi po jednego robola? Jakbyście co naj­mniej Wampira ujęli”. W notatce służbowej te słowa zostaną przeinaczone. Do akt trafia zapis: „Podejrzany powiedział z ulgą: Na­reszcie”. Potem tę wersję opublikują media.
Osadzony w areszcie Marchwicki bę­dzie przez dwa lata zaprzeczał, aby miał coś wspólnego z napadami. Ale jest na przegranej pozycji, bo rozpoznały go dwie kobiety, które przeżyły po ataku Wampira.
Biegli psychiatrzy, sugerując się zezna­niem żony podejrzanego, a także wywiadem lekarskim, uznali, że Zdzisław Marchwicki z powodu niewykształconej w pełni zdol­ności do normalnego życia seksualnego potrzebował silnych bodźców zewnętrz­nych, np. widoku krwi czy konwulsji kobiety i jej agonii. Nie gwałcił, ograniczał się do dotykania narządów rodnych ofiar. Dostrzeżono zależność między kłótniami Zdzisława Marchwickiego z żoną a mor­derstwami Wampira. Gdy w małżeństwie układało się dobrze, napadów nie było. Wampir zaatakował ponownie w 1964 r., gdy Marchwicka opuściła męża. Jesienią 1967 r. żona wróciła do domu, morderca nie grasował. Znów się wyprowadziła, znaleziono kolejne ofiary.

SUKCES ŚLEDCZYCH
Śledczy uznali, że czas na zamieszczenie w prasie komunikatu: „Ujęto osobnika podejrzanego o zamordowanie 14 kobiet i usiłowanie morderstwa sześciu dalszych”. Anonsowi towarzyszy zdjęcie Marchwic­kiego. Na konferencji prasowej w KW MO w Katowicach słowo „sukces” powtarza się w prawie każdym zdaniu naczelnika Gruby. Tylko wtajemniczeni wiedzą, że w grupie dochodzeniowej nie wszyscy podzielają ten optymizm. Tymczasem trzeba rozszyfrować autora anonimowego listu do komendanta, który naśmiewa się z milicji nieudolnie szukającej Wampira. Ekspert analizujący tę korespondencję stwierdza na podstawie użytych zwrotów, że musiał to pisać ktoś ze środowiska klerykalnego.
Przesłuchujący rodzinę Marchwickiego podsuwają trop. Autorem mógł być Jan, brat osadzonego w areszcie. Jest kierownikiem sekretariatu Wydziału Prawa Uniwersytetu Śląskiego. Kilka lat studiował w seminarium duchownym, potem go wyrzucono. Homo­seksualista, zaczepia studentów.
Kilka miesięcy po zatrzymaniu Zdzisława Marchwickiego śledczy aresztują również jego braci Jana i Henryka oraz zamężną siostrę Halinę, która przyjmowała od Zdzisława przedmioty skradzione ofiarom, choć wiedziała, że pochodzą z przestęp­stwa. Zatrzymany zostaje także seksualny partner Jana - Józef Klimczak. Na obu ciąży zarzut namawiania Zdzisława do zabójstwa dr Jadwigi K. z Uniwersytetu Śląskiego. Według milicji kobieta miała szantażować Jana ujawnieniem informacji o jego preferencjach seksualnych oraz o braniu łapówek za przyjęcie na studia.
Krewni Zdzisława Marchwickiego długo zachowują przed prokuratorem milczenie. Pierwszy wyłamuje się z tej solidarności 35-letni Henryk i przyznaje, że razem z braćmi zamordował Jadwigę K. Ale jego wyjaśnienia nie brzmią wiarygodnie - pod­czas 80 przesłuchań podał aż 20 różnych wersji tego wydarzenia. Pozostali człon­kowie rodziny Marchwickich są już na tyle skruszeni, że za obietnicę wypuszczenia z aresztu podpisują każdy protokół przesłu­chania. Na koniec i Zdzisław przyznaje się do zbrodni, choć godzinę wcześniej wyrwał oficerowi zapisane kartki i próbował je zjeść.
Wiosną 1974 r. prokurator zamyka śledz­two. 142 tomy akt głównych wpływają do Sądu Wojewódzkiego w Katowicach. Do opinii psychiatrów o Zdzisławie Marchwic­kim dołączone są ekspertyzy biegłych o Ja­nie („Psychopata o zboczeniu seksualnym pod postacią homoseksualizmu” - tak to się wówczas określało) i o Henryku („Psycho­pata nadużywający alkoholu”).

GDZIE DOWODY?! - WOŁA ADWOKAT
Rozprawy odbywają się w hali huty cynku Silesia. Pokazowy proces przez 11 miesięcy trzy razy w tygodniu obserwuje 800 osób na widowni. Oskarżeni poza Józefem Klimczakiem odwołali swoje przyznanie się w śledztwie. - Prostytutko jedna, kto cię ustawił? - woła z ławy oskarżonych do „zdrajcy” Zdzisław Marchwicki. A jego brat Jan do prokuratora: - Ty Świnio jedna podła!
Mimo nacisku opinii publicznej i dzien­nikarzy, którzy nie mając wątpliwości co do winy Zdzisława Marchwickiego, piszą o nim per bestia, obrońcy kwestionują dowody zbrodni. Na przykład pejcz ze skręconej stalowej liny, znaleziony u dziadka Mar­chwickich (jako stróż na budowie używał tego bata do odganiania zdziczałych psów), którym to Zdzisław miał mordować ofia­ry. Dla prokuratora był to ważny dowód, poparty opinią patomorfologa, że ofiary były uderzone czymś o obłym kształcie.
- Gdzie są na pejczu ślady krwi, przecież te kobiety miały zmasakrowane głowy! - woła mecenas.
Kolejny wątpliwy dowód - portmonetka jednej z ofiar, znaleziona na śmietniku w Katowicach. Prokurator przekonuje sąd, że skoro Zdzisław Marchwicki w pewnym okresie był konwojentem, mógł taką rzecz wyrzucić daleko od swojego miejsca za­mieszkania.
Niektóre dowody zebrane w śledztwie nie są eksponowane. Jak opinia eksperta Brussela, który twierdził, że sposób zadawania ciosów przez zabójcę wskazuje, iż był on mańkutem. Zdzisław Marchwicki jest praworęczny.
Poważne znaki zapytania stawiają obrońcy po wysłuchaniu opinii biegłych psychiatrów. Zdaniem tych specjalistów Zdzisław Marchwicki miał problemy z erekcją, satysfakcję seksualną osiągał tylko w momencie zabijania obnażonej kobiety. Jednakże przesłuchiwana w sądzie ko­chanka oskarżonego przedstawiała go jako pełnosprawnego mężczyznę. Żona mówiła wprawdzie wcześniej prokuratorowi, że mąż jest „zboczony”, ale miała z nim pięcioro dzieci.
123 dzień procesu - sędzia ogłasza zamknięcie za chwilę przewodu sądowe­go. Jeszcze ostatnie pytanie do głównego oskarżonego: czy przyznaje się do winy?
- Ja już nie mam nic do powiedzenia. Wiele zawiniłem, to na pewno - Zdzisław Mar­chwicki rozgląda się po sali przerażonym wzrokiem.
Sędzia dociska: - Czy oskarżony przy­znaje, że jest mordercą?
- Z tego, co tu usłyszałem, co się dowie­działem, to chyba tak.
Głos ma prokurator Józef Gurgul. Będzie oskarżał przez 12 godzin. Gdy już się zbliży do końca swojej mowy, nagle wstanie z ławy Zdzisław Marchwicki. - Przyznaję się do winy - ogłosi w wielkiej ciszy. - Jestem mordercą. Narobiłem wiele krzywdy. Nie wiem, ile kobiet zabiłem, może 20, może więcej.
Prokurator żąda dla Zdzisława i Jana Marchwickich kary śmierci. Sąd podziela zdanie prokuratora. Najmłodszy z braci Henryk Marchwicki za pomoc w zabójstwie Jadwigi K. otrzymuje wyrok 25 lat więzienia.

PROKURATOR MA PAMIĘTNIK
W oczekiwaniu na kasację Sądu Najwyższe­go Zdzisław Marchwicki pisze pamiętnik. Chyba ma nadzieję, że z jego zwierzeniami zapozna się jeszcze kilka osób, bo w zeszycie raz po raz pojawiają się nagłówki: „Wysoki Sądzie”. Czy się domyśla, że jego towarzysz
z celi jest w zmowie z prokuratorem i tylko czeka, aby przekazać pamiętnik skazanego wartownikowi?
Wampir wyznaje, że zamordował więcej kobiet, niż wyliczono w akcie oskarżenia. Napadał nie tylko na terenie Zagłębia, rów­nież w innych regionach Polski, do których wyjeżdżał jako konwojent. „Normalny stosunek z kobietą nie dawał mi tyle zado­wolenia, co z zamordowaną, która była taka rozczochrana i niewładna. A już najbardziej podniecała mnie jej krew. Szkoda mi czasem tych kobiet, ale będąc na wolności, chciałem zaspokoić swoją potrzebę seksualną, a i tu pod celą chciałbym kogoś zabić, choć wiem, że to niemożliwe. Chcę nadmienić, że ciągle się drapię, tak do krwi, wystarczy, żebym powąchał, i już się czuję lepiej”
Na dowód, jakim był zwyrodnialcem, Zdzisław Marchwicki szczegółowo opisuje kazirodcze stosunki z siostrą, a także przy­znaje się do zoofilii uprawianej w oborze.
Nie ulega wątpliwości, że pamiętnik wyszedł spod ręki skazanego. Funkcjo­nariusz więzienny nie byłby w stanie podrobić prymitywnego stylu autora, jego bezgranicznej ignorancji prawideł ortografii (w artykule wersja poprawiona). Ale czy przy spisującym zwierzenia nie stał ktoś obok? Jak wytłumaczyć wple­cenie w nieporadne słownictwo typowo milicyjnych wyrażeń, jak: „dokonałem zabójstwa” „oddaliłem się w kierunku”, „zaspokajałem swoje potrzeby seksualne” Wiele miejsca w pamiętniku zajmuje opis strachu przed powieszeniem: „Po całych dniach i nocach myślę tylko o tym, że lada dzień wszystko się skończy. Wczoraj koło północy zdecydowałem się podejść do drzwi i prosić o wykonanie wyroku. [...] Podczas tych myśli w pewnym momencie przeleciały za oknem ptaki. Zły podniosłem się szybko z podłogi i powiedziałem do ptaków: wy kurwy przyśliśta się pytać, kiedy mnie powieszą. [...] Wszyscy ci, którzy będą czytali ten pamiętnik, niech wiedzą, że nie warto jest zabijać, tych cierpień, które teraz przechodzę, uniknie jedynie ten, kto będzie przestrzegał piątego przykazania Bożego”.
Pamiętnik Zdzisława Marchwickiego zginął, gdy wyprowadzono go na spacer. Znalazł się w rękach prokuratora na roz­prawie kasacyjnej jako koronny dokument, że złapano prawdziwego Wampira. Sąd odwoławczy zdecydował o ponownym przesłuchaniu skazanego na okoliczność faktów ujawnionych w pamiętniku.
- Prawdą jest to, co napisałem na temat zabójstw opisanych w wyroku, natomiast inne morderstwa zmyśliłem, bo chciałem odłożyć w czasie wykonanie wyroku - przyznał się Zdzisław Marchwicki na roz­prawie. - Nie jest prawdą, że spółkowałem z siostrą. Ani Jan, ani Henryk nie byli przy zabijaniu Jadwigi K.
We wrześniu 1976 r. Sąd Najwyższy odrzucił kasację obrońcy Zdzisława Mar­chwickiego, a także wnioski dowodowe jego brata Jana, który zarzucał sądowi niższej instancji, że „z całej rodziny Marchwickich zrobiono zakładników”. Dwa lata później wyroki śmierci zostały wykonane.

TROPEM REPORTERÓW
Rok 199S. Henryk Marchwicki wychodzi przedterminowo na wolność i pierwsze kroki kieruje do Telewizji Polsat. - Wytrzymałem w więzieniu 20 lat tylko dlatego – twierdzi że postanowiłem po opuszczeniu wię­zienia publicznie udowodnić, że rodzina Marchwickich nie miała nic wspólnego z morderstwami Wampira. To, że wraz z aresztowaniem nas skończyły się napady, może wskazywać, że mordował Piotr O.
Ostatni z rodziny Marchwickich (pozo­stali już nie żyli) obiecał przedstawić nowe fakty. Niestety, nazajutrz spadł ze schodów tak niefortunnie, że stracił życie.
Dwaj reporterzy z „Focusa Śledczego” Andrzej Gass i Tomasz Szymborski usiłowali się wywiedzieć, jakie tajemnice zabrał do grobu najmłodszy z klanu Marchwickich. W 2008 r. Gass opublikował wyniki swo­ich poszukiwań. Twierdził, że nie było materialnego dowodu na winę Zdzisława - żadnych jego odcisków palców na miejscu zbrodni. Skazany nie nosił takich butów, jakich kontury zabezpieczono przy ofiarach. Żadnych drobinek krwi nie znaleziono na pejczu ojca Marchwickiego.
Gass stwierdził, że akt oskarżenia oparto głównie na pomówieniach żony Zdzisła­wa i zeznaniach Józefa Klimczaka, który podpisywał każdy protokół w nadziei, że wyjdzie z aresztu, gdzie był szczególnie maltretowany przez współwięźniów. Nato­miast ukryto w śledztwie zeznania chorego psychicznie Piotra O. z Sosnowca, gdy się okazało, że psychologiczny portret tego mężczyzny pasuje do wizerunku Wampira nakreślonego w opinii dr. Jamesa Brussela. Od emerytowanych funkcjonariuszy mili­cji, którzy brali udział w operacji „Anna”, a także z utajnionego w 1973 r. dokumentu pt. „Uwagi do wersji osobowej Zdzisława Marchwickiego w kontekście sprawy Anna” reporter poznał też okoliczności, w jakich Marchwicki przyznał się do zabójstw. Otóż oficer śledczy na wieść, że aresztant marzy o prawdziwej wiejskiej kiełbasie, przyniósł
do celi całe pęto i obiecał podejrzanemu, że będzie mógł zjeść wszystko, jeśli odpowie twierdząco na kilka pytań.
„Przesłuchanie odbywało się - pisze Gass - przez podsuwanie słowo po słowie, zdanie po zdaniu informacji, o których Marchwicki nie miał pojęcia. Wielokrotnie mówił przecież: »Ja tego nie zrobiłem«. Na koniec zmęczony stwierdził: »Panie poruczniku, niech pan pisze, jak pan uważa«. Dwa dni później wszystko odwołał”.
Z kolei Tomasz Szymborski postawił pytanie, czy Jan Marchwicki skończył na stryczku, bo miał wiedzę kompromitującą bezpiekę i ówczesne władze. Reporter natrafił w archiwum IPN na nieznane dokumenty, z których wynikało, że kie­rownik sekretariatu na Wydziale Prawa Uniwersytetu Śląskiego był od 1962 r. agentem SB. Donosił na księży z Sosnow­ca. To bezpieka załatwiła mu pracę na uczelni po wyrzuceniu go z seminarium, aby inwigilował środowisko akademickie - sprawiła, że agent miał na uczelni opinię szarej eminencji.
We wrześniu 1970 r. porucznik SB spisał notatkę służbową o podsłuchanej rozmowie ówczesnej asystentki na Wydziale Prawa z Janem Marchwickim. Mówili o braniu ła­pówek za przyjęcie na studia. Konkretnie, że Jan za wiedzą rektora dyskretnie podmieni źle napisane prace protegowanych - a były wśród nich dzieci funkcjonariuszy MO i SB - na dobre. Sprawa korupcji na uczelni nigdy nie ujrzała światła dziennego, choć Marchwicki podczas śledztwa opowiadał o swoim udziale w tej aferze. „Istnieje teoria - napisał Szymborski w „Focusie” - że SB zależało na tym, aby go uciszyć, aby przestał kompromitować bezpiekę zaangażowaną we wstydliwy proceder”.
Zdaniem Szymborskiego wątpliwości co do winy oskarżonych podnosili nawet śledczy. Jeden z prokuratorów, Leszek Polański, po pięciu latach uczestnictwa w operacji „Anna” wycofał się, mówiąc, że chyba nieszczęśliwy człowiek pada ofiarą. Zapłacił za to zablokowaniem swojej kariery.

KORZYSTAŁAM Z RELACJI PRASOWYCH ORAZ PUBLIKA­CJI BOGUSŁAWA SYGITA „KTO ZABIJA CZŁOWIEKA".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz