poniedziałek, 22 września 2014

Bulterier płacze



W życiu każdego twardziela są takie chwile, że chce się płakać. Jacek Kurski ma tak od kilku miesięcy. Przez rozwód, finansowe problemy i przegrane wybory.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Kiedy kilka dni po nieudanych wy­borach Jacek Kurski przyszedł na zebranie Solidarnej Polski, nie przypominał dawnego „bulteriera PiS” - brutalnego i pewnego siebie. Głos miał drżący, a ręce mu się trzęsły. Wyglądał tak marnie, że nawet wrogom zrobiło się żal.
Od tamtego dnia minęły już dwa miesią­ce, tymczasem na Kurskiego zwaliły się ko­lejne nieszczęścia. Publicznie pokłócił się ze Zbigniewem Ziobrą, a gdy jak niepysz­ny zjawił się na kongresie PiS, powitano go okrzykiem: „Na kolana!”. Podupadł na zdrowiu, wylądował w szpitalu, a do tego jego życie osobiste na stałe zagościło w tabloidach: „Kurski ma kochankę i bierze roz­wód”; „Rozbija rodzinę”; „Wyrzuca z domu syna”.
- Kilka razy ściskało mnie w gardle przyznaje w rozmowie z „Newsweekiem”. - Straty materialne po kampanii były ogromne, w partii potraktowano mnie niesprawiedliwie, ale najbardziej żal mi Olusia, mojego najmłodszego synka. Ma siedem lat i bardzo przeżywa to, co się teraz dzieje. Widzi hieny, które za nami jeżdżą, i pyta: „Tatuś, kiedy ci źli ludzie nas zosta­wią?”. A ja jestem bezsilny, nie wiem, co mu powiedzieć. Czasem mam ochotę wyjść na ulicę,złapać któregoś z tych ludzi i dać w mordę. Niech szkodzą mnie, ale zostawią w spo­koju dzieci.

Jacku, wróć do żony
Rok 2012, gdzieś w Niemczech. Jacek Kur­ski chodzi po komisach w poszukiwaniu samochodu, którym będzie podróżował z Gdańska do Brukseli. Auto ma być szyb­kie, wygodne i niedrogie, takie do zajecha­nia w trakcie kadencji. Wreszcie znajduje coś w sam raz dla siebie: jedenastoletnia S klasa z trzylitrowym silnikiem. Kurski prosi o jazdę testową. Turecki sprzedawca najwidoczniej nie wie, z kim ma do czynie­nia, i daje kluczyki. Mercedes rusza z pi­skiem opon i znika na autostradzie. Kurski wraca po dwóch godzinach, choć miało go nie być parę minut. Turek się piekli, a kole­ga europosła, którego zamknięto w biurze jako zakładnika, trzęsie się ze strachu: - Ja­cek, czyś ty oszalał? Mało mnie tu nie po­bili! - Ale o co chodzi? Przejechałem się do Frankfurtu i z powrotem, silnik jest w po­rządku. Powiedz im, że bierzemy.
Ten sam rok, tyle że w Warszawie. Roz­poczyna się oficjalna kolacja Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Podnio­sła atmosfera, przyjechali goście z zagrani­cy: Czesi z ODS i brytyjscy torysi. Wchodzi Ryszard Czarnecki z drugą żoną Emilią Hermaszewską. - O, Rysiu! Dawno twojej żony nie widziałem. Ale się zmieniła! - od­zywa się na cały głos Kurski. Na sali kon­sternacja, Czarnecki czerwienieje. Złość nie trwa jednak długo. Po kilku dniach Kur­ski rzuca przy spotkaniu jakiś żart i Czarne­cki już się nie gniewa.
To klasyka dawnego Jacka Kurskie­go. Najpierw narozrabiać, doprowadzić wszystkich do szału, a potem przyjść jak gdyby nigdy nic i jednym Żartem rozłado­wać atmosferę.
Ci, którzy dobrze znają Kurskiego, twier­dzą, że coś złego zaczęło się z nim dziać jakieś półtora roku temu. Gdy tygodnik „Nie” po raz pierwszy napisał o jego ro­mansie z asystentką Anną Połetek, nag­le zrobiło się wokół niego pusto. Pierwsi odbili znajomi z Trójmiasta, potem wy­kruszyła się grupa współpracowników i do­radców. Strofowali go też koledzy z partii. Podczas jednego ze spotkań na Kurskiego i Połetek naskoczył sam Zbigniew Ziobro:
- Jacku, zostaw tę panią i wróć do żony.
Kurski niby był taki jak dawniej, cały czas obracał wszystko w żart, ale powoli stawał się cieniem samego siebie. Przestał nawet jeździć samochodem. Do Warsza­wy podróżował z Gdańska pociągiem, a do Brukseli - samolotem. Zapytany o to przez jednego z eurodeputowanych powiedział, że nie chce skończyć jak Bronisław Gere­mek, który zginął w wypadku na drodze.
- W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że jazda samochodem przy ogól­nym zmęczeniu, szczególnie na niemie­ckich autostradach, które są bez ograniczeń i prowokują do szybkiej jazdy, może źle się skończyć - tłumaczy tamtą decyzję. - Czy wydarzyło się coś konkretnego? Nie, raczej wynikało to z prawa wielkich liczb. Ile razy można gwałtownie hamować przy ponad 200 km na godzinę?
W telewizyjnych programach Kurski wciąż zgrywał twardziela, ale tak naprawdę źle znosił stres i zmęczenie. Zaczął uczęsz­czać na sesje bioenergoterapeutyczne i brał leki homeopatyczne. Na niewiele się to zdało, bo w marcu, u progu kampanii wy­borczej do europarlamentu, dostał zapaści i na kilka dni wylądował w szpitalu. - Kie­dy Jacek wchodzi na front, staje się poli­tyczną bestią, ale w głębi duszy jest bardzo wrażliwy. A stresów w ostatnim roku miał tyle, że można by obdzielić nimi kilka za­wałów - mówi były europoseł SP Tadeusz Cymański.

Większego niż prezes nie było
Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Zaczynała się kampania do europarlamen­tu. Kurski, jak sam mówi, wydał na nią ok. 450 tys. zł, najwięcej ze wszystkich kandy­datów. Wspominaj eden z byłych współpra­cowników: - Był pewien wygranej. Potrafił podejść do Pawła Kowala, który startował z Polski Razem, powiedzieć, że go zmiaż­dży. Uważał, że zakasuje całą konkurencję.
To, że jest źle, dotarło do niego dopiero w dniu głosowania: - Przed jednym z loka­li podeszły do mnie dwie eleganckie starsze panie. „My pana kochamy, jest pan naszym idolem” - mówiły. Jedna nawet rzuciła mi się na szyję. Spytałem, czy na mnie zagłoso­wały. „Ale skąd, panie Jacku. My na Zdziśka [Zdzisława Krasnodębskiego, kandydata PiS - przyp. red.]. Przecież pan też jest pisowiec” Wtedy zorientowałem się, że to ko­niec, że nie ma szans na dobry rezultat.
Wynik rzeczywiście brzmiał jak wyrok: 9104 głosy, czyli mniej niż Paweł Kowal, a nawet Krzysztof Bosak z Ruchu Narodo­wego. Po kilku dniach spada kolejny cios. W świat idą zdjęcia z wyprowadzki z domu, tabloidy rozpisuj ą się o rozwodzie Kurskie- go. „Wiadomości” pokazują film z wie­czoru wyborczego Solidarnej Polski, na którym jego nowa wybranka Anna Połetek drażni się z małżeństwem Ziobrów. - Pa­nie prezesie, pan pozwoli, że pogratuluje­my tchórzostwa, że nie był pan jak zwykle na czas. Wszyscy wiedzieli, że pan jak zwy­kle nie weźmie nic na klatę - mówi. Nagle w kadrze pojawia się żona Ziobry, Patry­cja. - Ta pani jest pod wpływem alkoholu - ocenia. Scena jest jak z telenoweli, nie­wiele brakuje, a między paniami doszłoby to przepychanki.
Relacje w kierownictwie Solidarnej Pol­ski były już w tym czasie fatalne. Kurski podejrzewał Patrycję Ziobro o nasyłanie paparazzich na jego rodzinę, a z jej męża od miesięcy drwił. Nazywał go „jedyną na świecie lokomotywą, którą trzeba pchać” i mówił o swoim zmęczeniu rozdygota­nym liderem, któremu codziennie trzeba zmieniać pieluchę. Wszem i wobec opo­wiadał: - Na początku kwietnia 2012 roku siedzę sobie z dziećmi na urlopie we Wło­szech, ale zbliża się rocznica smoleńska i Ziobro ma problem. Zarządza dwie dwu­godzinne telekonferencje. Co robić? Iść pod pałac prezydencki czy nie iść? Zamiast spędzać czas z rodziną, po nocach wystaję z telefonem na deszczu i go namawiam. Idź, złóż kwiaty, przecież nic ci tam nie zro­bią. W ciężkich bólach wreszcie się zgadza. Przychodzi 10 kwietnia i co? Zbyszek tchó­rzy i wysyła pod pałac asystenta.
W efekcie poobijany Kurski - zmęczo­ny rozwodem i sfrustrowany wyborczą po­rażką - wydaje dramatyczne oświadczenie. Tymczasowo wycofuje się z polityki. Nie mija kilka tygodni i nadchodzi nieocze­kiwana nadzieja. Dzwoni poseł PiS Zbi­gniew Girzyński: - Jacek, wracaj. Klimat jest sprzyjający, zadzwoń na Nowogrodz­ką, prezes na pewno cię nie odtrąci.
Girzyński nie musi dwa razy powtarzać. Wystarczy jedna rozmowa telefonicz­na z Jarosławem Kaczyńskim i w Kurskim znów budzi się bestia. 12 lipca były europoseł niespodziewanie zjawia się na kongresie PiS. Bez polityki wytrzymał dokładnie 37 dni. Wystąpienie zaczyna w swoim starym stylu: - Panie prezesie, koleżanki i koledzy! Stoję przed wami w postawie wyprostowanej i z pokorą, z której mnie nie znacie...
Zanim skończy, ktoś krzyknie: - Jacek, na kolana! Sala wybucha śmiechem.
Kurski jest jednak niezrażony. W kuluarach kongresu udziela wywiadu internetowej telewizji PiS. – Czy Jarosław Kaczyński jest dla pana politycznym guru? - docieka prowadząca. - Większego w moim życiu nie było.  
Kurski, którego pytam dziś o wrażenia z tamtego występu, jest zadowolony.
- Poszedłem tam, żeby dać dopalacz Ziobrze, który zabierałby się do tego zjed­noczenia jeszcze pół roku. Przecież on miał problem nawet z pójściem na Nowo­grodzką. Już na samą myśl o ^m, że mu­siałby przejść przez szpaler dziennikarzy, był mokry. A to jest cały smak polityki. Wejść do gniazda szerszeni i nie pęknąć.
- Sala dobrze pana przyjęła?
- Dobrze. Było lepiej, niż sądziłem.
- Podczas pana przemówienia ktoś krzyknął: „Na kolana!”.
- Nawet jeśli, to był to odosobniony przypadek. Ogólnie czułem życzliwość, względnie neutralność. Ludzie się śmiali, ale z sympatią.

Trzeci zakręt
Teksty dotyczące Jacka Kurskiego, któ­re w ostatnich tygodniach ukazywały się w tabloidach, mają niewiele wspólne­go z polityką i układają się w przykry se­rial. W jednym z artykułów Żona oskarża męża o tchórzostwo i szantaż. Z inne­go można się dowiedzieć, że polityk wy­rzucił z domu najstarszego syna (Kurski twierdzi, że to kłamstwo; chłopak się wy­prowadził i mieszka w opłacanym przez niego stumetrowym mieszkaniu). A do kolejnego dołączono zdjęcie kłócących się rodziców, wokół których siedmioletni Oluś robi kółka na rowerze. Kurski wal­czy dziś w sądzie o prawo do opieki nad nim. Ze zdjęć można wywnioskować, że chłopiec jest z ojcem bardzo zżyty. Znajo­my rodziny to potwierdza: - Kiedy starsze dzieci dorastały, Jacek był zajęty polityką. ROP-y, sropy, AWS-y, przez to wszystko nie miał czasu na bycie ojcem. Dziś pró­buje to nadrobić w relacjach z najmłod­szym synem.
Jacek Kurski pociesza się, że to już trze­ci zakręt w jego życiu. Dwa poprzednie nie wyglądały równie dramatycznie, ale za każdym razem udawało mu się wyjść na prostą.
Pierwsze załamanie przyszło po wybo­rach w 1993 roku. Kurski prowadził kam­panię Porozumienia Centrum i liczył, że uda mu się wejść do Sejmu. W drodze było drugie dziecko, a wszystkie pieniądze po­szły na kampanię. - Na dokładkę wyrzuci­li mnie ze studiów, straciłem pracę w TVP. Do tego rozgrzebany strych, ukradli mi nieubezpieczony samochód i jeszcze wy­lądowałem na siedem tygodni w szpitalu z zapaleniem opon mózgowych. Po kilku miesiącach jakoś się pozbierałem i zrobi­łem „Nocna zmianę” - opowiada były eu­roposeł. Film okazał się bestsellerem.
Drugi zakręt przypadł na wybory w 1997 roku. W domu żona z małymi dziećmi, a on, rzecznik Ruchu Odbudowy Polski, w ciągłych rozjazdach. - Jedyne pocieszenie było takie, że przynajmniej będzie z tego Sejm i życiowa stabilizacja - wspomina. Mandat poselski wydawał się pewny. Kurskiego wsparło 17,5 tys. wyborców, gazety już mianowały go po­słem, ale po kilku dniach PKW doliczy­ła wyniki z komisji na statkach i okazało się, że brakuje mu kilkuset głosów. Posło­wanie przeszło koło nich, żona była zała­mana. Kurski wrócił do domu, usiadł i się popłakał. Minęło jednak kilka miesięcy i przyszło niespodziewane odbicie. - Wy­startowałem w wyborach samorządo­wych jako AWS. Rozbiłem bank głosów i zostałem wicemarszałkiem wojewódz­twa - mówi.
Czy tym razem historia się powtórzy? Kurski twierdzi, że zawsze gdy o coś zabie­gał, nic mu nie wychodziło. Los uśmiechał się do niego dopiero wtedy, gdy upadał i przestawało mu na czymkolwiek zale­żeć. Jeśli ta zasada jeszcze obowiązuje, to powinna go czekać świetlana przyszłość. W końcu upadek był wyjątkowo bolesny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz