Dziwex, czyli eksport
blond baletnic do nocnych klubów Italii, gorszył, ale i ekscytował Polaków. W
1981 r. prokurator odkurzył nieużywany paragraf o handlu żywym towarem.
HELENA KOWALIK
Słowo
„dziwex” po raz pierwszy pojawiło się na łamach dwutygodnika
„Antena” w marcu 1981 r. Autor artykułu Jan Śpiewak informował o podstępnym
zwabianiu do włoskich nocnych klubów niewinnych dziewcząt znad Wisły (tylko
blondynek) gotowych do zatańczenia na rurze. Kandydatki kwalifikowali do wyjazdu
naganiacze na etatach specjalistów od choreografii w Zjednoczonych
Przedsiębiorstwach Rozrywkowych. Przy zachowaniu pozorów artystycznych kryteriów
pracowali na zlecenie opanowanych przez mafię włoskich agencji Olivero i Thea Maggioli. Ich bossowie to znani w tamtym kraju
przestępcy.
Na bazarze Różyckiego cena tego
numeru „Anteny” wzrosła 30-krotnie. Do ZPR i kilku warszawskich redakcji za
pośrednictwem konsula PRL w Mediolanie nadszedł list od Polek występujących w
lokalach agencji Olivero:
„Dowiedziałyśmy się, że pracujemy w domu
publicznym, pod lufą strażników mafii. Jest to dla nas ogromna obraza [...]. Od
momentu przybycia do Włoch możemy swobodnie się poruszać po całym kraju, nie
rozumiemy, na jakiej podstawie pisze się, że nasi impresariowie to przestępcy’!
W redakcjach list schowano na dno szuflady, a miesiąc później „Antena”
doniosła, że w warszawskim Hotelu Europejskim aresztowano dwóch Włochów z
agencji Olivero. Mario Gaviraghi, właściciel Thea Maggioli, przezornie nie przekroczył polskiej granicy.
Śledztwo w Polsce dopiero się
rozwija - informowała czytelników „Antena”. W Komendzie Głównej MO zeznają handlarze
żywym towarem i ich ofiary, a także rodziny, które nie potrafią się pogodzić z
nieszczęściem i hańbą córek. Wiadomo już, że miejscem deprawacji Polek we
Włoszech były prowincjonalne kluby w okolicach Mediolanu i Florencji. Pod
wdzięcznymi nazwami Rosa Pantera, Blue Notte, Omnibus, Moulin del Topo kryły się domy publiczne prowadzone przez mafię.
Przy wejściu stał ich człowiek ze spluwą w ręku. Za każde nieposłuszeństwo
strzelał dziewczynie w ucho - najpierw w lewe, potem prawe. Młodym Polkom,
które znały zaledwie dwa-trzy słowa po włosku, odbierano na dzień dobry
paszporty. Za stroje płaciły w naturze. Ich polscy naganiacze za każdą blondynę
otrzymywali 500 dolarów plus trzy „zielone” za jeden dzień zaliczania przez nią
klientów za żetony.
„Są już dowody - napisał
redaktor Jan Śpiewak - że do roku 1980 wysłano do
Włoch około 300 rzekomych balerin, a podejrzewa się, że ta liczba może być
pięciokrotnie większa. Dziewczyny się rozpiły, a większość wylądowała jako
prostytutki na autostradzie”.
Milicja oceniła, że naganiacze z
Polski zarobili na tym nielegalnym procederze co najmniej milion dolarów.
POŃCZOCHA W GARDLE
Dziennikarze prześcigali się w
pozyskiwaniu informacji z śledztwa. Na czoło peletonu wysforowało „Życie
Literackie’, ujawniając nazwiska aresztowanych Włochów. Byli to Claudio
Massieri i Camillo Cassaglia, dobrze znani obsłudze Hotelu Europejskiego.
Cassaglia zaczął penetrować ten rynek w 1980 r. W swoim kraju poznał pewnego
Węgra, artystę estradowego, który dał mu namiary na pracowników ZPR.
Przestępcze działanie
właściciela agencji Thea Maggioli wykryła policja włoska, gdy aresztowała Maria
Gaviraghiego. W jego lokalu znaleziono dziewczynę uduszoną nylonową pończochą
wciśniętą do gardła. To wizytówka mafii, o której ofiara za dużo mówiła. Włoska
prasa poinformowała, że Gaviraghi sprowadzał do swoich lokali
m.in. Polki. Nie miały okazji do zatańczenia na scenie, jak im obiecywano. Były
sadzane przy stolikach na wabia do tzw. konsumpcji. Jeśli klient się
zdecydował, brał podstawioną dziewczynę do boksu. Nie płacił jej, ale musiał
kupować szampana - od chwili wejścia za przepierzenie bił licznik. Równie
sensacyjny artykuł ukazał się w „Kurierze Polskim”. Podpisany inicjałami autor
donosił o „aresztowaniu grupy polskich sutenerów zatrudnionych w dziale
eksportu ZPR i ich włoskich kontrahentów, którzy przybyli do Warszawy po nowy
transport”.
Reporter Maciej Piotrowski z
redakcji „Kulis” dotarł do jednego z owych sutenerów - Jana Ch., wypuszczonego z aresztu po 48 godzinach. „Czy to możliwe
- pytał dziennikarz - żeby ZPR wyeksportowały do włoskich domów publicznych co
najmniej kilkaset dziewczyn? - Bzdura - odpowiedział Ch. - Jako kierownik
działu eksportu i importu ZPR podpisałem w ubiegłym roku zgodę na wyjazd do
Włoch tylko kilku zespołów variete. Chyba że ktoś pod szyldem
mojej instytucji organizował nielegalny transport”.
Stanisław Nowotny, dyrektor ZPR,
też stanowczo zaprzeczył kontaktom firmy z włoską mafią. Zagraniczne kontrakty
zawierali tylko z licencjonowanymi agencjami artystycznymi. Takimi jak Thea
Maggioli i Olivero.
„Eksportując nasze zespoły, zarabiamy na
honoraria dla artystów zagranicznych sprowadzonych do Polski. Aresztowanie w
Polsce impresariów z Olivero to jakieś nieporozumienie -
oni zawsze solidnie wywiązywali się z kontraktów. Problem kontaktu naszych
artystek z bywalcami lokali rozstrzygnęliśmy w umowie w ten sposób, że
wprowadziliśmy punkt - konsumpcja
nieobowiązkowa.
Dyrektor Nowotny bronił
aresztowanego Cassaglii - włoski impresario może nie był zbyt
wykształcony (ukończył sześć klas szkoły powszechnej), ale bardzo się angażował
w eksport polskich grup tanecznych. ZPR wypłacał 15 proc. gaży każdej dziewczyny
(33 dolary dziennie). Pieniądze wysyłał za pośrednictwem konsulatu polskiego w
Mediolanie. W poprzednim roku gościł w Polsce ze swoim zastępcą Claudiem
Massierim sześć razy, zakupili cztery zespoły: Mette Show, Lady Shic, Berdo
Show i Li-U-Fa. Był pewien problem, ale nie z winy Camlla Cassaglii, bo
tancerki z Mette po wygaśnięciu kontraktu samowolnie przedłużyły pobyt za
granicą, dogadując się z konkurencją Olivero.
DELEGACJA POD CZERWONĄ LATARNIĘ
Tymczasem afera, do której
przylgnęła już nazwa „dziwex’, obrastała w warszawskich
kawiarniach plotkami, zwłaszcza że prokuratura nie chciała oficjalnie dopuścić
dziennikarzy do akt śledczych. W trzy miesiące po publikacji w „Antenie” Komenda
Główna MO zwołała konferencję prasową, na której poinformowano, że śledztwo
dotyczy międzynarodowego handlu żywym towarem. W Polsce miały się tym zajmować
dwie grupy przestępcze - jedna współdziałała
z agencją Maria Gaviraghiego. Dziewczyny jechały do lokali pod czerwoną
latarnią jako turystki z prywatnymi paszportami. Drugą grupę młodych kobiet z
paszportami służbowymi wysyłały ZPR współpracujące z Olivero.
W obu przypadkach praca
dziewczyn w lokalu miała polegać na robieniu tzw. konsumpcji, czyli zachęcaniu
dzianego klienta do zamawiania drogich
trunków, przynoszonych do lóż separatek. Za udział w takiej konsumpcji
dziewczyna otrzymywała około 100 lirów, równowartość paczki papierosów.
„Przesłuchaliśmy 40 tancerek,
które wróciły z Włoch - poinformował dziennikarzy rzecznik prasowy KG MO. -
Śledztwo jest trudne, gdyż dziewczyny boją się mafii, a działania przestępcze
naganiaczy nosiły znamiona legalności. W ZPR kwalifikacją dziewczyn do wyjazdu
zajmowały się uprawnione do tego komisje”. Funkcjonariusz zganił dziennikarzy,
że swoimi publikacjami o dziweksie utrudnili śledztwo, gdyż dziewczyny, które
przed wyjazdem z kraju miały czyste kartoteki, teraz są traktowane przez
otoczenie jak prostytutki. Dlatego z takimi oporami składają zeznania.
Obecny na konferencji prokurator
dodał, że zbrodnia handlu żywym towarem nie jest łatwa do udowodnienia,
zwłaszcza że Włosi nie kwapią się do współpracy. O aresztowaniu grasującego w
Polsce impresaria Maria Gaviraghiego z agencji Thea Maggioli
polscy śledczy dowiedzieli się z włoskich gazet.
Maciej Piotrowski z „Kulis”
zapytał, czy śledczy pojadą do Włoch, aby na miejscu zebrać dowody. Okazało
się, że w trudnym roku 1981 na takie przedsięwzięcie nie ma dewiz. „To może ja
bym się tam wybrał, po najmniejszych kosztach” - zaproponował reporter. „Ale to
niebezpieczne, panie Macieju” - odpowiedział prowadzący konferencję.
Gazety nadal pisały o
sprowadzaniu na złą drogę polskich blondynek. W czerwcu „Życie Warszawy” dało
na ten temat artykuł pt. „Wyzysk człowieka przez człowieka’! Anonimowa
20-letnia Magda zwierzyła się wysłannikowi redakcji: „W mojej grupie tanecznej
było nas pięć. Na lotnisku przywitał nas Camillo Cassaglia, czarujący sukinsyn.
Zajechaliśmy do Omnibusa, to taka knajpka koło Florencji. Nie wiedziałyśmy, co
w praktyce znaczy ta konsumpcja. Trzy dziewczyny z naszej grupy miały pecha,
zaszły w ciążę. W innych grupach było jeszcze gorzej. Jednej przestrzelono
policzek, o dwóch zaginął wszelki ślad. Prawie wszystkie się rozpiły.
Również redaktor Piotrowski
dostał z milicji na pociechę kontakt do dwóch kobiet, które zeznawały po
powrocie z Włoch. Zostały dobrane przez rzecznika MO na zasadzie dobrego i
złego policjanta.
Bożena M., kierowniczka zespołu
Lady Shic, wyniosła z wyprawy do słonecznej Italii jak najlepsze wspomnienia.
Nikt im niczego nie kazał. Przecież w umowach sporządzonych w biurze ZPR było
zastrzeżenie, że tzw. konsumpcja jest nieobowiązkowa. Druga informatorka, Ewa
G. z zespołu Yoko Show, też występującego w Omnibusie, była rozczarowana. Do
Włoch wybrała się z mężem, z zawodu fotografem. Wyznała, że gdy tylko rozejrzała
się po lokalu, uświadomiła go: jesteśmy w burdelu. Tylko raz
miała okazję zaśpiewać dla gości. Ponieważ odmawiała pójścia do boksu,
godzinami tkwiła samotnie przy stoliku, popijając wodę. Właściciel Omnibusa
oddał jej paszport dopiero po upływie terminu kontraktu.
Kilka dni później w telewizji
pokazano reportaż pt. „Atrakcja z tłem”. Odwrócone tyłem do kamery blondynki
opowiadały o „artystycznym piekle Italii”.
Jeden z aresztowanych pracowników ZPR przyznał się przed kamerą, że za
wysyłanie na Zachód „baletnic” brał od Włochów łapówki w dolarach.
KOLEJKA DO WŁOSKIEJ AMBASADY
Redaktor Piotrowski postanowił
przekonać się na miejscu, jaka jest prawda. Macierzysta redakcja nie dała mu
delegacji, tłumacząc, że taka wyprawa do matecznika mafii jest niebezpieczna, a
poza tym nie ma pieniędzy. Uparty młody reporter wziął dla niepoznaki delegację
do Poznania i okazyjnym transportem dojechał do Alessandrii we Włoszech, gdzie
mieściła się agencja Olivero. Przez dwa dni pobytu w obcym
kraju żywił się suchym prowiantem z Polski. Nocował w Omnibusie.
Rozmawiał z Polkami pracującymi
w tym lokalu. Przyznawały, że z występów tanecznych niewiele wyszło, ale też
nie miały czego żałować - ta komisja kwalifikacyjna w ZPR to była lipa, one o
tańcu nie miały pojęcia. W Omnibusie miały siedzieć przy stoliku choćby całą
noc i prowokować klientów, aby postawili butelkę szampana. Może nie było
wygodnie, ale gdy się było miłą dla klienta, sprezentował zagraniczny sweterek czy
raj - stopy. Również w miejscowym komisariacie policji
zapewniono polskiego dziennikarza, że karabinierzy często kontrolują miejscowe
lokale rozrywkowe i żadna blondynka nie skarżyła się na złe traktowanie. Nie
można wykluczyć - zasugerowali karabinierzy - że
Cassaglia jest ofiarą zemsty swoich włoskich konkurentów.
Albo pomówiła go piosenkarka
Ewka G. - sugerowało polskie małżeństwo C.
kierujące zespołem Yoko Show, który również miał kontrakt z agencją Olivero. Bo ta G. - poinformowali
reportera - nie dogadała się z panem Cassaglią. Żądała wysokiej podwyżki i
zatrudnienia męża, impresario
odmówił. Wyjechali wściekli i jeszcze go
obgadali przed włoskimi dziennikarzami, choć już mieli okazję się przekonać, że
tutejsza prasa wszystko przekręca. Na dowód państwo C. pokazali artykuł sprzed
kilku dni o polskich dziewczynach na kontrakcie: „Nie wrócimy do Polski, chyba
że martwe”.
Piotrowski w Warszawie spotkał
się z oficerem biura kryminalnego KG MO. Szukał komentarza do tego, co
zobaczył. „Dziennikarzom się wydaje - powiedział mu milicjant - że w aferze
dziweksu chodzi o prostytucję w takim naszym
wydaniu. Jest inaczej. Dziewczyny wyjeżdżały do Włoch pod pozorem występów i
będą obstawały przy tym, aby nie nazywać pewnych spraw po imieniu. We Włoszech
dostały się w tryby systemu wypróbowanego przez Cassaglię. Zaraz po
przyjeździe były zaznajamiane z regulaminem agencji, który rzeczywiście jest
rygorystyczny. Ze swoich pokoi wychodziły tylko do pracy, o godzinie 22. Do
południa spały. W lokalu ich stałe miejsce było na tzw. wystawie, czyli przy
stolikach na środku sali. Nie znały języka, z klientami porozumiewali się
kelnerzy, którzy też informowali, czy blondynka jest, jak to określali, już
»ujeżdżona«, czy też dopiero debiutuje. Młode Polki na pewno wiedziały jedno:
mają zwabić do stolika klienta i namawiać go do konsumpcji w loży za
przepierzeniem. Jeśli były oporne, właściciel dołączał do grupy dwie-trzy
prostytutki i po kilku dniach te oporne dostrzegały, że nowe koleżanki
zarabiają więcej, cieszą się względami szefa i otrzymują
od klientów prezenty. I raczej już się nie stawiały.
Maciej Piotrowski zamieścił w
„Kulisach” dwa odcinki ze swojej ekskursji do północnych Włoch i nawet dostał
za to premię wartości pół baku benzyny do malucha. Po pewnym czasie dowiedział
się w ambasadzie włoskiej, że wielokrotnie wzrosła liczba podań o wizy
składane przez młode kobiety. Wyglądało na to, że reporterskim opisem niechcący
zachęcił polskie dziewczyny do dorabiania
w lokalach signore
Cassaglii.
Śledztwo trwało, dziennikarze
nadal nie mieli dostępu do akt, byli skazani na informacje z prokuratury.
Reportaż w „Kulisach” nie spełnił oczekiwań śledczych.
W styczniu 1982 r. Jan
Lewandowski, autor reportażu w miesięczniku „Ekspres Reporterów”, zastrzegając
się, że nie może z całą pewnością stwierdzić, że Camillo Cassaglia to zwyczajny
stręczyciel dziewcząt do domów publicznych, domniemywa, iż Włoch taką okazję w
Polsce dostał. „Do niedawna - zauważył autor - gdy propaganda sukcesu święciła
tryumfy, nawet dane o alkoholizmie podlegały zapisowi cenzury. A brak
publicznej informacji o zbrodni zwanej handlem żywym towarem miał dowodzić, że
nic takiego się nie dzieje. Dopiero permanentne wizyty w Polsce włoskich
»impresariów« i współpracujących z nimi urzędników od PRL-owskiej estrady
wykazało, że pozostawienie w kodeksie karnym art. IX
[dokładnie chodziło o ustawę - Przepisy wprowadzające kodeks karny - red.] o
handlu kobietami miało sens nie tylko prewencyjny!
„Należy domniemywać - pisze
Lewandowski - że wszelkie nocne kluby we Włoszech, zwłaszcza te, w których mężczyzna może za pieniądze poderwać
zagraniczną blondynkę, muszą niejako automatycznie podlegać syndykatowi zbrodni
kontrolowanemu przez wszędobylską mafię”.
Autor ubolewa, że od początku
nie było koordynacji między organami ścigania obu państw. Policja włoska nie
zwróciła się do polskich władz śledczych o udostępnienie akt i nawiązanie
współpracy prawnej. Może to zresztą wypływać z tego, że nie należymy do
międzynarodowej organizacji policyjnej Interpol. Skorzystali na tym przestępcy.
Po tym, że włoska prasa spuściła z tonu, widać, iż zadziałały pieniądze mafii. Gaviraghi na przykład wyszedł na wolność za kaucją. „Wcześniej
łudziłem się - wyznaje Lewandowski - że gdy już raz prasa puściła farbę,
wkrótce uzyskamy pełny serwis wiadomości na temat międzynarodowej, w wielkim,
iście gangsterskim stylu przeprowadzanej zbrodni. Ale tymczasem milicja polska
ograniczyła się do zorganizowania konferencji, podczas której w uspokajającym
tonie podano nieco ogólnych danych”.
W tej sytuacji redaktor
„Ekspresu Reporterów” dociera do Marioli z Rzeszowa, która właśnie wróciła do
Polski po wygaśnięciu umowy z włoskim impresariem. „Na początku - wyznała -
było trudno. Nawet zmieniłam lokal, ale u tego samego właściciela. Bo w pierwszym nie było sali z parkietem do
tańca, tylko boksy jak dla koni. A w nich stolik i kanapa. Nie chciałam za nic
do tych boksów, chociaż płacili za noc 15 tys. lirów. Nieraz dostałam za opór
po twarzy. W końcu propedario zaproponował, że niby nie muszę iść z gościem do
łóżka, wystarczy, abym się z nim upijała. Wystarczyło, że klient mnie
obśliniał i obmacywał’.
Mariola zabawiła we Włoszech
osiem miesięcy. Twierdziła, że w domach schadzek Maria Caviraghiego pracowało około 700 polskich dziewczyn. Jeśli spisywały
się dobrze, zostawały dłużej. Miały powodzenie, często doczekiwały się stałych
klientów. Żeby zabrać blondynkę na noc z lokalu, płacili właścicielowi po
200-300 tys. lirów, z czego dziewczyna dostawała pięć procent.
Mariola była wyjątkowo skora do
rozmowy. Inne wykazywały większą powściągliwość. „Nie wiadomo, po co gazety to
rozgrzebują - denerwowała się jedna z tych, które wróciły. - Wyjechałam,
zobaczyłam kawałek świata, zarobiłam, mogę tu kupić mieszkanie spółdzielcze. A
tak to bym do emerytury stała za bufetem na stacji kolejowej w mojej
miejscowości”
Lewandowski rozmawiał też z
oskarżonymi pracownikami działu zagranicznego ZPR. O jednym z nich pisał
zgorszony: „Ten homoseksualista, który sprawy moralności miał chyba dawno za
sobą, potrzebował pieniędzy przede wszystkim na zaspokajanie kosztownych
namiętności”. Od wyeksportowanych dziewczyn pobierał na boku 20 dolarów za noc
z klientem. Jeśli zainteresowany blondynką z Polski Włoch decydował się na
ryczałt miesięczny, pracownik ZPR dostawał od właściciela night-clubu 500
dolarów.
JAK WYSOKIE BYŁY
PRZEPIERZENIA?
Po trzech latach śledztwa akt
oskarżenia dotarł do sądu. Był rok 1984. Prawie wszyscy oskarżeni mieli
zarzuty z paragrafów o handlu żywym towarem
i czerpaniu zysku z nierządu oraz przestępstw dewizowych. W toku procesu, który
był niejawny, dwa pierwsze zarzuty nie zostały udowodnione. Sąd usiłował
rozszyfrować, co kryło się pod pojęciem konsumpcji we włoskich lokalach.
Ponieważ żaden śledczy z Polski nie widział na własne oczy night-clubów, sąd
opierał się na zeznaniach świadków - rzekomych balerin - i wyjaśnieniach
oskarżonych Włochów. Jedni i drudzy mieli interes w tym, aby na sali sądowej
zaprzeczać jakimkolwiek skojarzeniom konsumpcji z nierządem, nawet jeśli coś
takiego wyszło w śledztwie. Również pracownicy działu eksportu ZPR twierdzili, że akt
oskarżenia jest pomówieniem niewinnych ludzi, którzy starali się przysporzyć
firmie dewiz, tak bardzo brakujących w skarbcu państwa.
Ważnym świadkiem na procesie
stał się dziennikarz „Kulis”, bo on jeden widział we włoskich lokalach
oddzielone od sali boksy. Sąd pytał, jak wysokie były tam przepierzenia.
Zdaniem reportera raczej niskie. Wyroki, które zapadły, dotyczyły tylko
niedozwolonych transakcji walutowych. Kierownik działu eksportu i importu w ZPR
został skazany na dwa lata z warunkowym zawieszeniem kary i grzywnę. Szeregowi
urzędnicy dostali po roku, też w zawieszeniu, plus grzywny. Sąd orzekł
przepadek poręczeń majątkowych po 100 tys. dolarów złożonych przez oskarżonych
Cassaglię
- Massieriego, bo nie zgłosili
się na rozprawę. Cassaglia kilka miesięcy przed procesem zmarł na raka płuc.
Jego wspólnik po prostu zlekceważył polski wymiar sprawiedliwości. Massieriego
nie można było sprowadzić, bo nasi śledczy nie znali jego włoskiego adresu, a
Polska nie miała wówczas umowy z państwem włoskim na ekstradycję.
Sąd stwierdził, że w toku
postępowania przygotowawczego doszło do kilku zasadniczych uchybień
procesowych. Prowadzący śledztwo byli przekonani, że tzw. konsumpcja i nierząd
to te same zjawiska i w tym kierunku prowadzili przesłuchania. To
było przyczyną, że na rozprawie po wyjaśnieniu nieporozumienia oskarżeni i
świadkowie odwoływali swoje zeznania. Nastawienie prowadzących śledztwo
przeniosło się na media. „Rozgłos, jaki nadano aferze o publicznej nazwie
»dziwex« - uznał sąd - utrudnił dotarcie w czasie procesu do prawdy
materialnej. Dla wielu oskarżonych, których wizerunki i nazwiska zaraz po
zatrzymaniu pokazywano w telewizji, medialna wrzawa stała się karą dotkliwszą
od wymierzonego później wyroku”.
Po procesie agencja Olivero zerwała wszystkie kontakty z polskimi kontrahentami
występującymi pod szyldem ZPR. Na opróżnione miejsca weszli inni. Latem 1985 r.
w Omnibusie występował polski zespół taneczny sprowadzony za pośrednictwem Pagartu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz