O
tym, jak CBA z Białegostoku rozbijało wielką aferę korupcyjną w świecie filmu,
przesłuchując dwie panie przy kawiarnianym stoliku i wierząc im na słowo we
wszystko oraz jak leci.
Zaczęło się od wrażenia, jakie na pani
Emilii oraz pani Marzenie zrobił Jerzy K. Człowiek obrotny, rzucający w
rozmowie znanymi nazwiskami i stwarzający wrażenie, że wielu zna i wiele potrafi.
Osadzony w branży filmowej. Pani Emilii z branży gier komputerowych obiecał
załatwić sponsorów na duży turniej gier. Ale nie załatwił. W efekcie firma pani
Emilii splajtowała. Do tego pani Emilia nabrała podejrzeń, że Jerzy K. jej
pomysł przekazał konkurencji.
Szukając sposobów, by odpłacić się Jerzemu K., pani Emilia
poznała panią Marzenę, której K. był - jej zdaniem - dłużny 11 tys. zł.
Legalnie, na umowę, pani Marzena prze
kazała mu ową kwotę na pilotowanie jej wniosku o dofinansowanie
filmu, jaki złożyła w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej. Ale wniosek przepadł.
Warszawska prokuratura odmówiła jej wszczęcia śledztwa, sugerując sąd cywilny.
Powiązał
z Białymstokiem
Pani Marzena nie poddała się i już wspólnie z panią Emilią
trafiły do warszawskiej adwokatki. Ta stwierdziła, że może sprawę przekazać
służbom CBA. „Powiedziała, że usługa ta będzie kosztowała nas tysiąc złotych -
zeznała potem prokuratorowi pani Emilia. - A ponieważ kwota była dość duża,
chciałam wiedzieć, co dokładnie nam gwarantuje. Wtedy
dowiedziałyśmy się, że jest to opłata za przekazanie dokumentów odpowiednim
funkcjonariuszom CBA. Pani adwokat wyjaśniła, że CBA nie z każdym rozmawia, a
ona potrafi zrobić to tak, aby się nad sprawą pochylili”. Zaraz po tej rozmowie,
na początku sierpnia 2011 r., po dokumenty na Jerzego K., aż z Białegostoku,
przyjechał do Warszawy funkcjonariusz CBA Wiesław J. z kolegą. Spotkali się z
dwiema poszkodowanymi w kawiarni. Panie powiedziały agentowi o zapłacie dla
adwokatki, pytając, co zrobić, bo to może pachnie korupcją? Agent był
zaskoczony, ale nic nie powiedział. Za to już po spotkaniu zadzwonił jeszcze z
pytaniem, czy dałoby się jakoś powiązać Jerzego K. z Białymstokiem? No, raczej
nie, odpowiedziała mu zgodnie z prawdą pani Emilia.
Jeszcze tego samego dnia agent
sporządził jednak notatkę urzędową. Opisał w niej, jakim to wielkim oszustem
jest Jerzy K., jak powołuje się na różne znajomości, np. z Radosławem
Sikorskim, a także nadmieniając, że jego
przestępcza działalność może obejmować poza Warszawą także tereny Białostockiego
i Warmińsko-Mazurskiego. Na tej podstawie prokuratura w Białymstoku wszczęła
śledztwo, którego prowadzenie powierzyła białostockiemu CBA.
Zamknął i przycisnął
Ruszyło. Jerzego K. aresztowano w
Warszawie i przewieziono do Białegostoku. CBA poinformowało o sprawie - w
której miało być i powoływanie się na wpływy w urzędach państwowych, i
podejrzenie wielkiej korupcji. Bardzo poważna historia.
No, ale co to za afera bez znanych
nazwisk? Dlatego 27 stycznia 2012 r., gdy K. po zatrzymaniu był przewożony
samochodem CBA do aresztu w Białymstoku, usłyszał propozycję nie do odrzucenia.
Żeby dla polepszenia swego położenia obciążył zeznaniami Julię Piterę (której
mąż związany jest z branżą filmową], oraz Agnieszkę Odorowicz, szefową
Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Tak przynajmniej usłyszał siedzący obok
funkcjonariusz policji i zeznał na przesłuchaniu. Zapamiętał też słowa: „za
parę dni będziesz mógł wyjść, jak mi coś takiego przekażesz”. „Agent J.
zapewniał mnie, że dyrektor biura porozmawia z prokuratorem o złagodzeniu
zarzutów lub ich wycofaniu, a na pewno nie będę miał przedłużonego aresztu.
Zapewnił mnie, że najpóźniej w kwietniu pójdę do domu” - potwierdził potem
prokuratorowi Jerzy K.
Kilka dni później, w siedzibie
delegatury w Białymstoku, agent znowu zapytał Jerzego K. o Piterę i jej męża.
K. powiedział, że ich nie zna. - Powiedział: wiesz, jak jest w środowisku
filmowym, na każdego coś się znajdzie. I żebym pomyślał, czy w czymś nie są
umoczeni. Tłumaczyłem, że mogę opowiedzieć im o różnych mechanizmach, ale o żadnej korupcji nic nie
wiem. Usłyszałem: nie martw się, ja ci powiem, co masz powiedzieć-relacjonuje Jerzy K.
Kolejny funkcjonariusz zapamiętał
i zeznał potem, jak innym razem śledczy z CBA naciskał znowu Jerzego K.
o Piterę, Odorowicz i członków komisji, która
przyznaje dotacje na filmy. „Konkretnych gróźb nie było - przyznał potem
podczas przesłuchania len funkcjonariusz - aczkolwiek podczas rozmowy padały
stwierdzenia odnośnie do przyszłości K. w więzieniu”. Przyznał, że J. próbował
psychicznie wpłynąć na postawę zatrzymanego i że takie zachowanie J. wobec K.
było nagminne. Powiedział, że nie zwracał mu uwagi, bo ten miał o wiele większy
staż i był starszy stopniem. Przełożonych też
o tym nie informował. Uznał, że skoro każda wykonywana czynność powinna być
omówiona i zlecona przez bezpośredniego przełożonego, to pewnie miał na to
przyzwolenie.
Ustalił na sto procent
Kolejne spotkanie agenta CBA z
paniami Emilią i Marzeną miało miejsce znów w Warszawie przy kawiarnianym
stoliku. Agent pytał, czy panie czują się usatysfakcjonowane aresztowaniem
Jerzego K. W ramach rewanżu oczekiwał jedynie na jakiś drobny list pochwalny,
który mogłyby ułożyć i wysłać do jego szefostwa. Ale wcześniej zastrzegł, że
będzie pragnął osobiście zaadiustować treść.
Prokuratorowi tłumaczył później,
że „to nie były naciski, a jedynie sugestia. Skoro panie były zadowolone z
doprowadzenia do zatrzymania K.”.
Panie istotnie były pod wrażeniem
całokształtu dokonań agenta CBA. Opowiedział im, że właśnie wrócił z Konga,
gdzie brał udział w tajnej misji, na której szkolił Amerykanów. A także, że wszyscy
wkoło, w całym tym CBA, to patałachy, i tylko on potrafi sprawę poprowadzić
dobrze.
Nadmienił także, że sprawa K. ma
dalszy ciąg. A więc: ustalono na 100 proc., że K. wziął milion złotych z TP SA
na projekt autorstwa pani Emilii. Kobietą to wstrząsnęło. Po wielu miesiącach
nagabywania o ten milion biura CBA dostała pisemną odpowiedź od naczelnika
wydziału operacyjno-śledczego białostockiego CBA Romana Bilskiego, że ten wątek
jednak się nie potwierdził. A także, że przepadły billingi, które mogłyby być
dowodami na jakieś winy K. i jego kontakty z panią Marzeną oraz panią Emilią,
bo zapomniano je w porę zabezpieczyć. W czasie kolejnych spotkań poświęconych
zbieraniu materiałów dowodowych agent J. uspokajał panią Marzenę co do
billingów, że „w razie potrzeby on będzie zeznawał podczas jej procesu w
sprawie K. jako osoba mająca znajomość tych billingów”.
Brał jak leci
Tymczasem sprawa K. tkwiła w
miejscu. Na przesłuchania przychodzili funkcjonariusze z łapanki,
przypadkowi, nieznający sprawy - co też wiele miesięcy później przyznał sam
agent J., zeznając we własnej sprawie przed prokuratorem. Aż cierpliwość
straciła uczestnicząca zwykle w tych
przesłuchaniach pokrzywdzona, czyli pani Marzena, i złożyła do CBA oficjalne
pismo, że sama może przesłuchiwać jako lepiej znająca sprawę. Druga oficjalnie
uznana przez CBA za pokrzywdzoną pani Emilia została zaprzęgnięta do zbierania
dowodów- skoro ma podejrzenia, że ktoś zabrał jej pomysł. Sporządziła dla
agenta J. spis firm z Wrocławia do gruntownego sprawdzenia, a CBA w
Białymstoku zleciło zajęcie ich dokumentacji. W trakcie czynności funkcjonariusze
dzwonili jeszcze do agenta J., pytając: skoro pod tym samym adresem są dwie
siostrzane firmy tych samych właścicieli, a nie są ujęte w spisie, co robić?
Decyzję podjęto męską. Wydał ją agent J.: jeśli są wątpliwości - brać jak
leci, wszystko. W efekcie do siedziby CBA w Białymstoku przewieziono 50
segregatorów akt i dokumentów.
„J. powiedział mi, że ustalił z
panią prokurator, żebym to ja przejrzała dokumentację, ponieważ jestem osobą,
która się zna na tej specyficznej tematyce, a znalezienie biegłego byłoby trudne”
- zeznała potem pani Emilia.
To mniej więcej wówczas pani
Emilia powzięła przypuszczenie, że być może należałoby się jej jakieś wynagrodzenie.
Bo w końcu wykonuje sporą pracę, poważną i uciążliwą. Agent J. obstawał, że
jedynie przegląda, i że w charakterze innym niż świadczenie pracy. Wówczas
pani Emilia zadzwoniła do kierownictwa delegatury CBA i uzyskała tam dokument
„opcja płatności za utracone zyski za każdy dzień”. (Dowiedziała się przy tej
okazji, że przy każdym wezwaniu do uczestniczenia w odbieraniu zeznań Jerzego
K. w charakterze pokrzywdzonej mogła wystąpić o 81 zł za dzień - ale skoro nie
zrobiła tego, to przepadło, więc poczuła się dodatkowo pokrzywdzona).
Pani Emilia na nowych warunkach
zabrała się do pracy: przez kilkanaście dni samochód z dokumentami jeździł
więc z Białegostoku do Warszawy, do pani Emilii, a za każdym razem wraz z
papierami przyjeżdżał też funkcjonariusz z Białegostoku, który miał towarzyszyć
czytającej przy przeglądaniu dokumentów. „Ale wówczas okazało się, że zabezpieczono
dokumenty niewłaściwej firmy - zeznała potem pani Emilia policjantom. Znalazły
się tam firmy w ogóle niezwiązane z branżą, zupełnie przypadkowe. Byłam
zszokowana. Przez dwa miesiące nikt nawet tych pudeł nie otwierał, nie
sprawdzał, co w nich jest”.
I poszedł na emeryturę
Do tego okazało się, że luźne
przemyślenia i opinie, jakie pani Emilia przesyłała na prywatną skrzynkę
mailową agenta J., znalazły się w aktach głównych jako notatki urzędowe, czyli
jego własne ustalenia. Niekiedy przepisane słowo w słowo, nawet z zachowaniem
miejscami formy żeńskiej.
To już panią Emilią naprawdę
wstrząsnęło. Bo ona pisała swobodnie, co się jej tam wydawało, zakładając, że
to myśli do weryfikacji. „W moim mniemaniu, jeśli agent pisze, że coś ustalił,
to nie chodzi o stwierdzenie, że ktoś coś powiedział czy przekazał mu
informacje, tylko że te informacje zostały w jakiś sposób sprawdzone czy też
wykonano jakiekolwiek czynności, by dojść do kolejnych informacji w danej
sprawie. Nie wiem, dlaczego ja jako pokrzywdzona muszę pisać materiały, pod
którymi podpisuje się funkcjonariusz?” pytała w prokuraturze.
W tym kontekście kolejny
przypadkowo ujawniony epizod ze śledztwa prowadzonego w CBA, czyli omyłkowe
wysłanie części dokumentów na numer faksu pewnej drukarni w Warszawie, wydał
się już tylko detalem.
W każdym razie kilkanaście
miesięcy po podpisaniu listu pochwalnego dla agenta J. poziom rozgoryczenia obu
pań był tak wielki, a liczba skarg napisanych przez nie nawet do samego szefa
CBA tak duża, jak również liczba telefonów z pretensjami do szefostwa
delegatury tak irytująca, że Roman Bilski, naczelnik wydziału
operacyjno-śledczego białostockiego CBA oraz przełożony agenta J., postanowił
przyjrzeć się bliżej sprawie.
W Nowy Rok, 1 stycznia 2013 r.,
umówił się z pokrzywdzonymi w Warszawie. Przez pięć godzin przy kawiarnianym
stoliku w Empiku pani Emilia oraz pani Marzena opowiadały naczelnikowi
o wszystkich nieprawidłowościach. Z tego spotkania
Roman Bliski napisał notatkę służbową, którą wysłał do prokuratury w
Białymstoku jako zawiadomienie o podejrzeniu przestępstwa przekroczenia
uprawnień przez jego własnych agentów. Niemal rok to zawiadomienie fruwało
jeszcze pomiędzy prokuraturami - ta białostocka odesłała je do Łomży, Łomża do
prokuratury rejonowej na warszawskim Mokotowie, ta się odwoływała, i tak dalej. W końcu warszawski prokurator umorzył postępowanie,
tłumacząc, że do przekroczenia uprawnień przez agenta CBAJ. w rozumieniu
wykładni Kodeksu karnego nie doszło, nawet jeśli wiele nieprawidłowości w
funkcjonowaniu CBA wyszło na jaw. Napisał do szefa CBA, żeby przyjrzał się
sprawie i wziął pod uwagę wszczęcie postępowań dyscyplinarnych. Szef CBA odpisał,
że jest to w tej sprawie niemożliwe, ponieważ agent J. jest już na emeryturze.
Jerzy K. przesiedział w areszcie
22 miesiące. Żaden z zarzutów nie dotyczy korupcji ani płatnej protekcji.
Proces w jego sprawie trwa. Zeznawała już pani Marzena: powiedziała, że jej
zeznania w CBA są sfabrykowane, mówiła co innego. „Ja nie używałam takiego
słowa, jak powoływanie się.
Ja nie wiedziałam, co oni
rozumieją pod pojęciem powoływania się. W ogóle nie była to dla mnie istotna
kwestia to powoływanie się. Ale z tego, co już wiem, to samo powoływanie się
nie jest przestępstwem. CBA nigdy tą sprawą nie powinno się zająć, bo nie było
płatnej protekcji” - mówiła na rozprawie.
Wkrótce mają odbyć się kolejne
przesłuchania funkcjonariuszy CBA z Białegostoku - w sprawie nakłaniania do
fałszywego obciążenia zeznaniami osób publicznych, w tym Julii Pitery. Decyzją
prokuratora mają je przeprowadzać funkcjonariusze CBA w siedzibie białostockiej
delegatury.
Violetta Krasnowska
Sprawa jest bardziej skomplikowana. Doszło do fałszowania notatek służbowych, do kopiowania treści z protokołu do protokołu, chowania dokumentów przed Sądem, do zabraniania przesłuchiwanym czytania treści podpisywanych zeznań, itd. Wszystko pod nadzorem Prokuratury Okręgowej w Białymstoku, tej samej, która utorowała niewinnego człowieka i zaserwowała mu dożywocie. To niestety chyba standardy tamtejszej Prokuratury.
OdpowiedzUsuń