Bunt
wikarego pół wieku temu w Wierzbicy przypomina konflikt ks. Lemańskiego z bp.
Hoserem.
HELENA KOWALIK
12 lutego
1963 r. na Kielecczyźnie spadły wielkie śniegi, a ostry mróz zatrzymał pekaesy
przed wyjazdem na trasę. Wieś Wierzbica była odcięta od świata. Mieszkańcy
wezwani do sądu w Sandomierzu na świadków brnęli o świcie sześć kilometrów
przez zaspy do najbliższej stacji kolejowej Jastrzębie.
Z braku węgla sala rozpraw była
tak oziębiona, że wszyscy siedzieli w paltach. Bp Piotr Gołębiowski tylko
rozpiął szubę z karakułowym kołnierzem. Na głowie miał piuskę.
- Oskarża się - zaczął
prokurator - Walentego Jastrzębskiego, z zawodu rolnika, Edwarda Ciszka,
ślusarza, oraz Stanisława Kosa, robotnika w cementowni Wierzbica, to, że 5 listopada
1962 r. po uprowadzeniu do taksówki bp. Piotra Gołębiowskiego przez grupę
nieustalonych osób zablokowali drzwi samochodu, uniemożliwiając biskupowi
opuszczenie wozu. Tym samym zmusili go przemocą do wyjazdu z Sandomierza wbrew
jego woli.
Oskarżeni nie przyznają się do
winy.
Pierwszy na pytania sądu
odpowiada Jastrzębski. Zrobiło mu się gorąco, zrzucił kożuch na podłogę. -
Pojechałem z delegacją do kurii w sprawie naszego ks. Kosa, ale przy porwaniu
nie byłem, bo poszłem na miasto kupić coś do jedzenia. Wracam, podchodzę do
pierwszej z brzegu taxi,
bo myśmy, proszę wysokiego sądu, przyjechali
do Sandomierza w 30 takich pojezdów - wołga już była pełna, ale ludzi mnie
pchnęli, wsiadłem na szóstego, Ciszkowi na kolana. Dopiero jak kierowca ruszył,
zobaczyłem, że między nami biskup siedzi.
- W jakim celu przyjechaliście
do Sandomierza?
- W celu, że bp Gołębiowski
zarzucał wikaremu Kosowi, że przegonił ks. Bojarczyka z kościoła. A to ludzie
odciągnęli proboszcza od konfesjonału, bo już się przebrała miarka. Jak
chowałem, wysoki sądzie, matkę, to ks. Bojarczyk żądał co łaska za pochówek do niemożliwości. Zgodziłem się na
dwa tysiące z odprowadzeniem na cmentarz, a proboszcz - żeby jeszcze dołożyć. O 300 zł
kłócili my się jak na jarmarku o cielaka.
- Czy oskarżony rozmawiał w
taksówce z biskupem, pytał o coś?
- Chciałem zagadać, ale biskup
wyjął różaniec, a w modlitwie się nie przeszkadza.
- Czy biskup wołał ratunku?
- Nie słyszałem, taksa jak rusza,
to jest warkot. Ale na pewno nie powiedział: „Ludzie, puśćcie mnie’.
Z ławy oskarżonych podnosi się
Edward Ciszek.
- Co oskarżonego skłoniło do
przyjazdu w delegacji do Sandomierza?
- Na jesieni ubiegłego roku,
akurat było już po wykopaniu kartofli, podsłuchałem nocą pod oknem plebanii,
jak takich trzech obcych z cementowni i nowy wikary namawiali się przeciwko
ks. Kosowi. Jeden wymyślił porażenie prądem. Nie wytrzymałem, ściągnąłem
cichcem ludzi na świadków i zawiadomiłem posterunek. Bandziory z wikarym
schowali się do piwnicy. Wygarnęła ich stamtąd milicja.
Wtedy uradziliśmy, że ks. Kos zostanie proboszczem i że już go nie oddamy. Warta
przy plebanii stała w dzień i noc. Do kurii
biskupiej pojechał komitet parafialny, ale kanclerz powiedział, że to szumowiny
rozrabiają. Biskup nie chciał słuchać, tylko krzyczał: „Kto wy jesteście?
Patrzę na was i widzę, jak wy to wszystko
kłamiecie. Was garstka tylko, a raban w parafii robicie”. Także wróciliśmy z
niczym.
- A jak było 5 listopada
ubiegłego roku?
- Najpierw ksiądz kanclerz na
nas nakrzyczał: „Bandąście przyjechali, pijani jesteście. Wynoście się stąd, co
księdzu biskupowi będzie się podobało, tak zrobi’. Ale my, nie słuchając go,
prosto na piętro, do gabinetu biskupa. Na widok ekscelencji baby runęły na
kolana, prosząc o wyrozumiałość. Biskup na to: „Odmówmy różaniec’. Potem do
naszego Kosa: „Ks. Zdzisławie, proszę ze mną’. My - że samego wikariusza nie
puścimy. Jedna z bab wysunęła się na klęczkach, by ucałować biskupie buty.
Tupnął na nią. Wtedy my między sobą: „Skoro on taki głaz, to bierta, chłopy,
księdza biskupa za d... Nie chce nam załatwić w Sandomierzu, załatwi w
Wierzbicy’. I nieśliśmy ekscelencję po schodach. Biskup chciał złapać donicę z
paprocią, to Gwarek chwycił go za rękę, bo na dole stali ludzie, jeszcze by w
kogo trafiło. Ekscelencj a ze złości ugryzł Gwarka w palec. Na dole wstawili my
biskupa do wołgi.
- Czy poszkodowany mówił coś w
taksówce?
- Pytał: „Gdzie mnie
wieziecie?’’. Odpowiedziałem, że do Wierzbicy. Ale nikt biskupa nie dotykał, a
on już się potem nie odzywał.
- Czym ks. Bojarczyk zraził
sobie parafian?
- Chytrością. Nawet za ostatnie
rozgrzeszenie brał pieniądze. Na centralne do kościoła zbieraliśmy co
niedzielę na tacę, to gdy wyjeżdżał, zabrał wszystko ze sobą.
Jeszcze pytanie do Stanisława
Kosa, ojca wikarego: - Czy oskarżony uniemożliwiał księdzu biskupowi wyjście z
taksówki?
- Skąd, Boże kochany.
Wezwano na salę świadka bp.
Piotra Gołębiowskiego. Gdy składa rutynową przysięgę mówienia prawdy, z ław
dla publiczności słychać oburzone głosy: - Koniec świata, biskup nie kłamie!
Świadek wyjaśnia sądowi, na czym
polegał jego kłopot z 27-letnim wikarym Kosem. Otóż któregoś dnia młody ksiądz
zawiadomił go, że chciałby być w innej parafii, bo z drugim wikariuszem w
Wierzbicy nie zgadzają się temperamentami. - Zaproponowałem przeniesienie do
Drzewicy. Ksiądz się zgodził. Ale po pewnym czasie wrócił do Wierzbicy, co
uznałem za niesubordynację. Potem parafianie usunęli proboszcza Bojarczyka.
Osobiście przywiozłem im nowego proboszcza Giżyckiego. Ale nadal nie było w
parafii spokoju, w kurii drzwi się nie zamykały, przyjeżdżali delegaci raz
tych, raz tamtych. Żeby wreszcie unormować sprawy, wezwałem ks. Kosa na 5
listopada. Czyli, proszę wysokiego sądu, wciąż ta tolerancja z naszej strony.
Ale wikary przybył w otoczeniu 200-osobowej delegacji.
Sąd: - Czy jej członkowie
całowali pierścień biskupa po wejściu na pokoje kurii?
- Nie wiem, czy było to szczere.
Co do porwania to świadek
zeznaje, że zwleczono go z piętra do taksówki, usiłując przy tym wmawiać, że
idzie dobrowolnie. Nie protestował, nie wołał pomocy, choć doznał obrażeń
fizycznych, konkretnie krwawiących podrapań. (Obrońca oskarżonych półgłosem:
„Wielkości ziarnka pieprzu”). Nie chodził do lekarza po obdukcję, bardziej mu
dokuczył doznany wstrząs psychiczny.
- Czy w taksówce ktoś trzymał
świadka?
- Nie.
- Czy po fakcie wciągnięcia do
taksówki ksiądz biskup usiłował wyjść?
- Nie.
- Nie próbował zwrócić się do
kierowcy, aby stanął?
- Nie miałem do niego zaufania.
- Czy kuria miała rozeznanie co
do układu sił w parafii wierzbickiej?
- Tam powstała zorganizowana
grupa z ks. Kosem na czele, siejąca terror.
- Czy kuria otrzymywała jakieś
petycje z podpisami?
- Tak, było około 800 przeciw
ks. Kosowi.
- Innych petycji nie było?
- Były, ale nie mogłem przyjąć
pakietu ponad 7 tys. podpisów za tym wikarym, skoro cała parafia liczy niewiele
ponad 7 tys. wiernych.
- Czy ksiądz biskup wie coś o
nocnym knowaniu zamachu na Kosa w budynku plebanii?
- To wymysł czyjejś bujnej
fantazji.
Pytanie prokuratora: - Czy
świadkowi znany jest list rady parafialnej w Wierzbicy do kurii diecezjalnej w
Sandomierzu: „W związku ze złym traktowaniem naszej parafii przez kurię, a w
szczególności ze złym przyjęciem przez wyżej wymienioną licznej delegacji
wierzbickiej 5 listopada 1962 r. w Sandomierzu, parafia Wierzbica postanowiła
zerwać wszelkie stosunki z kurią i pozostać samodzielną. Z tej racji nasyłanie
do nas księży jest wzbronione”?
- Nic o tym oficjalnie nie wiem.
Jeszcze pytania oskarżonych do świadka.
Jastrzębski: - Biskup twierdzi,
że ja wciągałem go do taksówki, tak?
- Tak.
- Przysięgam, że gdy mnie
wepchnięto do tej wołgi, biskup już tam siedział.
Przesłuchiwani świadkowie z
Wierzbicy zgodnie zeznają, że w gabinecie biskupa chcieli dostać jego podpis,
że ks. Kosowi nic się nie stanie. Ale kanclerz ich zwymyślał. Świadek
Piskorzowa zeznała, że biskup kopnął ją w nogę. „Ja się spłakałam, usiadłam na
stole, a potem na tej kulawej nodze poszłam do taksówki’. Nie powiedziała tego
w śledztwie, bo nikt ją o kopanie nie pytał.
WSZYSTKO W RĘKACH WIERNYCH
Cały dzień czeka na
przesłuchanie ks. Zdzisław Kos. Walczy z zimnem, chodząc w kółko po sądowym
korytarzu. Wszyscy wierni na sali. Wreszcie go wołają.
- Po każdej wizycie pasterskiej
- świadek mówi cicho, jakby w zawstydzeniu - proboszcz Bojarczyk mnie
upokarzał, że do niczego się nie nadaję, znów przyniosłem za mało pieniędzy.
„Może zawieruszyły się księdzu w kieszeniach?” - dogadywał mój przełożony.
Wywracałem kieszenie, zdejmowałem obuwie, skarpetki... Ponieważ wiedziałem, że
żaden wikariusz jeszcze z proboszczem nie wygrał, przeto poprosiłem biskupa o
przeniesienie do innej parafii. Dostałem miejsce, gdzie okna z braku szyb
trzeba było zatkać gazetami, piec tylko dymił. Nie skarżyłem się, choć byłem po
zapaleniu płuc. Dwa razy najmowałem wóz do Wierzbicy po moje rzeczy. Za każdym
razem wracał pusty, bo parafianie żądali, abym się z nimi pożegnał. Gdy przyjechałem,
zatrzymali mnie, procesją wprowadzili przed ołtarz. Drugi wikary jeszcze tego
dnia chyłkiem uciekł z Wierzbicy. Nazajutrz wierni zabrali proboszcza
Bojarczyka od konfesjonału i odstawili do kurii. Jeszcze tego samego dnia
biskup przywiózł do Wierzbicy nowego proboszcza. Zapewnił z ambony, że
pozostanę w Wierzbicy. Ludzie się cieszyli, sypnęli kasą. Ale po tygodniu się
okazało, że nie mogą mi usługiwać ministranci i nie mam lekcji katechetycznych.
Nowy proboszcz Giżycki mnie uprzedzał: „W kurii wielki front przeciwko księdzu szykują”. Potem przyszła ta tragiczna
noc, gdy planowano na mnie zamach.
Zapytano świadka, co wie o
porwaniu biskupa. Nie słyszał wzywania pomocy.
- Z mojej strony żadnego planu
porwania nie było. A skoro nikt mi tego nawet nie zarzuca, dlaczego z ambon
szarga się mą cześć i sumienie kapłańskie ? Notabene biskup się myli w
statystyce, parafia wierzbicka liczy ponad 10 tys. wiernych, więc zebrane 7
tys. podpisów za mną jest wiarygodne.
Mowa końcowa oskarżyciela
wskazywała, że jego sympatia jest po stronie oczekujących na wyrok. - Akta
tej sprawy - grzmiał prokurator - stanowią dowód dojrzewania świadomości
społecznej. Przymus zastosowano po to, aby sprawiedliwie rozstrzygnąć spór. A
jeśli lud wymawia słowo „sprawiedliwie”, to ma ono szczególną moc.
Gdy prokurator doszedł do
dowodów przestępstwa, mocą swego urzędu stwierdził, że oskarżeni, blokując
swymi ciałami drzwi taksówki, pozbawili biskupa swobody. Ale kara w zawieszeniu
wystarczy.
Sąd podzielił ten pogląd.
Ponadto skazał porywaczy na grzywny.
CZYŃCIE POKUTĘ, KONIEC BLISKI
Minęło kilka tygodni. Wyrok
sądowy się uprawomocnił. W sąsiednich kościołach ogłoszono komunikat kurii o
suspendowaniu ks. Zdzisława Kosa. Bp Gołębiowski mianował nowego proboszcza i
dał mu do pomocy dwóch księży. Zamieszkali w chałupie Błaszczyka na skraju
wioski, bo większość parafian broniła im dostępu do kościoła i na plebanię.
Ilekroć zapuszczali się w tę stronę, drogę tarasował tłum nieprzebierających w
słowach wiernych. Najbardziej zagorzali chcieli rozebrać nasłanego proboszcza
z sutanny. Zwolennicy kurii (zdecydowanie mniej liczni) rozpuścili wieści, że
upór i zawziętość tych od Kosa ma uzasadnienie w
mongolsko-tatarskim pochodzeniu części mieszkańców Wierzbicy. Można poznać ich
po tym, że na brzuchu mają żółte plamy. We wsi nazwanie kogoś żółtobrzuchem
stało się obelgą.
Kosowianie nie pozostali dłużni.
Gdy ich wikary dostał silnej gorączki, mimo zażywanych leków, gruchnęła wieść,
że otruł go miejscowy aptekarz, który uznaje tylko księży z chałupy Błaszczyka.
Potem się okazało, że wikarego dopadła zwykła grypa.
Ktoś podpalał we wsi stodoły.
Też było na kosowian, dopóki nie znaleziono sprawcy - niedorozwiniętego chłopaka. A i tak ci od kurii mówili o
karze boskiej. Jakby na po - twierdzenie ich słów na górce w pobliskim
Jastrzębiu ukazał się mężczyzna z długą brodą, w zgrzebnym worku. Na plecach
miał napisane czarną farbą: „Czyńcie pokutę, koniec bliski”. Szedł w kierunku
Wierzbicy.
Celebrujący mszę w chałupie
Błaszczyka zebrali ogarki świec z pobliskich parafii, przetopili w jedną
gromnicę i pojechali poświęcić ją do Częstochowy. Chcieli zawieźć ją do Rzymu
i po błogosławieństwie zapalić na ołtarzu ustawionym w izbie Błaszczyka.
Wierzyli, że z chwilą gdy gromnica zgaśnie, ks. Kos wyzionie ducha.
Ale choć skłócone strony przy
każdym spotkaniu na drodze orzekają: „Niedługo już was”, rozwiązania konfliktu
nie widać. Tymczasem kolejna zima rozpanoszyła się na dobre i parafianie w
niedzielę modlący się na podwórku Błaszczyka przychodzą z wiązkami słomy, aby
nie klękać na śniegu.
W prasie nadal jest o Wierzbicy
głośno. Do wsi przyjeżdżają też socjolodzy; krążą między pomnikiem socjalizmu,
jakim jest cementownia Wierzbica, a obejściami chłoporobotników. Za pomocą
ankiet badają „zderzenie dwóch kultur”
Odpowiednie instrukcje dostaje
miejscowa władza. Przewodniczący gromadzkiej rady narodowej z sołtysem mają za
zadanie usunąć księży urzędujących u Błaszczyka. Przewodniczący jedzie pod ten
adres. Pyta wikarych przez drzwi (nie chcą otworzyć), czy mają pozwolenie na
prowadzenie w chałupie katechezy. Nie mają. - Naszykujcie podwodę - mówi sołtys
do chłopów. Błaszczykowa uderza w lament, gospodarz wykrzykuje, że jeśli ktoś
skrzywdzi księdza rzymskokatolickiego, czeka go siekiera „bez łeb”. Sołtys nie
odstępuje, wygnaniec musi się spakować. Gdy już siedział na furmance, pogroził
władzy pięścią.
Dręczono też nasłanych przez
biskupa księży grzywnami. Jeśli nie płacili, szli do aresztu. Na jesieni 1963
r. milicja szukała z tego powodu wikarego Rogusia. Wreszcie dopadli go wcześnie
rano w chałupie Błaszczyka. - Zabierzecie mnie tylko siłą. Podpalę się za
wiarę, jak buddyjscy mnisi - uprzedzał. Na
szczęście skończyło się na słowach. I znalazły się pieniądze na zapłacenie
grzywny.
Mimo napiętnowania takiego
postępowania z ambon (odezwą pasterską) w Polsce powstały już trzy samodzielne
parafie, które wymówiły posłuszeństwo biskupom swoich diecezji. Nie dochodziły
stamtąd słuchy o rozłamie wśród wiernych.
Inna rzecz, że dziennikarze przestali się interesować Wierzbicą.
BISKUP GOTOWY NA MĘCZEŃSTWO
W 2012 r. na łamach miesięcznika
„Uważam Rze Historia” prof. Antoni Dudek w artykule „Jak SB
wymieniała proboszcza” wraca do sprawy wierzbickiej.
Podaje, że po roku 1964
tamtejsza niezależna parafia zaczęła jednak słabnąć, gdyż „ks. Kos postanowił
przygotować sobie drogę ucieczki. Zażądał mianowicie od swego opiekuna [z SB]
[...] załatwienia mu przyjęcia na zaoczne studia prawnicze na Uniwersytecie
Jagiellońskim”. Po pewnym czasie „oświadczył, że nie zamierza dłużej być kapłanem,
i opuścił Wierzbicę. Władze liczyły się z takim scenariuszem, już wcześniej
podesłały bowiem do pomocy proboszczowi Kosowi jako wikarych dwóch księży
Kościoła polskokatolickiego”.
Kolejnym wierzbickim proboszczem
z woli komunistycznych władz został zakonnik od cystersów, zdaniem prof. Dudka - agent
bezpieki. Szybko popadł w konflikt z wikarym, który jako były duchowny chciał
jednak pojednania się z kurią.
Kos, zachęcany przez grupę
wiernych, niespodziewanie (i bez zgody władz państwowych) powrócił jeszcze raz
na plebanię w Wierzbicy. Dotychczasowego proboszcza parafianie przegonili, gdy
wyszło na jaw, że mieszka na plebanii z kobietą.
Wobec takiego zgorszenia na
kilka dni przed Wielkanocą 1968 r. do Wierzbicy przyjechał bp Piotr
Gołębiowski. W czasie mszy doszło do
bijatyki wiernych przed ołtarzem. Ostatecznie zwolennicy kurii odzyskali
kościół. Prymas Wyszyński mocą dekretu rzucił klątwę na „zdrajców świętej wiary
rzymskokatolickiej”: Zdzisława Kosa i dwóch
wspierających go duchownych. Następnego dnia wszyscy trzej opuścili Wierzbicę.
Ks. Szczepan Kowalik, autor
opublikowanej w 2012 r. pracy „Konflikt wyznaniowy w Wierzbicy. Niezależna
parafia w polityce władz PRL (1962-1977)”, podaje, że w obronie swego Kościoła
biskup sandomierski był gotów na męczeństwo. „Przed przyjazdem do Wierzbicy na
Wielkanoc 1968 r. wyspowiadał się i - jak wspominają jego najbliżsi
współpracownicy - przygotował się nawet na śmierć. W Niedzielę Palmową wczesnym
rankiem bp Gołębiowski wkroczył do wierzbickiego kościoła wraz z księżmi i
grupą parafian. Własnym ciałem, w otoczeniu księży, bronił Najświętszego
Sakramentu przed profanacją, której chciała dokonać bojówka ks. Kosa”.
O atmosferze tamtych dni miała
świadczyć poufna notatka funkcjonariusza milicji: „W czasie, kiedy bp
Gołębiowski mówił, padały okrzyki: »Precz z biskupem, biskup kłamca, biskup
judasz, biskup lucyper!«. Padały kamienie i kołki. [...] Biskup jednak nie
przerywał przemówienia, jak i modłów”.
Obaj autorzy publikacji
poszukiwali dokumentów w zasobach IPN. Dotarli m.in. do tajnego referatu
dyrektora Departamentu IV MSW płk. Stanisława Morawskiego, wygłoszonego na
naradzie resortowej. Zalecał on Służbie Bezpieczeństwa podsycanie konfliktów
parafialnych. „Czynimy przedsięwzięcia, aby nie dopuścić do pojednania między
Kościołem katolickim a ks. Kosem” - odpowiedział
na to swoim przełożonym w Warszawie szef kieleckiej SB ppłk Mieczysław
Stanisławski. Zarazem dodał, że samego ks. Kosa nie udało się zwerbować.
Bp Gołębiowski zmarł w 1980 r.
podczas odprawiania mszy, dokładnie w momencie, gdy udzielał komunii. Od 20 lat
trwa jego proces beatyfikacyjny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz