niedziela, 28 września 2014

Porwanie biskupa



Bunt wikarego pół wieku temu w Wierzbicy przypomina konflikt ks. Lemańskiego z bp. Hoserem.

HELENA KOWALIK

12 lutego 1963 r. na Kielecczyźnie spadły wielkie śniegi, a ostry mróz zatrzymał peka­esy przed wyjazdem na trasę. Wieś Wierzbica była odcięta od świata. Mieszkańcy wezwani do sądu w Sandomierzu na świadków brnęli o świcie sześć kilometrów przez zaspy do najbliższej stacji kolejowej Jastrzębie.
Z braku węgla sala rozpraw była tak oziębiona, że wszyscy siedzieli w paltach. Bp Piotr Gołębiowski tylko rozpiął szubę z karakułowym kołnierzem. Na głowie miał piuskę.
- Oskarża się - zaczął prokurator - Wa­lentego Jastrzębskiego, z zawodu rolnika, Edwarda Ciszka, ślusarza, oraz Stanisława Kosa, robotnika w cementowni Wierzbica, to, że 5 listopada 1962 r. po uprowadzeniu do taksówki bp. Piotra Gołębiowskiego przez grupę nieustalonych osób zabloko­wali drzwi samochodu, uniemożliwiając biskupowi opuszczenie wozu. Tym samym zmusili go przemocą do wyjazdu z Sando­mierza wbrew jego woli.
Oskarżeni nie przyznają się do winy.
Pierwszy na pytania sądu odpowiada Ja­strzębski. Zrobiło mu się gorąco, zrzucił ko­żuch na podłogę. - Pojechałem z delegacją do kurii w sprawie naszego ks. Kosa, ale przy porwaniu nie byłem, bo poszłem na miasto kupić coś do jedzenia. Wracam, podchodzę do pierwszej z brzegu taxi, bo myśmy, proszę wysokiego sądu, przyjechali do Sandomierza w 30 takich pojezdów - wołga już była pełna, ale ludzi mnie pchnęli, wsiadłem na szóstego, Ciszkowi na kolana. Dopiero jak kierowca ruszył, zobaczyłem, że między nami biskup siedzi.
- W jakim celu przyjechaliście do San­domierza?
- W celu, że bp Gołębiowski zarzucał wi­karemu Kosowi, że przegonił ks. Bojarczyka z kościoła. A to ludzie odciągnęli proboszcza od konfesjonału, bo już się przebrała miarka. Jak chowałem, wysoki sądzie, matkę, to ks. Bojarczyk żądał co łaska za pochówek do niemożliwości. Zgodziłem się na dwa tysiące z odprowadzeniem na cmentarz, a proboszcz - żeby jeszcze dołożyć. O 300 zł kłócili my się jak na jarmarku o cielaka.
Także ludzie przyjechali do kurii, żeby w ich obecności biskup powiedział, o co mu idzie. Ale nic nie wyjaśnił. A w tej taksówce nie było żadnego zablokowania. Gdyby biskup się odezwał: „Dajcie drzwi”, tobym się odsunął od klamki. Chcieliśmy tylko go zawieźć do parafii, przepytać, a potem odstawić na punkt normalnie.
- Czy oskarżony rozmawiał w taksówce z biskupem, pytał o coś?
- Chciałem zagadać, ale biskup wyjął różaniec, a w modlitwie się nie przeszkadza.
- Czy biskup wołał ratunku?
- Nie słyszałem, taksa jak rusza, to jest warkot. Ale na pewno nie powiedział: „Ludzie, puśćcie mnie’.
Z ławy oskarżonych podnosi się Edward Ciszek.
- Co oskarżonego skłoniło do przyjazdu w delegacji do Sandomierza?
- Na jesieni ubiegłego roku, akurat było już po wykopaniu kartofli, podsłuchałem nocą pod oknem plebanii, jak takich trzech obcych z cementowni i nowy wikary na­mawiali się przeciwko ks. Kosowi. Jeden wymyślił porażenie prądem. Nie wytrzyma­łem, ściągnąłem cichcem ludzi na świadków i zawiadomiłem posterunek. Bandziory z wikarym schowali się do piwnicy. Wy­garnęła ich stamtąd milicja.
Wtedy uradziliśmy, że ks. Kos zostanie proboszczem i że już go nie oddamy. Warta przy plebanii stała w dzień i noc. Do kurii biskupiej pojechał komitet parafialny, ale kanclerz powiedział, że to szumowiny rozrabiają. Biskup nie chciał słuchać, tylko krzyczał: „Kto wy jesteście? Patrzę na was i widzę, jak wy to wszystko kłamiecie. Was garstka tylko, a raban w parafii robicie”. Także wróciliśmy z niczym.
- A jak było 5 listopada ubiegłego roku?
- Najpierw ksiądz kanclerz na nas nakrzyczał: „Bandąście przyjechali, pijani jesteście. Wynoście się stąd, co księdzu biskupowi będzie się podobało, tak zrobi’. Ale my, nie słuchając go, prosto na piętro, do gabinetu biskupa. Na widok ekscelencji baby runęły na kolana, prosząc o wyrozumiałość. Biskup na to: „Odmówmy różaniec’. Potem do naszego Kosa: „Ks. Zdzisławie, proszę ze mną’. My - że samego wikariusza nie puści­my. Jedna z bab wysunęła się na klęczkach, by ucałować biskupie buty. Tupnął na nią. Wtedy my między sobą: „Skoro on taki głaz, to bierta, chłopy, księdza biskupa za d... Nie chce nam załatwić w Sandomierzu, załatwi w Wierzbicy’. I nieśliśmy ekscelencję po schodach. Biskup chciał złapać donicę z paprocią, to Gwarek chwycił go za rękę, bo na dole stali ludzie, jeszcze by w kogo trafiło. Ekscelencj a ze złości ugryzł Gwarka w palec. Na dole wstawili my biskupa do wołgi.
- Czy poszkodowany mówił coś w tak­sówce?
- Pytał: „Gdzie mnie wieziecie?’’. Od­powiedziałem, że do Wierzbicy. Ale nikt biskupa nie dotykał, a on już się potem nie odzywał.
- Czym ks. Bojarczyk zraził sobie pa­rafian?
- Chytrością. Nawet za ostatnie roz­grzeszenie brał pieniądze. Na centralne do kościoła zbieraliśmy co niedzielę na tacę, to gdy wyjeżdżał, zabrał wszystko ze sobą.
Jeszcze pytanie do Stanisława Kosa, ojca wikarego: - Czy oskarżony uniemożliwiał księdzu biskupowi wyjście z taksówki?
- Skąd, Boże kochany.
Wezwano na salę świadka bp. Piotra Gołębiowskiego. Gdy składa rutynową przysięgę mówienia prawdy, z ław dla pu­bliczności słychać oburzone głosy: - Koniec świata, biskup nie kłamie!
Świadek wyjaśnia sądowi, na czym polegał jego kłopot z 27-letnim wikarym Kosem. Otóż któregoś dnia młody ksiądz za­wiadomił go, że chciałby być w innej parafii, bo z drugim wikariuszem w Wierzbicy nie zgadzają się temperamentami. - Zapropo­nowałem przeniesienie do Drzewicy. Ksiądz się zgodził. Ale po pewnym czasie wrócił do Wierzbicy, co uznałem za niesubordynację. Potem parafianie usunęli proboszcza Bojarczyka. Osobiście przywiozłem im nowego proboszcza Giżyckiego. Ale nadal nie było w parafii spokoju, w kurii drzwi się nie za­mykały, przyjeżdżali delegaci raz tych, raz tamtych. Żeby wreszcie unormować sprawy, wezwałem ks. Kosa na 5 listopada. Czyli, proszę wysokiego sądu, wciąż ta tolerancja z naszej strony. Ale wikary przybył w oto­czeniu 200-osobowej delegacji.
Sąd: - Czy jej członkowie całowali pier­ścień biskupa po wejściu na pokoje kurii?
- Nie wiem, czy było to szczere.
Co do porwania to świadek zeznaje, że zwleczono go z piętra do taksówki, usiłując przy tym wmawiać, że idzie dobrowolnie. Nie protestował, nie wołał pomocy, choć doznał obrażeń fizycznych, konkretnie krwawiących podrapań. (Obrońca oskar­żonych półgłosem: „Wielkości ziarnka pieprzu”). Nie chodził do lekarza po obdukcję, bardziej mu dokuczył doznany wstrząs psychiczny.
- Czy w taksówce ktoś trzymał świadka?
- Nie.
- Czy po fakcie wciągnięcia do taksówki ksiądz biskup usiłował wyjść?
- Nie.
- Nie próbował zwrócić się do kierowcy, aby stanął?
- Nie miałem do niego zaufania.
- Czy kuria miała rozeznanie co do układu sił w parafii wierzbickiej?
- Tam powstała zorganizowana grupa z ks. Kosem na czele, siejąca terror.
- Czy kuria otrzymywała jakieś petycje z podpisami?
- Tak, było około 800 przeciw ks. Ko­sowi.
- Innych petycji nie było?
- Były, ale nie mogłem przyjąć pakietu ponad 7 tys. podpisów za tym wikarym, skoro cała parafia liczy niewiele ponad 7 tys. wiernych.
- Czy ksiądz biskup wie coś o nocnym knowaniu zamachu na Kosa w budynku plebanii?
- To wymysł czyjejś bujnej fantazji.
Pytanie prokuratora: - Czy świadkowi znany jest list rady parafialnej w Wierz­bicy do kurii diecezjalnej w Sandomierzu: „W związku ze złym traktowaniem naszej parafii przez kurię, a w szczególności ze złym przyjęciem przez wyżej wymienioną licznej delegacji wierzbickiej 5 listopada 1962 r. w Sandomierzu, parafia Wierzbica postanowiła zerwać wszelkie stosunki z kurią i pozostać samodzielną. Z tej racji nasyłanie do nas księży jest wzbronione”?
- Nic o tym oficjalnie nie wiem.
Jeszcze pytania oskarżonych do świadka.
Jastrzębski: - Biskup twierdzi, że ja wciągałem go do taksówki, tak?
- Tak.
- Przysięgam, że gdy mnie wepchnięto do tej wołgi, biskup już tam siedział.
Przesłuchiwani świadkowie z Wierzbicy zgodnie zeznają, że w gabinecie biskupa chcieli dostać jego podpis, że ks. Kosowi nic się nie stanie. Ale kanclerz ich zwymyślał. Świadek Piskorzowa zeznała, że biskup kopnął ją w nogę. „Ja się spłakałam, usia­dłam na stole, a potem na tej kulawej nodze poszłam do taksówki’. Nie powiedziała tego w śledztwie, bo nikt ją o kopanie nie pytał.

WSZYSTKO W RĘKACH WIERNYCH
Cały dzień czeka na przesłuchanie ks. Zdzi­sław Kos. Walczy z zimnem, chodząc w kółko po sądowym korytarzu. Wszyscy wierni na sali. Wreszcie go wołają.
- Po każdej wizycie pasterskiej - świa­dek mówi cicho, jakby w zawstydzeniu - proboszcz Bojarczyk mnie upokarzał, że do niczego się nie nadaję, znów przyniosłem za mało pieniędzy. „Może zawieruszyły się księdzu w kieszeniach?” - dogadywał mój przełożony. Wywracałem kieszenie, zdejmowałem obuwie, skarpetki... Po­nieważ wiedziałem, że żaden wikariusz jeszcze z proboszczem nie wygrał, przeto poprosiłem biskupa o przeniesienie do innej parafii. Dostałem miejsce, gdzie okna z braku szyb trzeba było zatkać gazetami, piec tylko dymił. Nie skarżyłem się, choć byłem po zapaleniu płuc. Dwa razy najmowałem wóz do Wierzbicy po moje rzeczy. Za każdym razem wracał pusty, bo parafianie żądali, abym się z nimi pożegnał. Gdy przyjechałem, zatrzymali mnie, procesją wprowadzili przed ołtarz. Drugi wikary jeszcze tego dnia chyłkiem uciekł z Wierz­bicy. Nazajutrz wierni zabrali proboszcza Bojarczyka od konfesjonału i odstawili do kurii. Jeszcze tego samego dnia biskup przywiózł do Wierzbicy nowego probosz­cza. Zapewnił z ambony, że pozostanę w Wierzbicy. Ludzie się cieszyli, sypnęli kasą. Ale po tygodniu się okazało, że nie mogą mi usługiwać ministranci i nie mam lekcji katechetycznych. Nowy proboszcz Giżycki mnie uprzedzał: „W kurii wielki front przeciwko księdzu szykują”. Potem przyszła ta tragiczna noc, gdy planowano na mnie zamach.
Zapytano świadka, co wie o porwaniu biskupa. Nie słyszał wzywania pomocy.
- Z mojej strony żadnego planu porwania nie było. A skoro nikt mi tego nawet nie za­rzuca, dlaczego z ambon szarga się mą cześć i sumienie kapłańskie ? Notabene biskup się myli w statystyce, parafia wierzbicka liczy ponad 10 tys. wiernych, więc zebrane 7 tys. podpisów za mną jest wiarygodne.
Mowa końcowa oskarżyciela wskazywa­ła, że jego sympatia jest po stronie oczekują­cych na wyrok. - Akta tej sprawy - grzmiał prokurator - stanowią dowód dojrzewania świadomości społecznej. Przymus zastoso­wano po to, aby sprawiedliwie rozstrzygnąć spór. A jeśli lud wymawia słowo „sprawie­dliwie”, to ma ono szczególną moc.
Gdy prokurator doszedł do dowodów przestępstwa, mocą swego urzędu stwier­dził, że oskarżeni, blokując swymi ciałami drzwi taksówki, pozbawili biskupa swobody. Ale kara w zawieszeniu wystarczy.
Sąd podzielił ten pogląd. Ponadto skazał porywaczy na grzywny.

CZYŃCIE POKUTĘ, KONIEC BLISKI
Minęło kilka tygodni. Wyrok sądowy się uprawomocnił. W sąsiednich kościołach ogłoszono komunikat kurii o suspendowaniu ks. Zdzisława Kosa. Bp Gołębiowski mianował nowego proboszcza i dał mu do pomocy dwóch księży. Zamieszkali w chałupie Błaszczyka na skraju wioski, bo większość parafian broniła im dostępu do kościoła i na plebanię. Ilekroć zapusz­czali się w tę stronę, drogę tarasował tłum nieprzebierających w słowach wiernych. Najbardziej zagorzali chcieli rozebrać na­słanego proboszcza z sutanny. Zwolennicy kurii (zdecydowanie mniej liczni) rozpuścili wieści, że upór i zawziętość tych od Kosa ma uzasadnienie w mongolsko-tatarskim po­chodzeniu części mieszkańców Wierzbicy. Można poznać ich po tym, że na brzuchu mają żółte plamy. We wsi nazwanie kogoś żółtobrzuchem stało się obelgą.
Kosowianie nie pozostali dłużni. Gdy ich wikary dostał silnej gorączki, mimo zażywanych leków, gruchnęła wieść, że otruł go miejscowy aptekarz, który uznaje tylko księży z chałupy Błaszczyka. Potem się okazało, że wikarego dopadła zwykła grypa.
Ktoś podpalał we wsi stodoły. Też było na kosowian, dopóki nie znaleziono sprawcy - niedorozwiniętego chłopaka. A i tak ci od kurii mówili o karze boskiej. Jakby na po - twierdzenie ich słów na górce w pobliskim Jastrzębiu ukazał się mężczyzna z długą brodą, w zgrzebnym worku. Na plecach miał napisane czarną farbą: „Czyńcie pokutę, koniec bliski”. Szedł w kierunku Wierzbicy.
Celebrujący mszę w chałupie Błaszczyka zebrali ogarki świec z pobliskich parafii, przetopili w jedną gromnicę i pojechali po­święcić ją do Częstochowy. Chcieli zawieźć ją do Rzymu i po błogosławieństwie zapalić na ołtarzu ustawionym w izbie Błaszczyka. Wierzyli, że z chwilą gdy gromnica zgaśnie, ks. Kos wyzionie ducha.
Ale choć skłócone strony przy każdym spotkaniu na drodze orzekają: „Niedługo już was”, rozwiązania konfliktu nie widać. Tymczasem kolejna zima rozpanoszyła się na dobre i parafianie w niedzielę modlący się na podwórku Błaszczyka przychodzą z wiązkami słomy, aby nie klękać na śniegu.
W prasie nadal jest o Wierzbicy głośno. Do wsi przyjeżdżają też socjolodzy; krążą między pomnikiem socjalizmu, jakim jest cementownia Wierzbica, a obejściami chłoporobotników. Za pomocą ankiet badają „zderzenie dwóch kultur
Odpowiednie instrukcje dostaje miejsco­wa władza. Przewodniczący gromadzkiej rady narodowej z sołtysem mają za zadanie usunąć księży urzędujących u Błaszczyka. Przewodniczący jedzie pod ten adres. Pyta wikarych przez drzwi (nie chcą otworzyć), czy mają pozwolenie na prowadzenie w chałupie katechezy. Nie mają. - Naszykujcie podwodę - mówi sołtys do chłopów. Błaszczykowa uderza w lament, gospodarz wykrzykuje, że jeśli ktoś skrzywdzi księdza rzymskokatolickiego, czeka go siekiera „bez łeb”. Sołtys nie odstępuje, wygnaniec musi się spakować. Gdy już siedział na furmance, pogroził władzy pięścią.
Dręczono też nasłanych przez biskupa księży grzywnami. Jeśli nie płacili, szli do aresztu. Na jesieni 1963 r. milicja szukała z tego powodu wikarego Rogusia. Wreszcie dopadli go wcześnie rano w chałupie Błaszczyka. - Zabierzecie mnie tylko siłą. Podpalę się za wiarę, jak buddyjscy mnisi - uprzedzał. Na szczęście skończyło się na słowach. I znalazły się pieniądze na zapłacenie grzywny.
Mimo napiętnowania takiego postępo­wania z ambon (odezwą pasterską) w Polsce powstały już trzy samodzielne parafie, które wymówiły posłuszeństwo biskupom swoich diecezji. Nie dochodziły stamtąd słuchy o rozłamie wśród wiernych. Inna rzecz, że dziennikarze przestali się interesować Wierzbicą.

BISKUP GOTOWY NA MĘCZEŃSTWO
W 2012 r. na łamach miesięcznika „Uważam Rze Historia” prof. Antoni Dudek w artykule „Jak SB wymieniała proboszcza” wraca do sprawy wierzbickiej.
Podaje, że po roku 1964 tamtejsza niezależna parafia zaczęła jednak słabnąć, gdyż „ks. Kos postanowił przygotować sobie drogę ucieczki. Zażądał mianowicie od swego opiekuna [z SB] [...] załatwienia mu przyjęcia na zaoczne studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim”. Po pew­nym czasie „oświadczył, że nie zamierza dłużej być kapłanem, i opuścił Wierzbicę. Władze liczyły się z takim scenariuszem, już wcześniej podesłały bowiem do pomocy proboszczowi Kosowi jako wikarych dwóch księży Kościoła polskokatolickiego”.
Kolejnym wierzbickim proboszczem z woli komunistycznych władz został za­konnik od cystersów, zdaniem prof. Dudka - agent bezpieki. Szybko popadł w konflikt z wikarym, który jako były duchowny chciał jednak pojednania się z kurią.
Kos, zachęcany przez grupę wiernych, niespodziewanie (i bez zgody władz pań­stwowych) powrócił jeszcze raz na plebanię w Wierzbicy. Dotychczasowego proboszcza parafianie przegonili, gdy wyszło na jaw, że mieszka na plebanii z kobietą.
Wobec takiego zgorszenia na kilka dni przed Wielkanocą 1968 r. do Wierzbicy przyjechał bp Piotr Gołębiowski. W czasie mszy doszło do bijatyki wiernych przed ołtarzem. Ostatecznie zwolennicy kurii odzyskali kościół. Prymas Wyszyński mocą dekretu rzucił klątwę na „zdrajców świętej wiary rzymskokatolickiej”: Zdzisława Kosa i dwóch wspierających go duchownych. Następnego dnia wszyscy trzej opuścili Wierzbicę.
Ks. Szczepan Kowalik, autor opubliko­wanej w 2012 r. pracy „Konflikt wyznaniowy w Wierzbicy. Niezależna parafia w polityce władz PRL (1962-1977)”, podaje, że w obro­nie swego Kościoła biskup sandomierski był gotów na męczeństwo. „Przed przyjazdem do Wierzbicy na Wielkanoc 1968 r. wyspo­wiadał się i - jak wspominają jego najbliżsi współpracownicy - przygotował się nawet na śmierć. W Niedzielę Palmową wczesnym rankiem bp Gołębiowski wkroczył do wierzbickiego kościoła wraz z księżmi i grupą parafian. Własnym ciałem, w otoczeniu księży, bronił Najświętszego Sakramentu przed profanacją, której chciała dokonać bojówka ks. Kosa”.
O atmosferze tamtych dni miała świad­czyć poufna notatka funkcjonariusza milicji: „W czasie, kiedy bp Gołębiowski mówił, padały okrzyki: »Precz z biskupem, biskup kłamca, biskup judasz, biskup lucyper!«. Padały kamienie i kołki. [...] Biskup jednak nie przerywał przemówienia, jak i modłów.
Obaj autorzy publikacji poszukiwali dokumentów w zasobach IPN. Dotarli m.in. do tajnego referatu dyrektora Departamentu IV MSW płk. Stanisława Morawskiego, wy­głoszonego na naradzie resortowej. Zalecał on Służbie Bezpieczeństwa podsycanie konfliktów parafialnych. „Czynimy przed­sięwzięcia, aby nie dopuścić do pojednania między Kościołem katolickim a ks. Kosem” - odpowiedział na to swoim przełożonym w Warszawie szef kieleckiej SB ppłk Mie­czysław Stanisławski. Zarazem dodał, że samego ks. Kosa nie udało się zwerbować.
Bp Gołębiowski zmarł w 1980 r. podczas odprawiania mszy, dokładnie w momencie, gdy udzielał komunii. Od 20 lat trwa jego proces beatyfikacyjny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz