Fałszywemu
konsulowi salutowała milicja, a władze miast przymilały się urządzaniem
bankietów.
HELENA KOWALIK
Chyba
nas zabiorą - powiedział spokojnie konsul do sekretarki na widok zbliżających
się do ich mercedesa milicyjnych wozów. Byli na rogatkach Katowic. - Nie
denerwuj się, ambasada Austrii czasem inscenizuje aresztowania, aby sprawdzić
lojalność swoich dyplomatów.
Jak zwykle, gdy zatrzymywała ich
milicja, wylegitymowali się swoimi Paschportte Consulare. Ale tym razem nie
było salutowania i życzenia wolnej drogi. 28 listopada 1969 r. Jacek Ben
Silberstein został zatrzymany jako fałszywy konsul generalny Austrii.
Władze polskie podejrzewały go
od miesiąca. Najpierw Ministerstwo Spraw Zagranicznych zapytało Ambasadę Republiki
Austrii w Warszawie, czy ma jakieś plany rozbudowy swojej służby. Bo podobno
będzie otwarty konsulat we Wrocławiu. Ambasada zaprzeczyła. Następnie w przedstawicielstwie
handlowym Austrii zjawił się pewien wrocławianin i utrzymywał, że austriacki
konsul kupuje u niego willę na siedzibę swojej rezydencji. Chciałby uzgodnić
warunki. Zdarzyło się też, że Polskie Linie Lotnicze informowały austriacką
ambasadę, że ich dyrektora odwiedził konsul Jacek Ben Silberstein i odbył
rozmowę w związku z uprowadzaniem polskiego samolotu do Wiednia. Wreszcie hotel
Monopol we Wrocławiu wysłał na ten adres uprzejmą prośbę o potwierdzenie zamówienia na apartament za 600 tys. zł.
FRYZJERKA I OWCZARZ
Choć informacji, że ktoś
podszywa się pod austriackiego dyplomatę, przybywało, Jacek Ben Silberstein o
tym nie wiedział. Na początku września przyleciał do Wrocławia. W taksówce
łamaną polszczyzną przedstawił się kierowcy jako konsul austriacki. - Może mi
pan poradzi - zapytał taksówkarza - gdzie mógłbym się odświeżyć? - Po co wydawać
pieniądze na drogie hotele, zapraszam do mnie - padła propozycja od kierowcy.
Konsul chętnie na to przystał. Nim dojechali do celu, panowie byli już tak
skumplowani, że taksówkarz P. organizował nowemu koledze damskie towarzystwo
na wieczór. Tak konsul poznał Janinę S., uczennicę
zakładu fryzjerskiego.
Dwa lata później kobieta opowie
o tej przygodzie reporterowi „Prawa i Życia” Edmundowi Żurkowi: „Zadzwonił do
mnie P. - Znajomy pragnie cię poznać, w Monopolu stolik zarezerwowany, przyjdziesz?
Co miałabym nie przyjść. Ten gość miał długą brodę, ale tak w ogóle to
elegancki. Złożył przede mną niski ukłon.
- Jacek Ben Silberstein, jestem
Żydem, na stałe mieszkam w Wiedniu, zostałem tu mianowany konsulem generalnym
Austrii. Wręczył 10 róż i bombonierkę z PKO. Jeszcze tego wieczoru pojechali my
na dansing. Na parkiecie nucił mi do ucha: »Kiedy znów zakwitną białe bzy...«”
Takiego egzemplarza jeszcze nie widziałam”.
Po powrocie do Wrocławia konsul
kazał podjechać do jubilera, kupił pierścionek i obrączki. Taksówkarzowi P. powiedział, że ślub z Janiną wziął w
rabinacie, niech ich wiezie do Zakopanego. Janina S.: „Cudowny wieczór zaliczyłam w górskiej stolicy Polski. Do
restauracji Watra włożyłam długą suknię złoto na brązowym tle. Jacek wystąpił
w smokingu z lśniącymi lampasami. Grali nam Cyganie. Ktoś zawołał: »Niech żyje
konsul«, rozległy się oklaski.
Rankiem konsul poprosił swoją
prawie małżonkę o pożyczkę w wysokości 2 tys. zł. Tyle nie miała, ale wspomógł
ją uproszony telefonicznie znajomy Grek C., hodowca owiec. Silberstein
zaproponował owczarzowi interes: sprzeda mu 6680 dolarów po dogodnym kursie, z
tym że Grek wypłaci od ręki 30 tys. zł. Pojechali do banku, C. schował do
portfela podstemplowany wniosek o otwarcie konta jako dowód - tak go zapewniał konsul - że dewizy są jego. Podczas kolacji u
Greka gość, wznosząc toast, zaproponował obecnym pracę w austriackim
konsulacie. Każdy będzie attache, praca tylko cztery godziny dziennie. Ochoczo
się zgodzili. Fryzjerka Janina otrzymała status wicekonsula. Zatrudnienie
obowiązywało od dnia następnego.
W pierwszych dwóch miesiącach
główne zajęcie korpusu dyplomatycznego polegało na kupowaniu odpowiednio
reprezentacyjnej siedziby na konsulat generalny. Druga, w Zakopanem, miała
służyć rekreacji dyplomatów. Poza tym konsul jako przedstawiciel
zaprzyjaźnionego państwa składał wieńce: w Treblince, na zakopiańskim Pęksowym
Brzyzku. Był gościem oficjalnych przyjęć, a także organizował bankiety, na
które zapraszał prominentne osobistości. Wszystko na koszt gospodarzy
Wrocławia, z którymi Republika Austrii miała się rozliczyć po otwarciu
konsulatu. Ponieważ odpowiednie dokumenty z Wiednia szły zwykłą pocztą,
Silberstein przedstawił władzom Wrocławia kopie pisma złożonego w Radzie
Państwa: „Uwierzytelniając listę Korpusu Dyplomatycznego Austrii dla Korpusu
Generalnego w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej Urząd Kanclerski Austrii
powołał na lat czterech Konsula Generalnego Austrii w PRL Dr ing. Jacka Ben
Silbersteina nadając mu rangę konsularną!
GODŁO BYŁO WĘGIERSKIE
Dyplomata nie płacił swoim
ludziom pensji - twierdził, że czeka na
fundusze z Wiednia. Mijały kolejne tygodnie i ścisły sztab konsula coraz
częściej dopominał się o pieniądze. Zwłaszcza Grek C. mianowany attache
ekonomicznym pytał, czy u konsulów jest to normalne, że bieżące wydatki
opędzają, sięgając do portfela swoich współpracowników. Gdy raz i drugi
powiedział to głośno, Silberstein oznajmił, że jedzie do Wiednia przyspieszyć
zasilenie dyplomatycznego konta. Wrócił (tak
naprawdę nigdy nie był za granicą) z wiadomością, że pieniądze są chwilowo
zablokowane, bo nastąpiła zmiana planów. Wrocław już nie wchodzi w grę,
kanclerz polecił mu otwarcie konsulatu w Krakowie. Z nadal trzęsącym się o
swoje pieniądze attache ekonomicznym Silberstein poradził sobie, wręczając mu
spreparowaną książeczkę czekową konsulatu. W tym celu konsul otworzył w PKO
konto (z minimalnym wkładem), po czym na książeczkę nakleił pasek papieru z
urzędowego druku ambasady Austrii, który zabrał z pokoju dla interesantów w tej
placówce. W środku wypisał mazakiem stan konta: 10 mln zł i 300 tys. dolarów.
Zyskał kilka dni spokoju, mógł
robić to, co lubił - składać wizyty. W krakowskim ratuszu zostali potraktowani
z galicyjską rewerencją. Tylko jeden z urzędników po wyjściu dyplomatów
zadzwonił do ambasady Austrii, pytając o konsula Silbersteina. Gdy
odpowiedzieli, że nie znają takiego, urzędnik pomyślał, że przekręcił nazwisko.
Tymczasem Silberstein z pomocą
przekupionego drukarza przygotował dla swoich pracowników nowe paszporty dyplomatyczne.
Ich karty zostały zapisane tekstem w nieistniejącym języku i opieczętowane
unurzaną w tuszu plakietką, jaką sportowcy noszą na dresach. Z braku innego na
okładce austriackiego paszportu odciśnięte było godło Węgier. O autentyczności
tych dokumentów nieznająca obcych języków załoga konsula mogła się przekonać w
wielu urzędach, hotelach czy podczas kontroli drogowej - za każdym razem na
widok Paschportte Consulare traktowano ich z honorami.
TATUSIU!
Nawet jeśli za bankiety płaciły
władze miasta, konsul potrzebował pieniędzy na inne wydatki. Miał kilka
opracowanych metod naciągania swoich ofiar. Najbardziej skuteczną była na
ofiarę Holokaustu:
W Warszawie wsiada do taksówki.
Ledwo ruszyli, zwierza się kierowcy, że jest Żydem, z wykształcenia inżynierem,
lada dzień emigruje do Izraela. Był dyrektorem fabryki, dobrze zarabiał, ale
chce wracać do swoich. - Ja do was nic nie mam, przeciwnie - odpowiada
taksówkarz, patrząc na brodatego mężczyznę. - Mój ojciec za okupacji
przechowywał Żydów w Sławęcinie.
- W Sławęcinie? - wykrzykuje
podniecony pasażer. - A jak szanowny tatuś się nazywa? Józef P.? Panie kochany, od lat go szukam, to właśnie mnie jako
dziecko uratował od śmierci. Zmieniamy kurs, jedźmy do mojego wybawiciela.
Następuje scena powitania, z
rzucaniem się ojcu taksówkarza na szyję, okrzykiem: „Tatusiu, tyś mi drugi raz
życie podarował!’! Gdy łzy szczęścia obeschły, Silberstein ofiarowuje sędziwemu
P. 9 tys. dolarów ze swojego konta dewizowego w banku. Jadą do zespołu
adwokackiego, aby spisać akt darowizny. W drodze powrotnej konsul zwierza się
beneficjentowi z drobnego kłopotu: aby wjechać do Tel Awiwu, musi spłacić
pewien niedobór, jaki wykazała księgowość w prowadzonej przez niego fabryce.
Czy cudem odnaleziony „ojciec” mógłby mu na kilka dni pożyczyć tę sumkę, raptem
8 tys. zł? Zaraz po wylądowaniu w Tel Awiwie odeśle pożyczkę. Potem były
kolejne prośby. W sumie senior P. dał klientowi swojego syna 82 400 zł.
W Łodzi konsul użył innego
sposobu. Zwierzył się poznanemu w hotelowej restauracji miejscowemu wytwórcy
karniszy do firanek, że otrzymał od stryja z Anglii spadek wartości kilku
milionów funtów. Czasy są takie, że choć nie chce, musi emigrować do Izraela -
za to, że znalazł w producencie karniszy zrozumienie, odwdzięczy
się darowizną kilku tysięcy dolarów. Nad ranem panowie już nie mają przed sobą
tajemnic, co upoważnia wyjeżdżającego do próśb w następnych dniach o drobne
pożyczki - uzbierało się 115 tys. zł.
Żegnając się, dyplomata zakłada prywaciarzowi dolarowe konto. Po pewnym czasie
łodzianin sprawdza w banku, ile mu przybyło, i dowiaduje się, że podany numer
konta należy do studenta zagranicznego. Lokata to skromna kwota jednego
stypendium.
ODSUWAM SIĘ W CIEŃ ŻYCIA
Kobiet Silberstein nie naciągał
na pożyczki. Tylko nie dotrzymywał słowa. Kiedyś na poczcie w Warszawie wyznał
urzędniczce z okienka, że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Jest
inżynierem włókiennikiem, żydowskim poetą, dzieckiem Holokaustu; gdyby za
niego wyszła, rząd NRF wypłaciłby jej 10 tys. dolarów. Mogłaby sobie za to
otworzyć salon mody w Tel Awiwie. Panienka owszem umawia się na randki, ale nie jest gotowa na wyjazd za granicę.
Rozstają się. Silberstein zjawia się na poczcie dwa tygodnie później, bo choć
już wyemigrował do Izraela, nie może bez dziewczyny żyć. Wrócił do Polski jako
kurier dyplomatyczny. Odbywają się uroczyste zaręczyny. W nocy ciekawska
narzeczona zagląda oblubieńcowi do portfela. Znajduje zaświadczenie o
zwolnieniu niejakiego Śliwy vel Silbersteina z więzienia po odbyciu
pięcioletniego wyroku. Niedoszli teściowie pokazują dyplomacie drzwi...
Po opuszczeniu niegościnnego
domu narzeczony wysłał pannie list: „Kochana Elżuniu. Obawiam się, że tym
sprefabrykowanym incydentem doszło do rozbieżności. Tyś jest dla mnie tym, czym
prochy matki. Odsuwam się w cień życia. Zielberzfeig”.
Pielęgniarkę Ninę poznał w
zabrzańskiej restauracji Fregata. Piła tam kawę z koleżanką, gdy kelnerka
przyniosła wizytówkę od gościa przy stoliku pod oknem. Przeczytały: „dr inż.
Jacek Ben Silberstein Consul General Osterreich Hotel
Monopol Orbis”. - Pan zapytuje, czyby się z nim nie napiły.
Pielęgniarka, która już trochę
przeszła w życiu, odpowiada, że nie ma życzenia. Po chwili podchodzi pan od
wizytówki i wręcza jej torebkę z zagranicznymi rajstopami. I czy- by na chwilę
nie wsiadła do jego mercedesa, bo tam coś na nią czeka. Na fotelu kobieta
znajduje dwa elastyczne sweterki z Pewexu.
Zeznała potem w prokuraturze: -
Popędziliśmy czarnym mercedesem z tabliczką CD do Zakopca. Na zakręcie
zatrzymała nas drogówka. Jacek pokazał paszport dyplomatyczny, milicjanci
stanęli na baczność, salutowali. W Nowym Targu otrzymałam od niego kożuch za 6
tys. Z Zakopanego przeskoczyliśmy do Jaworzna, skąd blisko do moich rodziców. -
Przedstawiam wam mojego przyszłego męża - strzeliłam od progu - od dziś nie
pracuję, jedziemy w Polskę. W Warszawie Jacek składał wizyty w ambasadach, a ja
chodziłam po sklepach. W gdyńskich Polskich Liniach Oceanicznych omawiał
transport naszego nowego samochodu z zagranicy. Ślub zaplanowaliśmy w Wiedniu.
Narzeczony zalecał mi pośpiech. Wsiadłam do pociągu, aby wziąć z domu potrzebne
dokumenty, umówiliśmy się na Okęciu. W Zabrzu dostałam telegram, że miał
wypadek samochodowy, wkrótce się odezwie. Następna wiadomość od narzeczonego
nadeszła po trzech latach, z więzienia.
TERAZ POWIEM PRAWDĘ
Po zatrzymaniu konsula na
przedmieściu Katowic podejrzany oświadczył, że przyznaje się do wszystkiego,
tylko nie do tego, że nazywa się Czesław
Śliwa. Jego prawdziwe nazwisko brzmi Silberstein. Jest konsulem Austrii i może
to potwierdzić jego paryski kuzyn, baron de Rothschild. Na zadane mu znienacka
pytanie, kto jest prezydentem Austrii, bez wahania rzucił zmyślonym nazwiskiem:
Benchort.
W kolejnym przesłuchaniu
wyjaśnił, że studia politechniczne ukończył w Wiedniu, w Polsce reprezentował
interesy koncernu chemicznego Textil Chemike Verke.
Ponownie
przyprowadzony z aresztu odwołał poprzednie
wyjaśnienia, deklarując tym razem ujawnienie całej prawdy. Otóż jest
kierownikiem grupy Wiesenthala na terenie Polski [Szymon Wiesenthal, łowca
nazistów, był agentem izraelskiego wywiadu - red.]. Zbiera informacje na temat
procesów technologicznych przemysłu zbrojeniowego w sektorze Radom - Kielce
- Pionki. Po miesiącu aresztant zgłosił, że
przygodę z agenturą wymyślił, co prokurator przyjął z ulgą, bo nie znaleziono
dowodów świadczących o tym, że podejrzany pracował dla Mosadu.
Tym razem twierdził, że urodził
się w Wiedniu przed Anschlussem w rodzinie żydowskich przemysłowców i uczonych
Silbersteinów. Całą rodziną emigrowali do Polski. Przeszedł przez getto, jego
rodzice zginęli, on jako dziecko został cudem uratowany przez polską rodzinę
Śliwów.
W akcie oskarżenia zarzucono
Silbersteinowi organizowanie fałszywego konsulatu, wyłudzenie mniej więcej pół
miliona złotych oraz 3480 franków. Poza tym fałszowanie swoich danych
osobowych.
O te dane z życiorysu wyniknął
spór między prokuratorem a adwokatem oskarżonego już pierwszego dnia procesu.
Prokurator twierdził, że Jacek Śliwa vel Silberstein, jak omyłkowo odnotowano w
wypisce z więzienia (w sumie oskarżony przeżył za kratami 11 lat), urodził się
w katolickiej rodzinie Śliwów pod Rzeszowem, co potwierdzają świadkowie. Jego
ojciec był właścicielem gorzelni. Po oblanej maturze chłopiec został krojczym w
bytomskim zakładzie krawieckim. W 1957 r. przeniósł się do Wałbrzycha, gdzie
na podstawie sfałszowanych dokumentów zatrudniono go na stanowisku eksperta
górniczego. Tam poznał dziewczynę, której się przedstawił jako inżynier
górnictwa. Na ślubie małżonek miał mundur galowy i czako z białym pióropuszem.
Po tygodniu zniknął. Z byłą żoną spotkał się 11 lat później, w czasie
konfrontacji na milicji. W międzyczasie odsiedział siedmioletni wyrok za
fałszownie dokumentów. Po odbyciu kary wywędrował na Górny Śląsk, gdzie z
pomocą podrobionych dyplomów wcielił się w inżyniera włókiennika. Podawał się
już wówczas za Jacka Zielberzweiga albo Silberzweiga czy Silbersteina, objaśniając,
że Śliwa to jego nazwisko okupacyjne. W pracy miał opinię dobrego fachowca,
ubolewano, gdy nagle wszystko rzucał i znikał. Ale szybko okazywało się, że
wraz z inżynierem przepadały pieniądze osób, z którymi robił szemrane interesy.
Na przykład z zakupem modnych wówczas ortalionowych płaszczy.
Mimo przedstawionych dowodów
(świadkowie, opinie biegłych grafologów) oskarżony stanowczo zaprzeczał
przypisywaniu mu tak pospolitego życiorysu. Murem stała za nim wicekonsul
Janina S., zeznając, jak w Łodzi ukochany Jacek szukał na terenie
byłego getta grobu matki i ojca. Klękał na ulicy, zapalał świece. Podarował jej
kopię oświadczenia, jakie złożył w MSW, gdy tylko ukończył 18 lat: „Jestem
narodowości żydowskiej i z uwagi na osobistą decyzję zdeklarowanego wyjazdu z
Polski do Izraela zmiana obywatelstwa jest w swym argumentalnym stadium
zasadna. Proszę o pozytywną decyzję..."
SAMI DAWALI
Proces fałszywego konsula w 1969
r. wywołał takie zainteresowanie prasy, że trzeba było wprowadzić karty
wstępu. Jerzy Urban, ówczesny dziennikarz „Kulis”, a następnie „Polityki’,’ tak
opisał oskarżonego: „Szczupły, lekko pochylony mężczyzna o dłoniach pianisty,
wykonujących gesty kupca bławatnego. Ubrany w modny garnitur, nosi złote oprawki’.
Gdy już po wyroku dziennikarz odwiedził skazanego w więzieniu, dostrzegł „zawadiacki
uśmiech i długą rudą brodę z resztką czarnego mazidła. Na ozdobionej kolorową
jedwabną chusteczką kieszonce marynarki więzień miał naszyty herb Wielkiej
Brytanii.
Podczas procesu Śliwa vel
Silberstein kolejny raz zmienił swoje wyjaśnienia: - Wymyślony przeze mnie
konsulat, proszę Wysokiego Sądu, to był żart towarzyski.
- Znajomi oskarżonego wiedzieli,
że to był żart? - upewniał się sąd.
- Nie chcieli wiedzieć. A ja
musiałem brnąć dalej. Wchodziłem do poważnych urzędów, nie spostrzegali, że mam
fałszywe papiery i pieczęcie. Nie potrzebowałem brać, sami dawali, gdy tylko usłyszeli, że przybywam z zagranicy,
czyli z dolarami. Oni dawali mi pieniądze, a ja w zamian ofiarowałem im fikcję,
nadzieję na wygodniejsze życie, którego wszyscy pragnęli. Nie tylko ja byłem
kłamcą, wszyscy wokół kłamali. Patrzyłem, jak daleko się posuną.
Nie można było odmówić
oskarżonemu racji. Właściciele zakopiańskiej willi przy znali się na sali sądowej, że
„bajerowali” konsula, twierdząc, że po jego wizycie byli w ambasadzie Austrii i
tam doszli do porozumienia, że cenę willi podnoszą o pół miliona. Pan P., który miał uratować od zagłady małego Silbersteina,
ujawnił przed sądem, że od początku miał wątpliwości co do wersji konsula, bo w
Sławęcinie owszem, ukrywał, ale brytyjskich jeńców zbiegłych ze stalagu. Za
fałszerstwa i wyłudzenia od różnych osób sąd skazał Czesława Śliwę vel Silbersteina na siedem lat
więzienia oraz 200 tys. zł
grzywny.
Zza krat napisał on do kuzyna
Rothschilda list: „Muszę przetrwać okresową rozłączność. Ufam bardzo twej
gestii. Stadium nasze jest argumentalne. Ściskam Twą prawicę, mój bracie.
Honorem naszej rodowości jest szlachetność i wspaniałomyślność czynu”.
Do końca swych dni skazany
domagał się godnego traktowania go jako byłego konsula austriackiego i krewnego
milionera Rothschilda. Zmarł dwa lata po wyroku na skutek samouszkodzenia -
połknął ostry, metalowy przedmiot.
Kilka miesięcy przed tragiczną
śmiercią wystąpił w filmie dokumentalnym Krzysztofa Gradowskiego pt. „Konsul i
inni’. Zgodnie z jego życzeniem został ucharakteryzowany na ortodoksyjnego Żyda
- w jarmułce, pejsach i sztucznej brodzie. W 1989 r. Mirosław Bork nakręcił
film fabularny „Konsul”, oparty na motywach historii rzekomego austriackiego
dyplomaty. W rolę Cześka Wiśniaka (zmieniono nazwisko) wcielił się Piotr
Fronczewski. Czołowy bohater został uszlachetniony - nie bratał się z
knajpiany- mi wycirusami, no i nie nosił długiej brody.
Oszustwo „na konsula” wróciło
echem w 2011 r., kiedy to w ręce policji wpadł Janusz P., który na Dolnym Śląsku podawał się za niemieckiego
dyplomatę. Ofiary prosiły go o pomoc w znalezieniu pracy za Odrą. Po otrzymaniu
zaliczek rzekomy konsul znikał bez śladu. Oszusta rozszyfrował pewien mechanik
z Zielonej Góry, którego zainspirował wyświetlony poprzedniego dnia w telewizji
archiwalny film „Konsul”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz