Nie sprawdzam
solniczek i cukiernic, czy nie ma w nich urządzeń nagrywających - Bartłomiej
Sienkiewicz o sztuce odchodzenia, 40 dniach kryzysu po aferze taśmowej i krwi
delfinów.
Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA
NEWSWEEK: Jak się czuje prawnuk
Henryka Sienkiewicza, który do historii przejdzie jako autor powiedzenia:
„Ch..., dupa i kamieni kupa?”.
BARTŁOMIEJ SIENKIEWICZ: Należymy do pokolenia, które używa w pewnych sekwencjach
mocnych słów, i robią to prawie wszyscy. Nagle wszyscy zaczęli obmywać się ze
swoich grzechów, atakując Sienkiewicza za język. Muszę przyznać, że oglądanie
tego spektaklu hipokryzji, w którym zastępy Katonów Starszych walczą o czystość
języka, budzi we mnie współczucie. I jeszcze jedno: nie ja jestem autorem tego
powiedzenia.
A kto?
- Usłyszałem to w więzieniu w
latach 80. Do cel, w których przetrzymywani byli ludzie walczący z komuną,
trafiali także tacy, którzy dali komuś w ryj albo coś ukradli. Ich barwny
język zapadał w ucho. Mój katalog przyswojonych wówczas powiedzeń jest o wiele
bogatszy, ale proszę nie domagać się cytowania.
Myśli pan, że Zagłoba mógłby
użyć tego powiedzenia o kupie kamieni?
- Współczesny Zagłoba? Spokojnie
mógłby posłużyć się taką frazą.
Gdy wybuchła afera taśmowa...
... czyli rozmawiamy o upadłych
aniołach? (śmiech)
Czuje się pan upadłym aniołem?
- Dzięki upadłym aniołom udała się
jedna z ciekawszych inicjatyw, której byłem współautorem. Gdy zakładaliśmy
Ośrodek Studiów Wschodnich, trudno było namówić polityków do współpracy.
Wpadłem wtedy na pomysł, aby zapraszać ustępujących ministrów, a że w
pierwszej połowie lat 90. rządy zmieniały się często, okazało się, że szybko
zebrała się grupa o imponującej wiedzy i siatce kontaktów.
Czyli jest pan upadłym aniołem.
- Na razie jestem na
trzymiesięcznym wypowiedzeniu z MSW. Owszem, otrzymałem kilka propozycji
biznesowych, ale nie budzą mojego entuzjazmu. Przez ostatnie
ćwierćwiecze byłem związany z
państwem, bo nawet mając prywatną firmę, doradzałem rządom, niezależnie, czy u
władzy było PiS, czy PO. Sprzedałem udziały w firmie, gdy Donald Tusk
zaproponował mi tekę ministra.
I po dwóch latach tej przygody
jest pan bez pracy w rządzie i bez firmy.
- Ale myślę, że jeszcze mnie stać
na kolejny zwrot w karierze. Trzeba wstać, otrzepać się i zacząć wszystko od
nowa.
Trudno otrzepać się po czymś
takim jak afera taśmowa?
- Kiedy wybuchła, wszyscy wołali,
że trzeba ustawić szafot dla Sienkiewicza. Wybór dotyczył tylko tego, czy ma
stanąć na Krakowskim Przedmieściu, czy w okolicach Alej Ujazdowskich.
Więc uprzedzając decyzję
innych, sam zapowiedział pan swoją dymisję.
- Powiedziałem, że nie zdziwiłbym
się, gdyby to był koniec mojej kariery politycznej. Zwrócę jednak uwagę, że
prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa, nie dopatrując się w podsłuchanej
rozmowie z Markiem Belką żadnego przestępstwa ani ujawnienia tajemnic
państwowych.
Jednak w odróżnieniu od
pozostałych bohaterów afery: Marka Belki, Radosława Sikorskiego czy Jacka
Rostowskiego, tylko pan odszedł z polityki.
To inne przypadki. Prezes NBP jest
gwarantem stabilności tej instytucji. Nie może powiedzieć: „Przepraszam bardzo zmęczyłem
się, odchodzę”. Sikorski to nie tylko były szef MSZ, ale przede wszystkim
wiceprzewodniczący PO. Rostowski - też czołowa postać partii. Zupełnie inna
liga niż ja - człowiek zaproszony do pracy w rządzie z zewnątrz. Moje odejście
nie było dla partii żadną stratą.
Co pan czuł, gdy upubliczniono
nagrania?
- To było 40 dni, które pamiętam
jak przez mgłę. 40 dni kryzysu.
Upokorzenie? Wstyd? Wściekłość?
- Naturalnie to wszystko, ale w
kryzysie przede wszystkim działam nierefleksyjnie. Nie sprawdzam, ile kubłów
pomyj wyleją na mnie w internecie, nie zastanawiam się, co o mnie powiedzą, co
napiszą, nie użalam się, że boli i jest nieprzyjemnie, tylko zastanawiam się,
co robić dalej.
Pierwsze publiczne wyjście było
trudne?
- Cholernie, ale prawdę mówiąc,
wspominam tę chwilę z przyjemnością.
Z przyjemnością?
- To była konferencja prasowa.
Prawdziwa walka. Musiałem pójść na konfrontację, nie dać się zagonić do kąta.
A to może się udać tylko wtedy, gdy człowiek wierzy w swoje racje.
Ile to kosztuje?
- Zdziwię panią. Po tym wszystkim
poszedłem zrobić remont.
Siebie czy domu?
- Siebie. Byłem przekonany, że po
19 miesiącach pracy w rządzie po 16-18 godzin na dobę, 2 paczkach papierosów
dziennie i wypitym morzu kawy, a przede wszystkim po tym maksymalnie stresowym
finale spustoszenia będą potworne. A tu okazało się, że koszty są żadne. Mogę
jechać na olimpiadę.
Pogratulować końskiego zdrowia.
- Ja umiem odchodzić z pracy.
Wiem, jak to się robi. Szybko. Trzeba umieć szybko odejść, wyrzucić z głowy
wszystko, czym się żyło przez ostatni czas, zostawić sprawy, pożegnać ludzi i
traktować poprzednie miejsce pracy jako element swojej historii, ale nie
najważniejszy, wypełniający emocje i umysł. Ten czas, który dziś mam, traktuję
jako dobrą pauzę na spotykanie się z ludźmi, dla których nie miałem czasu w
ostatnich dwóch latach. Stolik kawiarniany ma tę przewagę nad biurkiem
ministra, że może przysiąść przy nim każdy.
Nie brakuje panu adrenaliny
władzy?
- Jako człowiek nałogów, kawy i
papierosów, wiem, jak sobie z nimi radzić. Mówi się, że polityka jest jak
heroina. Ze zapamiętuje się przyjemność, którą wywołuje, i organizm ciągle
domaga się jej nowej dawki. Na razie odpoczywam po nadmiarze adrenaliny. Te
trzy miesiące pozwalają mi dojść do siebie. Józef Oleksy w swym skrzydlatym
języku mówił: „Dużo czytam. Będę jak brzytwa”. Nie chcę jechać klasykiem, ale
odzyskałem czas na czytanie i sprawia mi to dużą przyjemność.
„Kończę swoją pracę, to decyzja
pani premier" - oświadczył pan, gdy Ewa Kopacz nie wzięła pana do rządu.
Żal?
- Absolutnie nie. Gdy okazało się,
że Donald Tusk wyjeżdża do Brukseli i nastąpi zmiana na stanowisku premiera,
było dla mnie oczywiste, że odchodzę. Przyszedłem dla Tuska i dla państwa.
Jedyne, co radziłem pani premier Kopacz, to aby ministrem spraw wewnętrznych
uczyniła osobę jej bliską, do której ma zaufanie. To jest stanowisko, na którym
można błyskawicznie dostać zawrotu głowy. W najnowszej historii Polski są
przykłady szefów MSW, którzy szybko dochodzili do wniosku, że skoro zarządzają
większością Polski, to niepotrzebny im premier.
Mówi pan o Grzegorzu Schetynie?
- Wolałbym bez nazwisk. To
dotyczyło wszystkich partii. PiS, SLD i AWS także. To jest złe stanowisko na
roszady partyjne czy prezenty koalicyjne. W tym resorcie premier musi mieć
człowieka, któremu ufa.
Donald Tusk panu ufał.
(Bartłomiej Sienkiewicz zaciąga
się papierosem)
Mówiło się nawet, że może być
pan jego następcą w rządzie i w partii.
- Najdalej dojeżdżają ci, którzy
są generalnie mili i pilnują, żeby nikogo nie urazić.
Tusk był miły?
- Tusk jest poza wszelkimi
polskimi standardami. Jeśli ktoś sprawuje w naszym kraju władzę przez siedem
lat i odchodzi nie na skutek przegranych wyborów, to jest poza konkurencją.
Natomiast kwestia sukcesji to
kwestia oparcia w partii, którego ja nigdy nie miałem, bo nie jestem
człowiekiem partyjnego aparatu.
Ale miał pan opinię państwowca.
- Jestem państwowcem, ale to za
mało, żeby robić karierę polityczną. Takie są reguły demokracji. Politykę robi
się przez formacje polityczne, władzę bierze ten, kto sprawdza się w
wewnętrznym partyjnym boju o prestiż, o znaczenie, o funkcje. Kto potrafi
pokonać konkurentów i wykazuje się twardością, sprytem, przebiegłością, ale
też taktem i umiarem.
Czyli nigdy nie brał pan na
poważnie spekulacji, że jest delfinem PO.
- W Polsce morze jest czerwone od
krwi delfinów. PiS średnio raz na pól roku składa dowód na to, że okresowa
rzeź delfinów jest sposobem na zarządzanie partią przez Jarosława Kaczyńskiego.
Ale i PO dostarczyła paru przykładów. Trzeba umieć patrzeć na siebie w realnym
świetle.
Spotyka się pan z Markiem
Belką?
- Od czasu nielegalnie nagranej
kolacji nie miałem okazji.
A chodzi pan do restauracji?
- Bardzo lubię restauracje,
kawiarnie i nie zamierzam tego zmieniać z tego powodu, że zdarzyła się ta
historia. Uprzedzę też pani następne pytanie: nie sprawdzam solniczek i
cukiernic, czy nie ma w nich urządzeń nagrywających.
Będzie pan głosował na
Platformę?
- Polacy przez lata dzielili się
na dwa obozy: konserwatywny, który był obyczajowo i mentalnie związany z większością
społeczeństwa, i reformatorski - zwykle dość wyobcowany i gardzący polską
codziennością. Platforma jako pierwsza partia polityczna w najnowszej
historii zdołała ten podział zasypać.
Napisał pan kiedyś, że PO nie
wstydzi się być flakowo-sienkiewiczowska, w rozumieniu Sienkiewicza pradziadka,
tego od „Trylogii”.
- Jest tak
flakowo-sienkiewiczowska jak tradycjonalistyczne partie polskiej prawicy. Nie
idzie na wojnę z Kościołem, kocha grilla i aquaparki. Jest
jak większość Polaków. A jednocześnie potrafi realizować projekty
modernizacyjne, ale nie dokonuje eksperymentów, raczej podąża za ludźmi.
Rozumie, że zmianę cywilizacyjną można osiągnąć tylko wtedy, gdy odbywa się ona
we właściwym rytmie. W tym tkwi siła i legitymacja PO do rządzenia. Ta partia
nie jest ciałem obcym. Jest polska z krwi i kości. Jest arcypolska.
I ma arcypolskiego prezydenta?
- W tym tkwi sekret olbrzymiej
popularności Bronisława Komorowskiego. Podstawowym zarzutem w stosunku do
liderów Unii Wolności było ich intelektualne wywyższanie się, ten rodzaj
mentorstwa, który jest dla ludzi nie do zniesienia. Polityk w Polsce nie może
być mentorem, nie może pouczać, nie może demonstrować swojej wiedzy, nie może
sprawiać, że ludzie czują się głupi, bo wtedy - do widzenia. Drzwi zamykają
się szybciutko.
Współczesna polityka wymaga przede
wszystkim szacunku dla ludzi i rodzaju empatii, która powoduje, że nawet jeśli
jest się w sporze z większością, to pozostaje się otwartym na jej racje. To
potrafi Komorowski i potrafił Tusk.
A Ewa Kopacz?
- Po pierwszych miesiącach można
bez wahania powiedzieć, że premier Kopacz ma te cechy, które pozwalają
spokojnie patrzeć w przyszłość. Media zarzucały Tuskowi nachalny PR, bo każda
grupa protestu lądowała w jego gabinecie na rozmowach. A przecież to była
strategia sprawowania władzy polegająca na dostrzeganiu drugiej strony. Siła
Tuska brała się stąd, że nie mówił: „My tu robimy wielkie rzeczy, a wy jesteście
dumie i nie rozumiecie, co dla was dobre. Zamknijcie więc paszcze, my zrobimy,
co uważamy za stosowne'’. To jest klasyczny żargon nawiedzonych modernizatorów.
Tymczasem skuteczny polityk musi działać bez pogardy dla drugiej strony, bez
wyłączności na rację. Z otwartością na dialog. Już widać, że premier Kopacz
jest właśnie takim politykiem.
Jarosław Kaczyński tego nie
rozumie i przegrywa wybory za wyborami?
- Jarosław Kaczyński nie potrafi
zrozumieć, że Polski nie da się przepołowić według jego schematu.
Jest jednak bliski tego
przepołowienia.
- Mam problem z Jarosławem Kaczyńskim,
bo to jest polski inteligent, wybitna osobowość polskiej polityki, a jednocześnie
człowiek, który ciągle przywdziewa maski i już nie widać spod nich tej inteligenckiej
twarzy. Taki Jarosław Kaczyński jest zagrożeniem dla tego wszystkiego, co jest
mi bliskie: stabilności, rozwoju i rozumienia państwa jako wielkiej wartości
Polaków. Jarosław Kaczyński musi sobie przecież zdawać sprawę, że to, jakie
mamy państwo, nie jest pochodną jednego czy drugiego rządu, ale 300 lat naszej
historii, z czego przez połowę tego czasu państwa nie mieliśmy. Instytucje nie
działają w próżni, nie można powiedzieć: teraz wszystko zburzymy i zbudujemy
wszystko na nowo. Kuszenie gigantyczną rewolucją jest dramatycznie histeryczne
i szkodliwe. Niszczy elementarne, i tak wątłe w Polsce, zaufanie społeczne do
instytucji życia publicznego. I do siebie nawzajem. Dzielenie Polaków to jest
pomysł wyłącznie na to, żeby rozwalić to społeczeństwo jeszcze bardziej, niż
jest ono historycznie rozwalone i rozwarstwione.
A czy to jątrzenie nie jest
arcypolskie?
- Wpisuje się w tradycję rokoszu.
Przypomina rokosz Lubomirskiego z czasów Jana Kazimierza, gdy po potopie
szwedzkim zrywano sejmy i wyrżnięto wszystkich, którzy walczyli ze Szwedami.
Ten rokosz był jednym z najbardziej tragicznych momentów w polskiej historii.
Wie pani, że w Polsce jest grupa społeczna, jakieś półtora miliona ludzi,
którzy nie mają poglądów politycznych? Są ludźmi centrum i raz głosują na
tych, raz na tamtych. Płynnie przepływają z partii do partii i to oni decydują
o tym, kto wygrywa wybory. Trzeba zabiegać o nich i nie pozwolić, aby dali się
uwieść PiS.
Bardziej niż zabiegać o
młodych, którzy odpłynęli do Palikota, a potem do Korwin-Mikkego?
- Lament, że Platforma traci
młodych ludzi, jest nieracjonalny, bo tu decyduje biologia, a nie poglądy
polityczne. Trudno wymagać od młodych ludzi, żeby głosowali na partię status quo. Dla nich PO to partia, która od zawsze jest u władzy. A
młodość to bunt, niezgoda na zastaną rzeczywistość, dążenie do zmiany.
I tęsknota za Polską liberalną,
a nie flakowo-sienkiewczowską. Tymczasem PO zapomniała o swoich liberalnych
korzeniach.
- Zarzut, że Platforma porzuciła
liberalizm, był dla mnie jednym z największych komplementów, jakie partia
mogła dostać po 2008 r.
2008?
- Gdy wybuchł kryzys ekonomiczny.
Wtedy doceniliśmy państwo stojące na straży stabilności. W naszym położeniu, z
naszym potencjałem, z naszą historią i naszymi ranami społecznymi - przede
wszystkim feudalizmem w mentalności - stabilność jest najcenniejszą walutą. Często
nie mamy świadomości tego, traktujemy naszą stabilność jako coś tak
oczywistego jak oddychanie, a tymczasem to efekt zarządzania spokojną zmianą,
która ani nie przyspiesza, ani nie hamuje.
Polityka nie jest wyborem między
dobrem a złem, czarnym a białym i tym, co słuszne, a tym, co niesłuszne. To
prymitywne i infantylne myślenie o polityce. Prawdziwa polityka to wybór
między dwoma złymi scenariuszami, gdy nie ma trzeciego i pozostaje tylko
pytanie, który z dwóch złych jest mniej bolesny dla ludzi. Dlatego rozbudzone
aspiracje Polaków, zwłaszcza młodych, którzy wściekają się, że zmiany w Polsce
idą zbyt wolno, to w rzeczywistości nierozumienie tego, czym jest rozwój.
Rozwój to proces, a nie skok na głęboką wodę. I taka zmiana potrzebuje
pokolenia, a nie jednego rządu. Potrzebuje kolejnych 25 lat.
Życzmy więc sobie w nowym roku
dobrej zmiany. A gdzie spędził pan syłwestra?
- Jak od lat - z przyjaciółmi, z
którymi tworzymy rodzaj klubu literackiego. Bez polityki i bez szaleństw, wśród
ludzi, którzy się dobrze czują w swoim towarzystwie. Przygotowujemy wspólnie
jedzenie i - co najważniejsze - dużo się śmiejemy. Bo głównym kryterium doboru
przyjaciół i współpracowników było dla mnie zawsze poczucie humoru. Bez tego
nie da się żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz