Jeśli Andrzej Duda
pragnie zostać obrońcą Ludu, to raczej ciemnego niż oświeconego.
Z wielkiego mitu IV
RP sprzed dziesięciu lat pozostał już tylko roszczeniowy populizm.
RAFAŁ KALUKIN
Po konwencji
wyborczej Andrzeja Dudę zalała fala komplementów. Zachwytom nad sugestywnością
wystąpienia niemrawego dotąd kandydata nie było końca. Można by pomyśleć, że
oto doczekaliśmy się czegoś na miarę polskiego: „Yes, we can”.
Nietrudno o takie wrażenie, gdy
prominentni komentatorzy zamiast przekłuwać propagandowe balony, rozprawiają
o amerykańskim rozmachu bądź dyskutują, czy kandydat
mówił z głowy, czy też zerkał na ukryty w pulpicie prompter. A przecież mieliśmy do czynienia z jednym z najbardziej
demagogicznych wystąpień ostatnich lat, z diagnozą do bólu zębów prymitywną,
zaprawioną mętnymi tezami i fałszywymi obietnicami. Adresowaną do „ciemnego
ludu”, który - jak twierdził klasyk - kupi wszystko.
Rozpacz najuboższych
Spróbujmy więc zapomnieć o
rzekomej energetyczności kandydata i patetyczno- -kabotyńskich odwołaniach do
dziedzictwa Lecha Kaczyńskiego. Wejdźmy w konkret.
Jak widzi swą prezydenturę?
„Podstawowym obowiązkiem prezydenta RP jest bronienie społeczeństwa przed niekorzystnymi
zmianami, które wychodzą z rządu i przechodzą przez parlament”. Akurat w
polskim ustroju prezydent ma być przede wszystkim strażnikiem konstytucji i
gwarantem suwerenności państwa, a nie obrońcą ludu blokującym politykę rządu.
Choć trzeba przyznać, że Duda śmiało podąża
śladami swego nieżyjącego mistrza. Jak więc rozumie owe niekorzystne zmiany,
przed którymi będzie chronił lud? „Prezydent nie powinien się godzić na
podpisywanie ustaw, które uderzają w cale społeczeństwo”.
Ustawy uderzające w całe społeczeństwo?
Co też autor miał na myśli? Podniesienie podatków i zwiększenie świadczeń?
Obniżenie podatków, a w zamian zmniejszenie świadczeń? Likwidację przywilejów
emerytalnych? A może dalsze ich mnożenie? I tak źle, i tak niedobrze. Na
szczęście Duda szybko wybawia nas z konfuzji. Otóż „prezydent nie powinien się
godzić na to, aby finanse publiczne i budżet były ratowane kosztem
najuboższych”.
I tak okazuje się, że „całe
społeczeństwo” to po prostu „najubożsi”. Jak za starych, niekoniecznie dobrych
czasów triumfującej Samoobrony. Tu przymierający głodem lud (tudzież naród),
tam łupiące go elity. Jak mawiał Lepper: „Balcerowicz wie, że przynosi szkodę
całemu krajowi, że miliony ludzi przez jego politykę żreć nie mają co. Nędza,
w którą zepchnął ich Balcerowicz, doprowadza do stanu zezwierzęcenia”.
Oczywiście wypolerowany doktor prawa
z Krakowa nie użyje takiego języka. Lecz konstrukcję podejmie chętnie. Cokolwiek
„oni” zrobią, będzie to na zgubę obywateli. Dlatego nie należy wyskakiwać z
własnymi propozycjami, skoro wystarczy wywieźć „onych” na taczkach, a
następnie cofnąć ich decyzje. „Dzisiaj miejsca pracy w Polsce są likwidowane.
Zlikwidowano polskie stocznie, ostatnio chciano zlikwidować kopalnie” - lamentuje
więc Duda, mamiąc powrotem do złotych czasów. Kto likwiduje? „Rząd, który jest
przeciwko narodowi” oraz „notariusz rządu” Komorowski.
„Likwidacja miejsc pracy” to creme
de la creme tej poetyki. Oczywiście chodzi o miejsca
pracy w branżach, które szczytowy okres rozwoju przeżywały za Gierka. Ze
zgrozą opowiada Duda o „wielkiej zardzewiałej kłódce” na bramie Stoczni
Szczecińskiej: „Dziesiątki tysięcy ludzi straciło pracę. W każdym z podszczecińskich
powiatów upadał zakład pracy, który pracował dla stoczni. Dzisiaj w oczach ludzi
w Pyrzycach i innych miastach widać rozpacz z powodu pracy, której nie mają,
i dzieci, które wyjechały”.
Akurat Pyrzyce, choć mlekiem i
miodem pewnie nie spływają, najgorzej na likwidacji miejsc pracy nie wyszły.
Tuż przed upadkiem Stoczni Szczecińskiej bezrobocie w powiecie dochodziło do
20 procent. Dziś nieznacznie przekracza 11 proc. I najwyraźniej nie stoi za
tym masowa emigracja, skoro w ostatniej dekadzie ludności w powiecie nawet
nieco przybyło.
Lecz żaden to argument, bo
kandydat chwilę później twierdzi: „To nie jest ważne, że w statystyce widać, że
Polska się rozwija. Urząd Statystyczny publikuje różne dane”. Jasne, nie należy
relatywizować dostrzeżonej przez Dudę rozpaczy w oczach pyrzyczan. Nie
statystycznej, ale realnej. Tak pięknie mu wystawionej na żer.
Fałszywe
recepty
Ludzka rozpacz od zawsze jest
paliwem dla populistycznych watażków, którzy niezależnie od szerokości
geograficznej głoszą to samo. Zwracają się do wielkich i zorganizowanych grup interesu,
kłamiąc, że chodzi o interes ogólnospołeczny bądź ogólnonarodowy. Kolidujących
z nimi interesów rozproszonych (podatników, konsumentów, drobnych
przedsiębiorców, klasy średniej) już nie dostrzegają. Gospodarka nie jest dla
nich bowiem systemem zależności, ale polem ścierania się wzajemnie
wykluczających się sił. Reprezentujących zwykle dobro i zło.
Dobre jest to, co wymierne:
miejsca pracy, wzrost płac, świadczenia socjalne, moment przejścia na
emeryturę. Złe, co abstrakcyjne: równowaga budżetowa, przepływy finansowe, kontrola inflacji, wydajność pracy i
efektywność przedsiębiorstw. I ani słowa o tym, że każda ze sfer wpływa na tę
drugą.
Podczas gdy politycy
odpowiedzialni raczej mówią o szansach, populiści - już tylko o zagrożeniach.
Przy czym zagrożenia realne nie wystarczają. Trzeba więc produkować dodatkowy
lęk, aby następnie mamić fałszywymi receptami.
I to właśnie czyni Andrzej Duda.
Obiecuje przywrócenie starego wieku emerytalnego, przezornie pomijając, jak
wpłynęłoby to na wysokość emerytur. Pokrzykuje, że „nie będzie zgody prezydenta
na prywatyzację lasów”, choć nikt nie zamierza ich prywatyzować. Zapowiada
ustawę chroniącą polską ziemię przed kapitałem spekulacyjnym, choć Sejm właśnie
pracuje nad stosownym projektem, a problem z jego szybkim uchwaleniem nie
wynika z braku poparcia, lecz z wątpliwości konstytucyjnych. Ale co tam konstytucja,
zgrabniej postraszyć, że „nie ma straszniejszej sytuacji niż moment, w którym
naród budzi się rano i już nie jest we własnym państwie”.
Zapowiada wreszcie Duda politykę
„reindustrializacji kraju” przy wykorzystaniu „środków europejskich i
potencjału krajowego”. Ignorując oczywistości: funduszami unijnymi można
wspierać co najwyżej projekty innowacyjne (nawet wielkie programy inwestycyjne zakładane w
planie szefa KE Jeana-Claude’a
Junckera mają dotyczyć przede wszystkim
energetyki, transportu i cyfryzacji), a dotychczasowe próby zaprzęgania
„potencjału krajowego” w postaci Polskich Inwestycji Rozwojowych skończyły
się klapą.
Oczywiście odpływ miejsc pracy z
przemysłu, jeszcze niedawno traktowany w Europie jako naturalna konsekwencja
wspinania się na wyższy poziom rozwoju cywilizacyjnego, dziś odbija się czkawką.
Sektor usług, który miał wypełnić lukę w zatrudnieniu, oferuje miejsca pracy
nie stabilne i kiepsko płatne. Tylko jak odbudować
konkurencyjny przemysł, skoro kosztami pracy nie sposób rywalizować z krajami
azjatyckimi?
To jednak kwadratura koła, która
mogłaby zakłócić klarowność wywodu. Tak pięknie w wystąpieniach Dudy maszeruje
przecież barwny korowód uśmiechniętych górników, stoczniowcowi pielęgniarek,
solidarnie trzymających się za ręce i wdzięcznych swemu obrońcy, który„będzie
pochylał się nad każdą grupą społeczną”.
PRL wiecznie żywy?
Popłuczyny po IV RP?
Jakie myśli skrywała nieruchoma
twarz Jarosława Kaczyńskiego, gdy jego kandydat powoływał się na nieżyjącego
brata?
Czy prezes poczuł dyskomfort na
wspomnienie negocjacji rządu PiS z górnikami w 2006 roku? Musiał pamiętać, że
- wbrew temu, co twierdził Duda - tamte negocjacje dotyczące premii od zysku w
Kompanii Węglowej wcale nie były aż tak dramatyczne. I że to nie Lech Kaczyński
doprowadził do porozumienia. Ba, prezydent w tamtych rozmowach w ogóle
osobiście nie uczestniczył.
Czy prezesowi przeszkadzała
zakłamana instrumentalizacja prezydentury brata?
A może przemknęło mu przez głowę
wspomnienie konwencji wyborczej Lecha
Kaczyńskiego sprzed dziesięciu lat? Przyszły prezydent wygłosił wtedy pamiętne
przemówienie, w którym twierdził: „Przed Polską stoi alternatywa - Polski
liberalnej i Polski solidarnej. Są to dwa odrębne programy, z których pierwszy
to program Rzeczypospolitej dla bogaczy. To projekt, który jest mniej lub
bardziej korektą obecnego układu, który my uznajemy za niebezpieczny. Drugi
projekt - Polski solidarnej, która szuka swoich korzeni w wielkiej potrzebie
wspólnoty, która moralnych początków szuka w Sierpniu ’80”.
Czy - mimo całkiem podobnych tonów
w wystąpieniu Dudy - prezes dostrzegł fundamentalną różnicę?
Dekadę temu bracia stworzyli wielki
mit. Mit nowego państwa, IV Rzeczypospolitej. Siłą projektu, co niechętnie
przyznawali nawet jego zaprzysięgli wrogowie, była sugestywna diagnoza stanu
państwa. To dzięki niej spór o proponowane przez PiS radykalne recepty nie odbywał
się w próżni, za to realnie wpływał na kształt instytucji i nieformalne hierarchie
w państwie.
Hasło „Polski solidarnej”, choć
spontanicznie wymyślone w ogniu kampanii, komponowało się z całością wizji. O
ile Jarosław Kaczyński mówił wtedy o przecinaniu patologicznych powiązań
(Prawo), to Lech - w walce o prezydenturę z Tuskiem wtedy zapewniającym, że do
końca życia będzie liberałem - wnosił do projektu IV RP wspólnotowy egalitaryzm
i społeczną wrażliwość (Sprawiedliwość). Wywodząc te wartości z korzenia
solidarnościowego, obiecywał raczej dialog i równoważenie interesów różnych
grup niż fałszywe licytacje z Lepperem - pozostał lekko wczorajszym inteligentem
przywiązanym do PPS-owskiej tradycji.
Lecz Polska solidarna pozostała
tylko hasłem. Obniżający podatki rząd PiS poszedł raczej drogą liberalnej
kontynuacji. A Lech Kaczyński o swej społecznej wrażliwości przypomniał sobie
dopiero wtedy, gdy władzę przejęła Platforma. I choć Donald Tusk w roli
premiera stopniowo porzucał liberalny program, nieliczne reformatorskie
inicjatywy jego gabinetu nadziewały się na prezydenckie weto. Był to już
bowiem czas ostrego konfliktu politycznego. Projekt IV RP jako marzenie o
nowym państwie leżał od dawna w gruzach.
Tymczasem polityka cieplej wody w
kranie do końca rozmywała klarowność podziału na Polskę liberalną i solidarną.
Z pierwszej wzięła ogólny modernizacyjny sznyt, z drugiej - iluzję polityki
niewymagającej wyrzeczeń. Im śmielej Platforma zagarniała coraz to szersze
połacie od lewa do prawa, tym głębiej PiS zanurzało się w antysystemowych
odmętach. Smoleńskiem i krzykiem o fałszerstwach co najwyżej utrzymywało
prawicowy elektorat w stanie emocjonalnego wrzenia, zamykając sobie drogę do
władzy.
Sposobem na ucieczkę z tej pułapki
okazuje się dzisiaj prymitywny, roszczeniowy populizm. Niebędący już
elementem szerszego projektu, pozbawiony diagnozy i podbudowy moralnej, czysto
reaktywny.
Duda udający Dudę?
Niewiele dziś w wystąpieniach Dudy
tradycyjnych elementów języka polskiej prawicy. Ostał się tylko kilkakrotnie
przywołany „naród” jako wspólnotowy adresat (choć zawsze równoważony dodanym na
bezdechu „społeczeństwem”). Brakuje odwołań do chrześcijańskiego dziedzictwa i
historycznej dumy, nic o suwerenności, obronie wartości. Gdyby zakryć partyjne
emblematy, można by pomyśleć, że mamy do czynienia z polską wersją któregoś z
nowych ultralewicowych ruchów święcących dziś triumfy w południowej Europie.
Tyle że o ile grecka Syriza bądź
hiszpański Podemos wyrastają z autentycznego zmęczenia kryzysem tamtejszych
społeczeństw, PiS po omacku ślizga się po trudnych jeszcze do ogarnięcia
nastrojach Polaków, którzy kryzysu realnie nie zaznali, ciągle jeszcze mogą
się cieszyć rosnącym poziomem życia, lecz wyczuwają już, że obecny model
rozwojowy powoli się wyczerpuje. Najbliższe lata będą przełomowe, bo jeśli
pojawi się siła polityczna zdolna do sformułowania wiarygodnej diagnozy,
zapewne zgarnie całą pulę.
Na nieszczęście dla PiS język
agresywnej rewindykacji wiedzie na manowce. Partia, która kiedyś narzucała pozostałym tematy, teraz już tylko
podąża za roszczeniami związków zawodowych, które zwietrzyły w roku wyborczym
szansę przyparcia rządu do muru. Zorientowanym na szybki sukces związkowcom
być może uda się osiągnąć niektóre cele. Lecz polityka rządzi się innymi
prawami. Po ćwierćwieczu uczenia się demokracji trudno sądzić, że metoda
„ciemny lud to kupi” komukolwiek przyniosła władzę. Nawet w ogłupianiu wyborców
potrzeba dziś większej finezji.
Rzecz znamienna - wiodącemu dotąd
prym w demagogicznej licytacji szefowi Solidarności Piotrowi Dudzie nieraz
przypisywano chęć odebrania Kaczyńskiemu przywództwa na prawicy. A teraz można
by pomyśleć, że wskazany przez prezesa Andrzej Duda walczy nie tyle o
prezydenturę, ile o... przywództwo w Solidarności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz