wtorek, 3 lutego 2015

Przedrzeźniacze



Opozycja jest oczywistym elementem systemu demokratycznego. Ale układ władza-opozycja może ulec dewastacji. Pokazują to ostatnie wydarzenia w kraju.

Konflikt między PiS a Platformą, który trwa od 10 lat, przeszedł przez kilka etapów i liczne próby sił, doprowadzając w konsekwen­cji do wynaturzenia systemu polityczne­go w Polsce. Usunął w istocie z pola poli­tycznego inne formacje lub je tak mocno zmarginalizował, że pozostaje im co naj­wyżej rola kanap, wasali, przybudówek, słabszych koalicjantów.
Siła tego duopolu, ale i jego ograni­czenia wynikają z zasadniczego sensu konfliktu, którym jest walka między III a IV RP. Platforma nie jest zwykłą par­tią rządzącą, ponieważ dźwiga ciężar obrony systemu liberalno-demokratycznego. Ale przede wszystkim PiS nie jest zwykłą opozycją. To partia, która po zwycięstwie zamierza zmienić podstawy państwa, system wartości, dokonać - jak to nazwał kiedyś Ludwik Dorn-redystrybucji prestiżu. Mato być całkowita zmiana społecznej hierarchii, unieważnienie dotychczasowych kryte­riów sukcesu, odejście od liberalnego, konkurencyjnego paradygmatu, uczy­nienie z państwa głównego dysponenta nagród i pozycji obywateli.


Państwo w takiej wersji, w rękach odpowiednich ludzi, jest w stanie robić cuda: niemożliwe staje się możliwe, reguły wolnego rynku mogą być zanegowane, reformy cofnięte, to co zamknięte - triumfalnie otwarte i odwrotnie. Stąd to „przedrzeźnianie” ze strony pisowskiej opozycji, jeśli rzą­dzący chcą tak, to znaczy, że ma być dokładnie odwrotnie, bez względu na re­alia, obiektywne racje, reguły ekonomii. Przyszła władza, a dzisiejsza opozycja, chce się jawić jako upragniony, wszech­władny czarodziej, który może odwró­cić nieodwracalne, ukarać wskazanych przez siebie złoczyńców, nie ulegać wymogom międzynarodowego pra­wa, odejść od reguł globalnego rynku, od „dyktatu” finansowych potęg.
To jest ta bajka, którą opowiada PiS, chociaż nie ma żadnych realnych in­strumentów, aby te współczesne regu­ły działania świata pominąć. Ale par­tia Kaczyńskiego tak już postępowała w czasie swoich rządów. „Cwaniakowała” w kraju, w polityce zagranicznej i finansowej była zaś bardzo pokorna i praktycznie pozostawała w tak wyszy­dzanym dzisiaj mainstreamie. Zarzuty na prawicy wobec podpisania traktatu lizbońskiego przez Lecha Kaczyńskie­go skończyły się dopiero po katastrofie smoleńskiej. PiS podtrzymuje teraz le­gendę, jakoby prowadził samodzielną, niepokorną politykę, wbrew wielkim mocarstwom, Unii Europejskiej, Niem­com, Rosji.
Prawda jest jednak taka, że Jarosław Kaczyński chciał mieć spokój w rela­cjach zewnętrznych, polityki między­narodowej się bał, nie rozumiał i nie o nią mu chodziło. Zasadniczy teatr do­tyczył „rynku wewnętrznego”, tej sfery, która - jak się okazało - pozostawała, ku zdumieniu liberalnej części spo­łeczeństwa, poza kontrolą Unii i mię­dzynarodowych instytucji. Kaczyński mógł zaprowadzać IV R P w całkowitym spokoju, ponieważ Unia nie wyobrażała sobie takich ekscesów u nowych państw członkowskich. Ale czasy się zmieniły. Porządki Orbana na Węgrzech zwró­ciły uwagę na to, że model liberalnej demokracji może zostać w środku unij­nej Europy zanegowany. Niemniej Pis podtrzymuje wersję, że w ramach Unii można budować zupełnie nowe pań­stwo, na wzór węgierskiego albo turec­kiego (dwa wzory wspomniane przez prezesa Kaczyńskiego). Ma to tworzyć wrażenie, że jest możliwa zasadnicza alternatywa wobec istniejącego porząd­ku ustrojowego.
Ale nie ma już dzisiaj takiego świata, jaki - tworząc swoją opozycyjną legen­dę - obiecuje partia Kaczyńskiego. Rze­czywistość gwałtownie przyspieszyła, zmieniły się sojusze, grupy interesów, priorytety. Czasy, kiedy Polska miała być regionalną potęgą, a Lech Kaczyń­ski chciał budować pozycję lidera Euro­py Środkowo-Wschodniej, się skończyły. Litwa, mająca zresztą z Polską fatalne stosunki, weszła właśnie do strefy wa­luty euro, Czechy i Słowacja ciążą ku Rosji, Węgry prowadzą pokrętną poli­tykę, trochę podobną jak PiS: na rynek wewnętrzny Orban „cwaniakuje”, ale jak przychodzi co do czego, układa się z Unią i dogaduje z Putinem, czego wytłuma­czenie przychodzi z coraz większym tru­dem polskim prawicowym publicystom. Kaczyński już to przestał tłumaczyć. Wydaje się, że wciąż liczy na polską od­rębność, na prowincjonalizm, że będzie mistrzem Podlasia i Śląska i nikt mu tego nie odbierze.
Dosadnie, ale trafnie cele PiS okre­ślił ostatnio Karol Modzelewski, który stwierdził, że wyborcy tej partii nie oczekują, że znacząco poprawi ona stan i pozycję kraju, ale za to z pew­nością „pogoni sk...synów, którym się udało”. Innymi słowy - zredukuje po­czucie krzywdy, jak się wydaje, kluczo­we w rozumieniu motywacji elektoratu ugrupowania Kaczyńskiego. Zapewne nawet duża część wyborców PiS zdaje sobie sprawę z globalnego charakteru dzisiejszej gospodarki i finansów, gdzie pole ekonomicznego manewru narodo­wych państw, zwłaszcza średnich, jest niewielkie, i to niezależnie od wojow­niczej retoryki, jaką by jakiś rząd sto­sował. Dlatego oczekiwania wobec PiS, jak się wydaje, pokrywają się z zamia­rami tej partii, która jest w istocie opo­zycją „sektorową” i przede wszystkim chce po zdobyciu władzy „pogrzebać” w kwestiach pozarynkowych: polity­ce karnej i sądownictwie, w służbach specjalnych, edukacji, polityce histo­rycznej i rozliczeniowej, w mediach. Chce jeszcze silniej związać państwo z Kościołem. Ale przede wszystkim za­mierza dokonać wielkiej wymiany kadr na swoich ludzi, czyli właśnie „pogonić”. To jest istota opozycyjności PiS.
Potwierdzają to niedawne reakcje zarówno polityków, jak i publicystów radykalnej prawicy na bieżące wyda­rzenia. Przy okazji kryzysu „lekarskie­go” PiS nie przedstawiał alternatywnego rozwiązania problemów finansowania służby zdrowia. Właściwie jedynym i po­wtarzającym się motywem było: trzeba wyrzucić ministra Arłukowicza. Kiedy wybuchł protest górników, pojawiła się kolejna fraza: ta władza nie ma moral­nego prawa do naprawiania i reformo­wania czegokolwiek, musi odejść.
Widać tu typową dla PiS narrację: nie ma problemów samych w sobie, są tylko źli ludzie, którzy (z nienazwanych po­wodów) działają przeciwko interesom kraju. Ostatnio ponownie można było przeczytać na jednym z prawicowych portali o „antypolskiej” działalności Tuska, teraz już jako przewodniczące­go Rady Europejskiej. Opinia publiczna na takie inwektywy już się znieczuliła, ale są to rzeczy niesłychane. PiS narze­kający na medialne ataki, w istocie jest traktowany według taryfy ulgowej.

PiS próbuje stworzyć przeświad­czenie, że w tegorocznych wybo­rach nie chodzi o prostą wymianę władzy - teraz w Polsce toczy się walka aniołów z siłami diabelskimi. Potem nie­bo cofnie reformy piekła. Wszyscy, któ­rzy wciąż uważają, że w kraju odbywa się normalna (choć brutalna) rywalizacja pomiędzy władzą a opozycją, najwy­raźniej nie zaglądają na takie portale jak wPolityce.pl. czy niezależna.pl. To tam są wyrażane prawdziwe poglądy PiS, nie upudrowane wizerunkowymi wzglę­dami. Tam też ujawnia się całe ideolo­giczne zaplecze tego ugrupowania, które będzie się domagać udziału w profitach rządzenia po ewentualnym jego dojściu do władzy.
Trwa bicie z całej siły w największe bębny, jakie są akurat dostępne. Ner­wica przedwyborcza powoduje, że sam Kaczyński jeździ na przykład na Śląsk, włącza się aktywnie w konflikt między górnikami a rządem, i mówi rzeczy nie­stworzone, bez żadnej odpowiedzialno­ści i racjonalnej zasady. Widać zresztą, że czyni to niejako z wewnętrznym zawstydzeniem, z jakimś zażenowa­niem, z pełną świadomością, że chodzi wyłącznie o przywalenie rządowi, we­pchnięcie go w niszczącą konfrontację ze społeczeństwem.
Taki rodzaj opozycyjności prowadzi do wyjałowienia, niszczy jakąkolwiek „merytorykę”, jak lubił mówić i udawać wczorajszy ersatz-premier PiS prof. Piotr Gliński. Taka opozycja obniża jakość rzą­dzenia, bo i władza wówczas - z braku kompetentnego kontrolera - mniej się stara, mając świadomość, że nie o kon­kretne programy, wizje, rozwiązania tu chodzi. Platforma rządziłaby o wie­le lepiej, mając po przeciwnej stronie partię, która potrafiłaby wiarygodnie, precyzyjnie, pozostając w patrzeniu na demokrację i ekonomię w europejskim mainstreamie, wskazać na błędy, nieróbstwo, bylejakość. Ale takiego so­lidnego krytyka brakuje.
Pozostaje goła walka o władzę i prze­konanie, że wygrywa się nie za pomocą rzeczowych argumentów, lecz czystej emocji. Zanikł więc praktycznie gabinet cieni PiS, który kiedyś montował tenże prof. Gliński, nie słychać, żeby ktoś pra­cował nad konkretnymi problemami, zbierał diagnozy, ekspertyzy i rekomen­dacje mające poprawić to, co popsuły i psują rządy PO. Wiadomo już, że nie będzie pisowskiego audytu rządów Plat­formy, który zapowiadano. Kandydat PiS na prezydenta Andrzej Duda, gdy Arłukowicz spierał się z lekarzami, zapropo­nował debatę tzw. merytoryczną, ale jak konflikt został przezwyciężony, o swoim pomyśle chyba zapomniał, a przynaj­mniej nic o nim nie słychać. Wszystko jest chwilowe, od przypadku do przy­padku, a potem porzucane.
Im mniej jest zatem argumentów i im więcej nienawiści, tym jeszcze bardziej wzmacnia się duopol i powiększa rów dzielący nie tylko obie partie, PiS i PO, a także ich elektoraty.
Nazywamy to „efektem PiS”. Powoduje on, że w kraju panuje permanentny nad­ zwyczajny stan nadzwyczajny. Retory­ka tego konfliktu jest taka: aby załatwić najmniejszą kwestię, musi zmienić się wszystko. Bez nowej władzy ludzie będą źle leczeni, sędziowie będą sądzić bez sensu, górnictwo upadnie, kredytobior­cy we frankach pójdą z torbami, a nierozmnażające się społeczeństwo wymrze. Taka wojna niszczy systemową opozycyjność i jej przydatność dla kontroli i krytykowania władzy.
Zwykło się mówić, że ten stan rzeczy, ta dwubiegunowość polskiej polityki jest w interesie tak PiS, jak i PO, które w swoich zmaganiach zadeptują inne ugrupowania. Ale też skutkiem tej sy­tuacji jest pogłębianie się mglistości programowej każdej z dwóch partii, rozmywanie ich tożsamości. Czym jest dzisiaj PiS, a czym PO w sprawach go­spodarczych, społecznych i - nazwijmy to tak - ideowych? Zwłaszcza że bez prze­rwy, zależnie od aktualnego konfliktu, od sprawy, która akurat przyciąga uwagę PiS, określa się nie wedle racji i swoich preferencji programowych, a wedle re­gulaminu walki.
I znowu wraca (tak już zdawało się zużyty) podział wedle innego kryte­rium: albo jesteś za PiS, bo tylko ono jest w stanie odebrać władzę PO, albo jesteś za PO, bo tylko ona jest w stanie zatrzy­mać PiS. I wybierasz przeciwko Kaczyń­skiemu, nawet jeśli Platformy nie lubisz, masz jej dość. Refleksem tego dylematu jest modne dzisiaj nawoływanie do po­pierania PSL jako partii współrządzącej, a więc pozostającej w konflikcie z Ka­czyńskim, niemniej nieobciążonej w tej samej mierze winami Tuska i Kopacz. Poza tym akurat ludowcy na tle innych formacji ma ją jakąś rozpoznawalną toż­samość polityczną i programową, jak też swoją własną politykę społeczną.
I na tym koniec, już nie ma żadnej in­nej siły, która by - tak to dzisiaj wygląda - liczyła się realnie w polskiej polityce. Palikot odjechał, planktony prawicowe zostały wchłonięte przez PiS, a SLD gasi za sobą światło. Grzegorz Napieralski, były przewodniczący Sojuszu, właśnie wyrzucany z niego przez Leszka Millera, mówi otwarcie o problemie partii, która jest w opozycji i musi znaleźć politykę wobec dominującego duopolu PiS-PO. „Dwa lata temu - w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” - mówiłem, że musi­my być partią równego dystansu do PiS i do Platformy. Ale to Platforma jest naszym głównym rywalem, bo to ona rządzi. Nie można pozyskiwać ludzi zniechęconych do PO, jeśli mruga się do nich, że tak naprawdę największym przeciwnikiem jest PiS, a rząd Tuska czy Kopacz nie jest taki zły, więc go oszczę­dzamy”. I zdaje się tłumaczyć, że zasa­da równego dystansu, za którą się opo­wiada, oznacza, że nie usprawiedliwia rządów Kaczyńskiego, ale „dziś PiS jest w opozycji. Spierajmy się z nimi, ale władzę musimy odebrać Platformie, nie im”. Nie rozumie, że on nikomu władzy nie odbierze, bo odbierał będzie ewen­tualnie Kaczyński. I na tym polega dra­mat Napieralskiego i jemu podobnych.

W normalnych warunkach Platfor­ma zapewne już - choćby przez zwyczajne zmęczenie wyborców - latałaby nisko w sondażach. Ale „pozapisowska” opozycja jest zawsty­dzająco, kompromitują co słaba. Trudno to nazwać inaczej niż polityczną impo­tencją. Tak więc nic nie wskazuje na to, że w nadchodzących wyborach parla­mentarnych będziemy wybierać między opozycją a rządzącymi. Że przyjrzymy się programom i kadrom obu partii i wybie­rzemy lepszy zestaw. Będziemy wybierać między Jarosławem Kaczyńskim a Ewą Kopacz. Między2005-07 a2007-15. To bę­dzie plebiscyt, głosowanie na odczucia, wrażenia, atmosferę. To, że już od dawna ekonomia, realne parametry gospodar­cze, nie mają żadnego wpływu na wy­nik wyborów w Polsce, wynika z faktu, że działa trujący „efekt PiS”.



Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz