Opozycja
jest oczywistym elementem systemu demokratycznego. Ale układ władza-opozycja
może ulec dewastacji. Pokazują to ostatnie wydarzenia w kraju.
Konflikt
między PiS a Platformą, który trwa od 10 lat, przeszedł przez kilka etapów i
liczne próby sił, doprowadzając w konsekwencji do wynaturzenia systemu
politycznego w Polsce. Usunął w istocie z pola politycznego inne formacje lub
je tak mocno zmarginalizował, że pozostaje im co najwyżej rola kanap, wasali,
przybudówek, słabszych koalicjantów.
Siła tego duopolu, ale i jego
ograniczenia wynikają z zasadniczego sensu konfliktu, którym jest walka między
III a IV RP. Platforma nie jest zwykłą partią rządzącą, ponieważ
dźwiga ciężar obrony systemu liberalno-demokratycznego. Ale przede wszystkim
PiS nie jest zwykłą opozycją. To partia, która po zwycięstwie zamierza zmienić
podstawy państwa, system wartości, dokonać - jak to nazwał kiedyś Ludwik
Dorn-redystrybucji prestiżu. Mato być całkowita zmiana społecznej hierarchii,
unieważnienie dotychczasowych kryteriów sukcesu, odejście od liberalnego,
konkurencyjnego paradygmatu, uczynienie z państwa głównego dysponenta nagród i
pozycji obywateli.
Państwo w takiej wersji, w
rękach odpowiednich ludzi, jest w stanie robić cuda: niemożliwe staje się
możliwe, reguły wolnego rynku mogą być
zanegowane, reformy cofnięte, to co zamknięte - triumfalnie otwarte i
odwrotnie. Stąd to „przedrzeźnianie” ze strony pisowskiej opozycji, jeśli rządzący
chcą tak, to znaczy, że ma być dokładnie odwrotnie, bez względu na realia,
obiektywne racje, reguły ekonomii. Przyszła władza, a dzisiejsza opozycja, chce
się jawić jako upragniony, wszechwładny czarodziej, który może odwrócić
nieodwracalne, ukarać wskazanych przez siebie złoczyńców, nie ulegać wymogom
międzynarodowego prawa, odejść od reguł globalnego rynku, od „dyktatu”
finansowych potęg.
To jest ta bajka, którą opowiada
PiS, chociaż nie ma żadnych realnych instrumentów, aby te współczesne reguły
działania świata pominąć. Ale partia Kaczyńskiego tak już postępowała w czasie
swoich rządów. „Cwaniakowała” w kraju, w polityce zagranicznej i finansowej
była zaś bardzo pokorna i praktycznie pozostawała w tak wyszydzanym dzisiaj
mainstreamie. Zarzuty na prawicy wobec podpisania traktatu lizbońskiego przez
Lecha Kaczyńskiego skończyły się dopiero po katastrofie smoleńskiej. PiS
podtrzymuje teraz legendę, jakoby prowadził samodzielną, niepokorną politykę,
wbrew wielkim mocarstwom, Unii Europejskiej, Niemcom, Rosji.
Prawda jest jednak taka, że
Jarosław Kaczyński chciał mieć spokój w relacjach zewnętrznych, polityki
międzynarodowej się bał, nie rozumiał i nie o nią
mu chodziło. Zasadniczy teatr dotyczył „rynku wewnętrznego”, tej sfery, która
- jak się okazało - pozostawała, ku zdumieniu liberalnej części społeczeństwa,
poza kontrolą Unii i międzynarodowych instytucji. Kaczyński mógł zaprowadzać IV
R P w całkowitym spokoju, ponieważ Unia nie wyobrażała sobie takich ekscesów u
nowych państw członkowskich. Ale czasy się zmieniły. Porządki Orbana na
Węgrzech zwróciły uwagę na to, że model liberalnej demokracji może zostać w
środku unijnej Europy zanegowany. Niemniej Pis podtrzymuje
wersję, że w ramach Unii można budować zupełnie nowe państwo, na wzór
węgierskiego albo tureckiego (dwa wzory wspomniane przez prezesa Kaczyńskiego).
Ma to tworzyć wrażenie, że jest możliwa zasadnicza alternatywa wobec
istniejącego porządku ustrojowego.
Ale nie ma już dzisiaj takiego
świata, jaki - tworząc swoją opozycyjną legendę - obiecuje partia
Kaczyńskiego. Rzeczywistość gwałtownie przyspieszyła, zmieniły się sojusze,
grupy interesów, priorytety. Czasy, kiedy Polska miała być regionalną potęgą, a
Lech Kaczyński chciał budować pozycję lidera Europy Środkowo-Wschodniej, się
skończyły. Litwa, mająca zresztą z Polską fatalne stosunki, weszła właśnie do
strefy waluty euro, Czechy i Słowacja ciążą ku Rosji, Węgry prowadzą pokrętną
politykę, trochę podobną jak PiS: na rynek wewnętrzny Orban „cwaniakuje”, ale
jak przychodzi co do czego, układa się z Unią i dogaduje
z Putinem, czego wytłumaczenie przychodzi z coraz większym trudem polskim
prawicowym publicystom. Kaczyński już to przestał tłumaczyć. Wydaje się, że
wciąż liczy na polską odrębność, na prowincjonalizm, że będzie mistrzem
Podlasia i Śląska i nikt mu tego nie odbierze.
Dosadnie, ale trafnie cele PiS
określił ostatnio Karol Modzelewski, który stwierdził, że wyborcy tej partii
nie oczekują, że znacząco poprawi ona stan i pozycję kraju, ale za to z pewnością
„pogoni sk...synów, którym się udało”. Innymi słowy - zredukuje poczucie
krzywdy, jak się wydaje, kluczowe w rozumieniu motywacji elektoratu
ugrupowania Kaczyńskiego. Zapewne nawet duża część wyborców PiS zdaje sobie
sprawę z globalnego charakteru dzisiejszej gospodarki i finansów, gdzie pole
ekonomicznego manewru narodowych państw, zwłaszcza średnich, jest niewielkie,
i to niezależnie od wojowniczej retoryki, jaką by jakiś rząd stosował.
Dlatego oczekiwania wobec PiS, jak się wydaje, pokrywają się z zamiarami tej
partii, która jest w istocie opozycją „sektorową” i przede wszystkim chce po
zdobyciu władzy „pogrzebać” w kwestiach pozarynkowych: polityce karnej i
sądownictwie, w służbach specjalnych, edukacji, polityce historycznej i
rozliczeniowej, w mediach. Chce jeszcze silniej związać państwo z Kościołem.
Ale przede wszystkim zamierza dokonać wielkiej wymiany kadr na swoich ludzi,
czyli właśnie „pogonić”. To jest istota opozycyjności PiS.
Potwierdzają to niedawne reakcje
zarówno polityków, jak i publicystów radykalnej prawicy na bieżące wydarzenia.
Przy okazji kryzysu „lekarskiego” PiS nie przedstawiał alternatywnego rozwiązania problemów finansowania służby zdrowia.
Właściwie jedynym i powtarzającym się motywem było: trzeba wyrzucić ministra
Arłukowicza. Kiedy wybuchł protest górników, pojawiła się kolejna fraza: ta
władza nie ma moralnego prawa do naprawiania i reformowania czegokolwiek,
musi odejść.
Widać tu typową dla PiS narrację:
nie ma problemów samych w sobie, są tylko źli ludzie, którzy (z nienazwanych powodów)
działają przeciwko interesom kraju. Ostatnio ponownie można było przeczytać na
jednym z prawicowych portali o „antypolskiej” działalności Tuska, teraz już
jako przewodniczącego Rady Europejskiej. Opinia publiczna na takie inwektywy
już się znieczuliła, ale są to rzeczy niesłychane. PiS narzekający na medialne
ataki, w istocie jest traktowany według taryfy ulgowej.
PiS próbuje stworzyć przeświadczenie,
że w tegorocznych wyborach nie chodzi o prostą wymianę władzy - teraz w Polsce toczy się walka aniołów z siłami
diabelskimi. Potem niebo cofnie reformy piekła. Wszyscy, którzy wciąż
uważają, że w kraju odbywa się normalna (choć brutalna) rywalizacja pomiędzy
władzą a opozycją, najwyraźniej nie zaglądają na takie portale jak wPolityce.pl. czy niezależna.pl. To tam są wyrażane prawdziwe poglądy
PiS, nie upudrowane wizerunkowymi względami. Tam też ujawnia się całe ideologiczne
zaplecze tego ugrupowania, które będzie się domagać udziału w profitach
rządzenia po ewentualnym jego dojściu do władzy.
Trwa bicie z całej siły w
największe bębny, jakie są akurat dostępne. Nerwica przedwyborcza powoduje, że
sam Kaczyński jeździ na przykład na Śląsk, włącza się aktywnie w konflikt
między górnikami a rządem, i mówi rzeczy niestworzone, bez żadnej
odpowiedzialności i racjonalnej zasady. Widać zresztą, że czyni to niejako z
wewnętrznym zawstydzeniem, z jakimś zażenowaniem, z pełną świadomością, że
chodzi wyłącznie o przywalenie rządowi, wepchnięcie go w niszczącą
konfrontację ze społeczeństwem.
Taki rodzaj opozycyjności prowadzi
do wyjałowienia, niszczy jakąkolwiek „merytorykę”, jak lubił mówić i udawać
wczorajszy ersatz-premier
PiS prof. Piotr
Gliński. Taka opozycja obniża jakość rządzenia, bo i władza wówczas - z braku
kompetentnego kontrolera - mniej się stara, mając świadomość, że nie o konkretne
programy, wizje, rozwiązania tu chodzi. Platforma rządziłaby o wiele lepiej,
mając po przeciwnej stronie partię, która potrafiłaby wiarygodnie, precyzyjnie,
pozostając w patrzeniu na demokrację i ekonomię w europejskim mainstreamie, wskazać na błędy, nieróbstwo, bylejakość. Ale
takiego solidnego krytyka brakuje.
Pozostaje goła walka o władzę i
przekonanie, że wygrywa się nie za pomocą rzeczowych argumentów, lecz czystej
emocji. Zanikł więc praktycznie gabinet cieni PiS, który kiedyś montował tenże
prof. Gliński, nie słychać, żeby ktoś pracował nad konkretnymi problemami,
zbierał diagnozy, ekspertyzy i rekomendacje mające poprawić to, co popsuły i
psują rządy PO. Wiadomo już, że nie będzie pisowskiego audytu rządów Platformy,
który zapowiadano. Kandydat PiS na prezydenta Andrzej Duda, gdy Arłukowicz
spierał się z lekarzami, zaproponował debatę tzw. merytoryczną, ale jak
konflikt został przezwyciężony, o swoim pomyśle chyba zapomniał, a przynajmniej
nic o nim nie słychać. Wszystko jest chwilowe, od przypadku do przypadku, a
potem porzucane.
Im mniej jest zatem argumentów i
im więcej nienawiści, tym jeszcze bardziej wzmacnia się duopol i powiększa rów
dzielący nie tylko obie partie, PiS i PO, a także ich elektoraty.
Nazywamy to „efektem PiS”.
Powoduje on, że w kraju panuje permanentny nad zwyczajny stan nadzwyczajny.
Retoryka tego konfliktu jest taka: aby załatwić najmniejszą kwestię, musi
zmienić się wszystko. Bez nowej władzy ludzie będą źle leczeni, sędziowie będą
sądzić bez sensu, górnictwo upadnie, kredytobiorcy we frankach pójdą z
torbami, a nierozmnażające się społeczeństwo wymrze. Taka wojna niszczy
systemową opozycyjność i jej przydatność dla kontroli i krytykowania władzy.
Zwykło się mówić, że ten stan rzeczy,
ta dwubiegunowość polskiej polityki jest w interesie tak PiS, jak i PO, które
w swoich zmaganiach zadeptują inne ugrupowania. Ale
też skutkiem tej sytuacji jest pogłębianie się mglistości programowej każdej z
dwóch partii, rozmywanie ich tożsamości. Czym jest dzisiaj PiS, a czym PO w
sprawach gospodarczych, społecznych i - nazwijmy to tak - ideowych? Zwłaszcza
że bez przerwy, zależnie od aktualnego konfliktu, od sprawy, która akurat
przyciąga uwagę PiS, określa się nie wedle racji i swoich preferencji
programowych, a wedle regulaminu walki.
I znowu wraca (tak już zdawało się
zużyty) podział wedle innego kryterium: albo jesteś
za PiS, bo tylko ono jest w stanie odebrać władzę PO, albo jesteś za PO, bo
tylko ona jest w stanie zatrzymać PiS. I wybierasz przeciwko Kaczyńskiemu,
nawet jeśli Platformy nie lubisz, masz jej dość. Refleksem tego dylematu jest
modne dzisiaj nawoływanie do popierania PSL jako partii współrządzącej, a więc
pozostającej w konflikcie z Kaczyńskim, niemniej nieobciążonej w tej samej
mierze winami Tuska i Kopacz. Poza tym akurat ludowcy na tle innych formacji ma
ją jakąś rozpoznawalną tożsamość polityczną i programową, jak też swoją własną
politykę społeczną.
I na tym koniec, już nie ma żadnej
innej siły, która by - tak to dzisiaj wygląda - liczyła się realnie w polskiej polityce. Palikot odjechał, planktony
prawicowe zostały wchłonięte przez PiS, a SLD gasi za sobą światło. Grzegorz
Napieralski, były przewodniczący Sojuszu, właśnie wyrzucany z niego przez
Leszka Millera, mówi otwarcie o problemie partii, która jest w opozycji i musi
znaleźć politykę wobec dominującego duopolu PiS-PO. „Dwa lata temu - w
wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” - mówiłem, że musimy być partią równego
dystansu do PiS i do Platformy. Ale to Platforma jest naszym głównym rywalem,
bo to ona rządzi. Nie można pozyskiwać ludzi zniechęconych do PO, jeśli mruga
się do nich, że tak naprawdę największym przeciwnikiem jest PiS, a rząd Tuska
czy Kopacz nie jest taki zły, więc go oszczędzamy”. I zdaje się tłumaczyć, że
zasada równego dystansu, za którą się opowiada, oznacza, że nie
usprawiedliwia rządów Kaczyńskiego, ale „dziś PiS jest w opozycji. Spierajmy
się z nimi, ale władzę musimy odebrać Platformie, nie im”. Nie rozumie, że on
nikomu władzy nie odbierze, bo odbierał będzie ewentualnie Kaczyński. I na tym
polega dramat Napieralskiego i jemu podobnych.
W normalnych warunkach Platforma
zapewne już - choćby przez zwyczajne zmęczenie wyborców - latałaby nisko w sondażach. Ale „pozapisowska”
opozycja jest zawstydzająco, kompromitują co słaba. Trudno to nazwać inaczej
niż polityczną impotencją. Tak więc nic nie wskazuje na to, że w nadchodzących
wyborach parlamentarnych będziemy wybierać między opozycją a rządzącymi. Że
przyjrzymy się programom i kadrom obu partii i wybierzemy lepszy zestaw.
Będziemy wybierać między Jarosławem Kaczyńskim a Ewą Kopacz. Między2005-07
a2007-15. To będzie plebiscyt, głosowanie na odczucia, wrażenia, atmosferę.
To, że już od dawna ekonomia, realne parametry gospodarcze, nie mają żadnego
wpływu na wynik wyborów w Polsce, wynika z faktu, że działa trujący „efekt
PiS”.
Mariusz Janicki,
Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz