Kamil Durczok leży.
Nie tylko w szpitalu. Leży tak w ogóle. Czy jeszcze się podniesie? Czy wróci na
wizję?
MAŁGORZATA ŚWIĘCHOWICZ, RAFAŁ GĘBURA
W poniedziałek
rano Kamil Durczok przybity idzie do TOK FM. Dominika Wielowieyska pyta: - Czy myślisz, że poprowadzisz jeszcze „Fakty” TVN?
Długo milczy. W końcu mówi, że
myśli o tym, jak przeżyć do jutra. - Jestem zdemolowanym psychicznie facetem,
który trzyma się w sumie tylko dzięki temu, że żona, z którą się rozstałem,
jest dla mnie cały czas wsparciem i jest ze mną w takim momencie. Bardzo bym
chciał jeszcze poprowadzić „Fakty”. Bardzo bym chciał.
Z żoną Marianną już nie są, ale
też nie są po rozwodzie. Wzięła urlop, jest przy nim. Nie chce rozmawiać. -
Myślę, że za wcześnie - tłumaczy, - Może przyjdzie czas.
Na razie gasi pożary na różnych
frontach. Gasi niemal dosłownie. W ostatniej chwili Kamil Durczok otrzymuje z
redakcji „Wprost” pytania, na które ma odpowiedzieć do godz. 20.00 w piątek.
Zona Durczoka reaguje listem do „Wprost”. Otwartym. „Niszczycie człowieka”
- pisze.
Milczenie
W TVN gorąco byłoby
teraz nawet bez całej tej afery. Za chwilę, być może na dniach, ktoś ją kupi.
Stacja po prawie 18 latach zmieni właściciela. Nowe porządki, być może nowi
ludzie. Dość, by się niepokoić i zastanawiać, co dalej. Atu jeszcze ta bomba z
Durczokiem. Nagle faktem numer jeden w Polsce
jest fakt dotyczący samych „Faktów”. Nastroje w zespole minorowe. Cios w
głównego prowadzącego to cios w program, w jego prestiż, pozycję. A więc
pośrednio w każdego, kto w tym programie pracuje.
Ci, którzy żyją z tego, że
opowiadają o faktach, na temat tego faktu wolą
milczeć. Reporter „Faktów” Paweł Pluska: - Nie będę się wypowiadał,
absolutnie...
Dziękuje bardzo, pozdrawia.
Katarzyna Kolenda-Zaleska: -
Niestety, ja się w tej sprawie nie wypowiadam, przepraszam...
Pogodynka Omenaa Mensah, która kilka
dni wcześniej powiedziała, że oczywiście „jak wszyscy” wie, kogo dotyczą
zarzuty molestowania, czym rozpętała burzę - teraz też docenia walory
dyskrecji. Przez swoją menedżerkę odpowiada, że nie będzie zabierała głosu.
Klaudia Carlos nic nie powie, bo Durczok nigdy nie był jej szefem. I tak
odmowa za odmową.
Zgadza się parę osób, ale anonimowo.
Z tego tylko jedna mówi o Durczoku ciepło, że porządny facet, serdeczny, sympatyczny.
- Gdy kilka lat temu przeżywałem śmierć jednej z najbliższych osób, zadzwonił,
pocieszał. Oferował pomoc - opowiada. Nie wierzy w doniesienia „Wprost”, ani
te z ubiegłego tygodnia, ani te wcześniejsze, z początku lutego, gdy tygodnik
zasugerował, że „popularna twarz telewizyjna”
molestuje podwładne. Napisano, że do jednej z dziennikarek „popularna twarz”
odezwała się tak: „Widzę, że nie masz majtek pod dżinsami. Jedziemy do mnie?
Oprzesz się, suko, o ścianę, a ja wejdę od tyłu”.
We „Wprost” nie padło nazwisko „popularnej
twarzy”, ale w sieci szybko pojawiły się komentarze, że może chodzić o Durczoka.
Jeden z pracowników TVN: - Kamil przemykał korytarzami jak cień. Nie było specjalnie
nerwowo, ale wyraźnie wyczuwało się napięcie. Tak jakby wszyscy doskonale
wiedzieli, że ciąg dalszy nastąpi.
Drugi: - Mógł wyjść i powiedzieć:
to manipulacja. Wygrałby bardzo szybko o wszyscy
by zapomnieli o sprawie molestowania. Ale wolał się schować.
Ta pierwsza publikacja - jak
twierdzi - była niczym koło ratunkowe. Nie złapał.
Po drugiej już nie mógł złapać
oddechu. Twierdzą, że to jego koniec.
- Dla firmy już nie istnieje. Jest
zabity.
- To, co się stało, pokazało, że TVN nie ma kontroli nad własnymi gwiazdami. Wizerunkowo bardzo
źle to wyszło Ale jak się ustrzec przed takimi numerami ?
Okazało się, że nikt nic o nim nie
wie. Przez te wszystkie lata pozostał człowiekiem trochę spoza firmy, przybyszem
z TVP. Tak na niego tu patrzono. Nikt wam nie wskaże jego
przyjaciół, bo ich po prostu nie miał. Miał znajomych z zespołu. Podwładnych. I
wrogów. Zadziwiająco dużo ludzi ucieszyło się po tekście „Wprost”.
A dyskrecja ludzi? Jasne,
większość mówi, że Durczok do „Faktów” już nie wróci, ale jeśli wróci? Lepiej
nic nie mówić. W razie powrotu nie będzie się tym, który zawiódł w godzinie
próby. A w razie definitywnego rozstania nie wyjdzie się na tego, który był
związany z Durczokiem na tyle, że przy złych wiatrach trzeba będzie popłynąć
razem z nim. Także z tego pierwszego względu, jak plotkuje się na TVN-owskich
korytarzach, wyjątkową powściągliwość w zeznaniach przed komisją TVN badającą ewentualne sekscesy szefa „Faktów” wykazują
osoby, które chwilę wcześniej w prywatnych rozmowach z koleżankami i kolegami
były o wiele bardziej gadatliwe.
Milczenie może jednak wynikać także
z czegoś innego. Jakkolwiek by oceniali Durczoka, lubili go czy nie, artykuł z
„Wprost” o seksualnych gadżetach z insynuacjami na temat narkotyków potraktowali
jak cios wybitnie ohydny. Więc jak tu teraz jeszcze kopać leżącego.
Leżenie
Leży. Nie tylko w szpitalu. Leży
tak w ogóle. Czy się jeszcze podniesie?
- Jeśli wytoczy proces o ochronę
dóbr osobistych, rozstrzygnięcie nie przyjdzie szybko. A nawet wygrana nie
wystarczy, żeby to, co się stało, puścić w niepamięć, zniwelować skutki - mówi
dr Łukasz Chojniak, adwokat, karnista. Zachodzi w głowę, czemu miała służyć
ubiegło tygodniowa publikacja „Wprost”: „Kamil Durczok. Fakty po »Faktach«”.
Te wszystkie zdjęcia: talerz z resztkami białego proszku, obok kartka zwinięta
w rulon, szklana fifka, dmuchane lale z sex-shopu, pornografia, roztrzaskana
kamera, rozbite telefony komórkowe. Do tego na zdjęciach jeszcze: dwa krawaty
(z informacją, że należą do szefa „Faktów”), list z Urzędu Skarbowego w
Katowicach zaadresowany do Durczoka (dziennikarze nie podali, że został
nadany w 2011 r.), e-mail od nauczycielki angielskiego (też sprzed lat),
zapiski na kartce z firmowego notesu TVN (także nie z
tego roku).
Wszystko to dziennikarze znaleźli
13 lutego w apartamencie na Mokotowie, którego Durczok nie jest ani
właścicielem, ani go nie wynajmował. Był tam niemal miesiąc wcześniej, 16
stycznia. Mecenas Chojniak popatrzył na zdjęcia we „Wprost” (nie jest
adwokatem Durczoka, żeby była jasność) i pod kątem prawnym, i pod kątem
ludzkim. Nie znalazł odpowiedzi na pytanie: czy zasadna była ich publikacja?
Jakiej misji służyło pokazanie erotycznych gadżetów, co do których przecież
nie ma pewności, że należą do Durczoka?
- Cała sprawa wydaje się szemrana
- mówi prof. Marian Filar, karnista z UMK w Toruniu. Jego zdaniem mogło
dojść do złamania kilku przepisów przez tych, którzy weszli do mieszkania,
robili zdjęcia. - Prawo nie pozwala swobodnie dysponować rzeczami należącymi
do innych. Wejście osób postronnych do mieszkania, które było wynajmowane, jest
naruszeniem miru domowego. Nie usprawiedliwia tego ani to, że znaleziono tam
narkotyki, ani to, że wcześniej w tym mieszkaniu przebywała osoba publicznie
znana - tłumaczy.
- W tej sprawie widzę więcej domniemań
niż faktów. Gdy dziennikarze publikowali zdjęcia tego, co zobaczyli w
mieszkaniu, nie mieli przecież nawet pewności, że resztki proszku to narkotyki
- dodaje dr Chojniak.
Ze wstępnych analiz substancji
zabezpieczonych przez policję wynika, że chodzi o amfetaminę, kokainę.
Znaleziono śladowe ilości, nie wiadomo, czy uda się ustalić gramaturę. Ani tego, kto
zażywał i kiedy. W prokuraturze okręgowej mówią, że zlecone zostały badania
biologiczne i DNA.
Durczok w poprzedni poniedziałek w
TOK FM tłumaczył, że nie wiedział o żadnych narkotykach. W wolnym czasie,
prywatnie odwiedził w mieszkaniu znajomą. Mówił: - To, co tam robiłem, to jest
moja prywatna sprawa.
I jeśli nie zażywał narkotyków, ma
oczywiście rację. Sęk w tym, że chociaż tekstem we „Wprost” zyskał przychylność
części środowiska, które uznało, że jest wrednie kopany, to może to spowodować
druzgocące skutki dla jego kariery. Jak unicestwić w
głowach widzów ewentualne i prawdopodobne skojarzenia dziennikarza z
seksualnymi gadżetami?
Niewiadome
W całej historii jest wiele
niejasności, spekulacji, podejrzeń. Niektóre plotki są zupełnie idiotyczne. Na
przykład, że to robota służb specjalnych lub próba wpłynięcia na wysokość
transakcji sprzedaży TVN.
Albo że to zemsta za ostry wywiad Durczoka z
premier Kopacz. Czyli tygodnik „Wprost”, który najwyraźniej chciał obalić rząd
Tuska, teraz chce pomóc rządowi Kopacz, ale sama Kopacz mści się na „Wprost”,
odmawiając przyjęcia nagrody dla człowieka roku. W sumie kompletny absurd.
Teorie spiskowe lepiej więc
odrzucić. Tym bardziej że - jak to u nas - zapewne o wszystkim zdecydował
przypadek. Kluczowego dnia, 16 stycznia, Durczok nie prowadził „Faktów”. Czy
właśnie tego dnia poszedł odwiedzić znajomą? Czy poszedł dzień wcześniej i
został w mieszkaniu? Czy był tam chwilę, czy dłużej?
To pierwsza niewiadoma. Druga: czy
pod drzwiami mieszkania doszło do szarpaniny? Tak twierdzi jego właściciel
Zbigniew T. oraz tygodnik „Wprost”. Nie potwierdzają tego policjanci, których
wezwał na miejsce. Nie potwierdza w zeznaniach na policji jego żona, która była
świadkiem wydarzeń.
Kim jest T. ? Właściciel spółki
budowlanej i kliniki piękności, na zdjęciach, które zamieszcza na Facebooku,
miłośnik luksusu: egzotyczne wczasy, bankiety. Zabija czas, zagryzając
langusty i odwiedzając Miami. Zdjęcie profilowe: Zbigniew T. w różowym sweterku
trzyma pieska. Piesek wabi się Bentley Tiffany. Czasem towarzyszy mu
piesek Prada.
Apartament na Mokotowie we wrześniu
ubiegłego roku wynajmuje od niego 50-letnia Polka z Frankfurtu, która w
Warszawie ma firmę zajmującą się handlem energią. Płaci czynsz za październik,
później już nie. Zona T., Katarzyna, ważny menedżer w firmie farmaceutycznej,
jest zaniepokojona. Umawia się z kobietą w słynnej restauracji Sowa i
Przyjaciele. Potem wymieniają e-maile. W styczniu okazuje się, że po firmie
handlującej energią nie ma śladu. Nikt nie odbiera firmowych telefonów.
16 stycznia Katarzyna T. jedzie do
apartamentu na Mokotowie, licząc, że zastanie tę, której wynajmuje. Zastaje
całkiem inną kobietę, Elżbietę W., która twierdzi, że o długu nic nie wie, w
apartamencie mieszka tylko od czasu do czasu. Katarzyna T. jedzie na chwilę do miasta, a gdy wraca
i próbuje przekręcić klucz w zamka, za drzwiami słyszy głos mężczyzny, który
tłumaczy, że nie może jej wpuścić. Jest przekonana, że to włamanie. Dzwoni po
męża, a mąż po policję. Atmosfera się zagęszcza. Pod drzwiami wyrasta na
dokładkę Elżbieta W. ze swoim czarnym labradorem. Tłumaczy pokrętnie, że drzwi
są zamknięte, bo w środku jest „postać publiczna”. Zanim przyjedzie policja,
drzwi się otwierają, wybiega Durczok. Zbigniew T. goni go po schodach.
Co dalej? Tu wersje zaczynają się
różnić: we „Wprost” Zbigniew T. mówi o szarpaninie i że dziennikarz na klatce
został spisany przez patrol. Z relacji policjantów wynika natomiast, że
Durczoka wylegitymowali kilkadziesiąt metrów od wyjścia ze strzeżonego
osiedla. Nie ma mowy o szarpaninie. Durczok
wrócił z policją do mieszkania, przeprosił za swoje zachowanie, mówił, że się
pogubił. Wychodzi, nie zabiera żadnych przedmiotów.
Elżbieta W. chce zabrać swoje
rzeczy, ale właściciele nie wiedzą, co należy do niej, a co do kobiety, która
od nich wynajęła apartament. Nie pozwalają na to. Policja nie wchodzi dalej
niż do salonu, nie widzi nic niepokojącego — ani nieporządku, ani narkotyków.
Trzecia niewiadoma: dlaczego
właściciele, choć zaglądają do pokoi, nie zgłaszają policji, że widzą jakiś
biały proszek? Oboje tłumaczą, że w oczy rzucały się erotyczne zabawki i ogólny
bałagan. Zamykają drzwi, jeszcze tego samego dnia wymieniają zamki.
13 lutego, niemal miesiąc po akcji
z policją, T. dzwoni do „Wprost”.
Ale przynajmniej z prawnego punktu
widzenia wszystkie detale z epizodem w apartamencie na Mokotowie mogą się
okazać drugorzędne. Najważniejsza jest bowiem odpowiedź na pytanie, czy Kamil
Durczok molestował dziennikarki i stażystki, czy nie. Jeśli tak, jest
rzeczywiście skończony. Jeśli nie, nie wiadomo. Albo jakimś cudem weźmie
zakręt, albo zapłaci koszmarnie wysoką ceną za niepopełnione winy.
W Okręgowym Inspektoracie Pracy w
Warszawie pytamy, czy wpływały jakieś skargi pracowników lub byłych pracowników
TVN na poniżanie, mobbing czy molestowanie. Nic.
Maria Kacprzak-Rawa, rzeczniczka
prasowa inspektoratu, tłumaczy, że to trudne sprawy do wychwycenia. Można się
czegoś dowiedzieć, jedynie rozdając ankiety wśród pracowników. O ile zgodzi się
na to pracodawca. W tym tygodniu inspekcja pracy rozpoczyna kontrolę w stacji.
Byty nagrody
Durczok do dziennikarstwa trafił
na początku lat 90. Anna Sekudewicz, zastępca redaktora naczelnego Polskiego
Radia w Katowicach, pamięta go ze strajku w fabryce samochodów
małolitrażowych. Ona wtedy robiła reportaż, on przygotowywał swoje pierwsze
relacje. - Widać było, że to jego żywioł - wspomina. - Podziwiałam go, taki
młody reporter, jeszcze student, a tak sobie znakomicie radził.
Ma 24 lata, gdy zostaje redaktorem
naczelnym katowickiego radia TOP FM. Później kariera telewizyjna: lokalny
oddział TVP, awans do Warszawy, prowadzenie głównych ,Wiadomości”, w
końcu przejście do konkurencji. Od dziewięciu lat jest naczelnym „Faktów” TVN. Po drodze nagrody, laury, na końcu sława i pieniądze. Do
tego sympatia widzów spotęgowana jeszcze tym, że na ich oczach toczył zwycięską
wojnę z rakiem. To była historia wzruszająca, a kapitał sympatii przeogromny.
Tak wielki, że nie bardzo wiadomo, co musiałoby się stać, żeby go utracić.
Dokładniej rzecz ujmując: jeszcze niedawno nie było wiadomo.
Gdy Durczok trafił do Warszawy,
żona z synem zostali w Katowicach. Kolorowa prasa czasem pisała, że to
małżeństwo telefoniczne, że w stanie rozpadu, ale o kim ze świata telewizji
czasem tak nie piszą? Kamil Durczok długo rozbrajał plotki zapewnieniami o
dobrych relacjach z żoną. W„Rewii” narzekał jednak na samotne życie w Warszawie.
Na to, że po programie w TVN wraca do pustego mieszkania, zbyt rozemocjonowany, żeby zasnąć, a pójść do knajpy nie ma z
kim, bo koledzy w domach, z rodzinami. „Leżę w łóżku i oglądam telewizję. To
jest takie sobie” - mówił.
W „Vivie!” opowiadał, że czuje się
jak koń w pędzie, z klapkami na oczach. Praca po 12 godzin dziennie, przez 3
lata nie miał nawet czasu kupić sobie zimowych butów. Ale też i po co? Z
mieszkania wchodzi do windy, z windy do samochodu, dalej: garaż w telewizyjnym
biurowcu, winda, praca. Po pracy znów: winda, garaż, mieszkanie... Żeby się
rozerwać, czasami wsiadał na motor, jechał przed siebie.
Co jakiś czas coś tam o nim
wpadało do plotkarskich portali. A to, że ma harleya, że motorówkę, że letni
dom w Szczyrku. W internecie coraz więcej było komentarzy w rodzaju: to już
nie ten biedny, chory Durczok, co kiedyś, ludziom zaczął się wydawać chamski i
cwaniakowaty.
Kamil Durczok wygrał już walkę o
życie. Teraz walczy o twarz, czyli o normalne życie. Pod jednym względem
obecna batalia na pewno będzie trudniejsza. Tym razem nie wszystkich ma po
swojej stronie. Wtedy miliony kibicowały mu, by wrócił na wizję. Teraz oprócz
tych, którzy wciąż go lubią, jest wielu takich, którzy życzą sobie, by zniknął
z niej na zawsze.
Kategoria: życie
- Często wracał na weekendy na
Śląsk, podkreślał, że dobrze się tu czuje. W Katowicach zawsze mówiło się o
nim pozytywnie, jest stąd - mówi Anna Sekudewicz. Celowo nie czytała tego, co
o nim napisało „Wprost”, nie oglądała zdjęć. - Nie chciałam czegoś takiego w
ogóle widzieć - tłumaczy.
Jest razem z Durczokiem w kapitule
Ogólnopolskiego Konkursu Dziennikarskiego im. Krystyny Bochenek. Najpóźniej do
10 marca trzeba wybrać finalistów. Sekudewicz nie wie, czy Durczok zrezygnuje.
Żadna informacja na ten temat do niej nie dotarła.
Wiadomo już jednak, że zrezygnował
z udziału w jury wybierającym blog roku. To pierwszy taki przypadek w historii
konkursu. Miał oceniać w kategorii życie - społeczeństwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz