Kamil Durczok, szef
„Faktów” TVN, dopuszczał się molestowania seksualnego i mobbingu wobec swoich
pracowników. Wysłuchaliśmy wielu historii. Oto jedna z nich.
SYLWESTER LATKOWSKI, OLGA WASILEWSKA, MARCIN DZIERŻANOWSKI, MICHAŁ
MAJEWSKI
O molestowaniu
seksualnym w jednej z dużych stacji telewizyjnych napisaliśmy trzy tygodnie
temu. Nie ujawniliśmy ani nazwy stacji, ani nazwiska dziennikarza, który
dopuszcza! się tego procederu. Powód był jeden: ofiara się na to nie zgodziła.
Dlaczego zatem zdecydowaliśmy się
opublikować tekst „Ukryta prawda” ? Po pierwsze, by zwrócić uwagę na problem.
Według ekspertów w Polsce co dziesiąta kobieta w wieku do 34 lat przyznaje się,
że była obiektem niepożądanego zachowania o podłożu
seksualnym. Ponad jednej piątej współpracownicy robią nieodpowiednie uwagi o
podtekście erotycznym.
Ale byt też inny ważny powód.
Wiedzieliśmy, że ofiar jest
więcej.
I liczyliśmy, że - podobnie jak to
miało miejsce w przypadku analogicznych afer na Zachodzie - nazwanie i opisanie
problemu przerwie zmowę milczenia wokół sprawy. Że ofiary poczują, iż nie są
same, nabiorą odwagi, żeby mówić. I że przestaną czuć, że sprawcy takich
zachowań są bezkarni.
Od początku zakładaliśmy więc, że
do tematu wrócimy. I kontynuowaliśmy dziennikarskie śledztwo. Mieliśmy
przekonanie, że po publikacji uda nam się dotrzeć do kolejnych osób, które
zdecydują się mówić. I że tym razem otrzymamy zgodę ofiar na ujawnienie zarówno
nazwy stacji, jak i nazwiska dziennikarza.
Z dnia na dzień obserwowaliśmy,
jak istniejący wokół sprawy mur milczenia powoli się kruszy. Nazwisko sprawcy
nieoficjalnie krążyło w warszawskich środowiskach medialnych od pierwszego dnia
po naszej publikacji. Omenaa Mensah, jedna z gwiazd stacji, powiedziała
publicznie, że wszyscy wiedzą, o kogo chodzi. Mimo licznych ataków medialnych
na „Wprost” i źle pojętej solidarności zawodowej, ofiary stopniowo nabierały
odwagi. Trzeba to wyraźnie powiedzieć: większość atakujących nas dziennikarzy
doskonale wiedziała, że broni osoby dopuszczającej się molestowania i mobbingu.
Prawda jest taka, że o sprawie mówiło się od dawna.
Dziś, po kilku tygodniach badania
sprawy, możemy już napisać, że przypadków molestowania i mobbingu dopuszczał
się Kamil Durczok, szef „Faktów”. Wysłuchaliśmy wielu historii. Oto jedna z
nich. Potwierdziło ją nam wiele osób. Dodajmy, że chodzi o inną osobę i inny
przypadek molestowania niż opisany trzy tygodnie wcześniej w artykule „Ukryta
prawda” Ofiara prosi o niepodawanie jej nazwiska. - Widzę, jakie są reakcje na wasze publikacje, czytam
komentarze. Na ofiary molestowania wylewa się kubły pomyj, twierdzi się, że
same są sobie winne. Chyba bym tego nie wytrzymała - mówi. - Boję się też
wpływów osoby, która mnie skrzywdziła. Wystarczy popatrzeć, jak ważne osoby go
bronią - dodaje.
MAGDALENA MÓWI NIE
Z Magdaleną spotykamy się
kilkakrotnie. Godzinami opowiada nam swoją historię. Na początku nie chce,
byśmy ją opisywali w artykule. - Chcę wam to opowiedzieć, żebyście wiedzieli,
jaka jest prawda. Gdybym się z wami nie spotkała, nie mogłabym spojrzeć w
lustro, bo miałabym wrażenie, że go bronię. Myślałam, że mam to już za sobą,
ale po waszej publikacji, kiedy znana dziennikarka opowiedziała historię
swojego molestowania, wszystko do mnie wróciło. Znów przeżywam koszmar, okazało
się, że to we mnie ciągle siedzi.
Przy kolejnych spotkaniach
Magdalena nabiera odwagi. Waha się: może jednak powinniśmy jej historię opisać?
Mówi, że chciałaby podobnych doświadczeń oszczędzić innym. Widać, że się boi:
- Może to absurdalne, ale mnie się wydaje, że on jest wszechpotężny. Chociaż
już nie pracuję w mediach, nadal się boję.
Przełom następuje po tym, jak
Kamil Durczok zostaje wysłany przez stację na urlop. W ubiegły poniedziałek
udziela wywiadu dla radia TOK FM. - Nigdy nie molestowałem żadnej z podległych
mi pracownic. Nigdy nie molestowałem żadnej kobiety. Czym innym jest styl
zarządzania. Ja jestem cholerykiem, czasem wybuchałem w pracy. Jeśli ktoś
bardzo będzie chciał postawić mi taki zarzut i znaleźć coś z mojego życia
prywatnego, co będzie świadczyło na rzecz tezy, że kogoś molestowałem, to być
może to znajdzie. Ja wiem, co robiłem w życiu. Nie jestem bezgrzeszny.
Popełniałem mnóstwo rozmaitych życiowych, prywatnych błędów. Mam ich
świadomość, zapłaciłem dość wysoką osobistą cenę. Rozstałem się z moją żoną.
Nie jesteśmy po rozwodzie, ale nie mieszkamy
razem. Ale nigdy świadomie nie wyrządziłem nikomu żadnej krzywdy. Nigdy nie
doprowadziłem do sytuacji, w której ktoś miał taką zarysowaną alternatywę: albo
idziesz do łóżka z szefem, albo z firmy wylatujesz, nie awansujesz, nie możesz
liczyć na podwyżkę. Nigdy czegoś takiego nie było - mówi jej były szef. W
Magdalenie wszystko się gotuje. Spotyka się z nami i mówi wprost: - Zgadzam
się. Możecie opisać moją historię.
OPOWIADA:
Wszystko zaczęło się w lutym 2010
r. W stacji pracowałam już prawie rok, byłam researcherką. Mieliśmy wyjazd
służbowy do Zakopanego, nocleg mieliśmy w jednym z hoteli. O trzeciej w nocy
dostałam od Kamila Durczoka SMS-a: „Wpadniesz?” Nie odpisałam.
Na drugi dzień udawał, że mnie nie
widzi, więc ja też postanowiłam zapomnieć o sprawie.
Ale po powrocie do Warszawy dostałam kolejnego SMS-a: „Cały czas się
zastanawiam, dlaczego nie odpisałaś w Zakopanem” Odpisałam: „Nie wchodzę w
takie relacje z szefem. Nie spotkam się z tobą”.
Pojawiły się kolejne SMS-y z
propozycją spotkania. Nie odpisywałam. Wreszcie dostałam wiadomość: „Odpisz na
tego cholernego SMS-a! Czy to takie trudne?!”.
Był natarczywy. Nie wiedziałam, co
z tym zrobić. Rozmawiałam z psychologiem, doradził spokój i jasny przekaz:
„nie” Bez emocji o histerii. Kiedy przychodził
kolejny SMS od niego, płakałam. Ryczałam w prywatny telefon, ale na wiadomość
odpisywałam rzeczowo i spokojnie. Ze sobie nie życzę. Mam satysfakcję, że nie
wchodziłam w żadne gry, tylko od początku dawałam jasny przekaz: „nie”.
W redakcji zachowywał się w
zasadzie normalnie, trudno było cokolwiek poznać. Ale bacznie się przyglądał, z
kim rozmawiam i z kim wychodzę. Kiedy widział,
że wychodzę z kolegą, pojawiał się foch. Dawał mi odczuć, że mu się to nie
podoba.
Osoby, z którymi pracowałam,
widziały, że coś jest nie tak. Pytały, o co chodzi. Pokazałam SMS-a koledze z
redakcji, nie był zdziwiony. - Myślisz, że jesteś pierwsza? On pełno takich
SMS-ów rozsyła - powiedział. Pokazałam też SMS -y koleżance z redakcji, która
była producentką, a więc moją przełożoną. Powiedziała tylko: „Tutaj to norma”.
Były okresy, kiedy nic nie
wysyłał. Czasem przez kilka dni. Wtedy się cieszyłam, że mu przeszło. Ale
potem SMS-y przychodziły jeden po drugim. Pamiętam taką sobotę, kiedy dosłownie
mnie nimi
bombardował. Widać było, że
przestał się kontrolować. „Ile mam się o ciebie starać? Staram się już tyle
czasu”. „Gwarantuję ci pełną swobodę”. Odpisywałam, że bardzo dziękuję, ale nie
wchodzę w takie relacje z szefem. „Proszę, nie pisz”. Na to on: „Tak czynie?”
Odpisywałam: „Bardzo cię proszę, nie pisz do mnie. Ile razy mam powtarzać, że
nie jestem zainteresowana? Stawiasz mnie w bardzo niezręcznej sytuacji. Nie
wchodzę w takie relacje z szefem” Ja swoje, a on swoje, z uporem maniaka.
Potem chyba poczuł, że przesadził.
Napisał: „Przepraszam. Kasujemy wszystkie SMS-y”.
Pytamy: „Skasowałaś?” Magdalena
kręci głową, że nie.
Myślałam, że zrozumiał swój błąd i
teraz już da mi spokój. Ale przerwa trwała zaledwie kilka tygodni. Odezwał się
znowu przed wyjazdem służbowym do Szczyrku w 2011 r. Dzień przed podróżą
dostałam od niego wiadomość: „Czy tym razem też mam porzucić nadzieję?”. Nie
wiedziałam, jak zareagować. Postanowiłam zmienić strategię: zaczęłam udawać, że
nie wiem, o co chodzi, obracać jego propozycje w żart. Ponieważ jechaliśmy do
Szczyrku większą grupą, odpisywałam neutralne SMS-y, że wszyscy dobrze się
bawią, że jest wesoło. Pisał dalej. Że siedzi w domu, w jacuzzi i że pije
whisky. Potem, że zaprasza do siebie, robi najlepszą jajecznicę na świecie. Nie
reagowałam.
- Byliście na wyjeździe służbowym,
a on pisał, że jest w domu? - dopytujemy.
- Tak, on ma dom w Szczyrku.
W Szczyrku był na mnie wyraźnie
zły.
- Zaczynasz jeździć na jednej
łyżwie - powiedział. Odebrałam to jako groźbę.
W nocy znów zaczął do mnie pisać.
Że mam wpaść do niego na wino.
Sytuacja była trudna, w końcu był
moim szefem. Nie poszłam.
Po powrocie ze Szczyrku dostałam
SMS-a: „Teraz wszystko się zmieni”. Zapytałam, co to znaczy. Nie odpisał.
Ale dla mnie zaczął się lepszy
czas. Do redakcji przyszła nowa asystentka, którą bardzo się zainteresował.
Wszyscy w redakcji żartowaliśmy, że teraz życie jest prostsze.
MIESZKAM NIEDALEKO
Spokój trwał jednak zaledwie kilka
miesięcy. Pracowałam w firmie już długo, a wciąż byłam researcherką. Czułam, że
nie jestem sprawiedliwie traktowana. W mojej opinii koleżanki, które mniej
pracowały i mniej potrafiły, szybko awansowały. A ja wciąż stałam w miejscu.
Postanowiłam zmienić pracę, poszłam do niego i powiedziałam, że chcę odejść. Chciałam się zwolnić i zacząć gdzie indziej.
Wtedy zachował się bardzo w porządku. Powiedział, żebym nie zmieniała pracy.
Dostałam podwyżkę i możliwość robienia materiałów producenckich. Dla mnie to
była jakaś forma docenienia, awans. Na koniec powiedział: „Różnisz się od
koleżanek tym, że masz mózg i potrafisz go używać”.
Wkrótce zostałam producentem.
Dostałam etat. Myślałam, że teraz wszystko będzie normalnie.
Aż do nieoficjalnej imprezy
redakcyjnej, po której wszystko wróciło.
Nasza rozmówczyni wszystkie daty
ma wynotowane na kartce. Sprawdza: - To był czerwiec 2012 r. - precyzuje.
- Kiedy impreza się skończyła,
stałam przed budynkiem i dzwoniłam po taksówkę. Nie mogłam się nigdzie
dodzwonić, a wtedy z imprezy wyszedł on. Też zaczął dzwonić po taksówkę. „Ten,
kto się pierwszy dodzwoni, zamawia dwie, OK?” - zaproponowałam. Ożywił się. „Po
co dwie? Blisko mieszkam, możemy pojechać jedną!
Wtedy wszystko wróciło, chyba po
raz pierwszy puściły mi nerwy. Krzyknęłam, że mogę go najwyżej wyrzucić z tej
taksówki pod jego drzwiami.
Od tego dnia zaczął się dla mnie
koszmar. Nagle pojawiły się problemy w redakcji. Wszystko, co robiłam, było
złe, klasyczny mobbing.
Mówiłam coś do niego, a on - jeśli to było
przy kolegach z redakcji - udawał, że nie słyszy. Ustalałam z nim coś, co
dotyczyło programu, a on potem twierdził, że nic nie ustalaliśmy i że wszystkie
moje propozycje są złe.
Kamil ma taki nawyk, że zawsze
przed programem musi mieć swój długopis. Wiadomo było, że trzeba mu go podać.
Przynosiłam, a on demonstracyjnie się odwracał, ignorował mnie i głośno pytał:
„Czy ktoś przyniesie mi długopis ? ” Wszyscy się śmiali, uważali, że to
doskonały dowcip.
Zaczęło się głośne krytykowanie
moich materiałów. Kiedy przed programem odsłuchiwał materiały i słyszał mój
głos w słuchawkach, rzucał nimi o stół. Po kilku latach pracy w stacji, po tym, jak dali
mi podwyżkę i etat, nagle okazało się, że jestem głupia i do niczego się nie
nadaję.
- Nie mogłaś się komuś poskarżyć?
- dopytujemy.
- Komu? Facet regularnie wydziera
się na ciebie na środku studia, gdzie poza twoją redakcją są też inne redakcje.
Słucha tego kilkadziesiąt osób, spośród których nikt nie reaguje. Czasem tylko
ktoś podchodził i mówił cicho: „Nie denerwuj się. Damy radę”.
Naszej rozmówczyni zaczyna się
łamać głos. Przeprasza za łzy. Chwilę milczymy.
- Podobnie jak on zaczęli mnie
traktować inni. Ryba psuje się od głowy, atmosfera mobbingu przenosiła się w
dół. Pretensje były o wszystko: że podczas 12-godzinnego dyżuru wyszłam do
toalety. Że reporter nie zdobył jakiegoś nagrania. Że operatornie miał odpowiedniego
ujęcia. Mimo to miałam sygnały, że jednak pracuję dobrze - dostawałam po 70
godzin dyżurów w tygodniu, podczas gdy inni pracowali po 35 godzin. Ale dawano
mi do zrozumienia, że jestem do niczego.
W pewnym momencie zaczęłam mieć
lęki. Nie wiedziałam, z której strony dostanę. Przed dyżurami płakałam i
wymiotowałam z nerwów - chwila milczenia, zanim Magdalena opanowuje głos i
znowu mówi.
LEPIEJ ODEJDŹ SAMA
- Pewnego dnia Kamil wezwał mnie
do siebie. Powiedział: „Widzę, że nie jesteś zadowolona. Odejdź z pracy”.
Odpowiedziałam, że nie chcę. Swoją pracę kocham, nie podoba mi się tylko to,
jak mnie traktują. Ostrzegł: „Lepiej odejdź sama”.
Poszłam na rozmowę ze znajomym
prawnikiem. Powiedział, że dla niego sprawa jest ewidentna. Że muszę walczyć.
Potem nieoficjalnie interweniował w mojej sprawie u kogoś w stacji, doszedł do
wniosku, że jednak nic nie da się zrobić. Doradził, żebym negocjowała
przyzwoite warunki odejścia. Posłuchałam. Negocjowałam z
Kamilem jeszcze przy jednym pracowniku. Chodziło mi już tylko o to, żeby
zapewnić sobie w miarę komfortowe warunki, tak żeby z dnia na dzień nie zostać
na bruku i mieć czas na szukanie nowej pracy. Kamil proponował, żebym
„dobrowolnie” zrezygnowała z etatu, wróciła do funkcji asystentki, a on ewentualnie
pomoże mi znaleźć jakieś dodatkowe zajęcie producenckie przy innych programach.
Stanęło na wydłużonym okresie wypowiedzenia, bez świadczenia pracy. Był
październik 2012 r. Formalnie przygodę z telewizją zakończyłam w styczniu 2013
r.
- Dlaczego tak długo w tym
trwałaś? - dopytujemy.
- Bo „Fakty” to była praca moich
marzeń. Od dziecka marzyłam, że będę pracować w telewizji. Chodziłam na staże i
praktyki. Pracowałam w innych stacjach. To była moja pasja, całe życie. Wszystko
podporządkowałam pracy. Poświęciłam temu kawał życia.
- Nie próbowałaś pójść na skargę?
- pytamy jeszcze raz.
- Nie wiedziałam do kogo. Wydawało
mi się, że Kamil jest całkowicie bezkarny. Atmosfera wokół niego to mieszanina
adoracji i strachu. Jego zachowania szły w dół, pamiętam, jak jeden z kolegów,
w zasadzie na równorzędnym stanowisku, wypalił do mnie na dzień dobry: „Czy
mogę cię pocałować w cycuszki?”. Inni rzucali: „Chcesz seksu? Wpadnij na
montaż”. Takie żarciki nawet już nikogo nie raziły.
- Podobno w firmie jest wyznaczona
komórka HR, która ma się zajmować zapobieganiem molestowaniu. Nie
myślałaś, żeby się tam zgłosić? - pytamy.
- Pierwszy raz słyszę, że coś
takiego jest. Owszem, zastanawiałam się, czy nie pójść na skargę na samą górę.
Ale w firmie opowiadano historię gwiazdy, która to zrobiła i nic nie wskórała.
Koleżanka mi powiedziała: „Daj sobie spokój. Ty jesteś no name”.
- A po odejściu? Nie myślałaś,
żeby pójść do sądu?
- Nie miałam na to siły. Teraz też
jest różnie. Raz myślę, że mam to już za sobą, innym razem nagle wszystko
niespodziewanie wraca. Miałam nawet fazę, że zaczęłam obwiniać siebie.
Myślałam o tym, w co się ubierałam, że może to go sprowokowało. Że może
chodziło o buty z obcasem, które założyłam do pracy. Potem dotarło do mnie, że
nie mogę myśleć w ten sposób. Ale do dziś miewam olbrzymie problemy w
kontaktach z ludźmi. Jakiś facet puści do mnie oko, a ja wpadam w panikę.
Kiedy widzimy Magdalenę po raz
ostatni, wraca do wywiadu, którego Durczok udzielił w TOK FM. Mówi, że bała się
włączyć radio, ale to zrobiła. Kiedy usłyszała, jak jej były szef mówi o bliżej
niesprecyzowanych „błędach”, które popełnił, przez chwilę myślała, że coś
zrozumiał: - Ale najgorszy był koniec wywiadu, kiedy powiedział, że chciałby
jeszcze poprowadzić „Fakty”. Coś we mnie pękło. Ja od dziecka marzyłam o pracy
w mediach, poświęciłam temu 16 lat życia. A on 16 lat mojego życia zniszczył.
Czy jego życie jest więcej warte niż moje?
IMIĘ BOHATERKI NA JEJ PROŚBĘ ZMIENIONO.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz