Jedyny prezydent
prowadzący efektywną politykę europejską, efektywną politykę powstrzymywania
Rosji i efektywny dialog społeczny? Bzdura! Prezydentura nieudolna, słaba,
niedecyzyjna.
Lech Kaczyński do
polityki w ogóle się nie nadawał
Ujeżdżanie
mitu Lecha Kaczyńskiego było najważniejszym motywem konwencji Andrzeja Dudy i
stanie się zapewne także fundamentem całej jego kampanii. Przy próbie takiego
przemodelowania tego mitu, aby trafiał zarówno do wyborców młodszych (którzy
realnej władzy braci Kaczyńskich nie pamiętają), jak też do tradycyjnych
wyborców Prawa i Sprawiedliwości, w których pamięci realność prezydentury
Lecha Kaczyńskiego została skutecznie zastąpiona przez ten mit.
Mit wyprodukowany zaraz po
katastrofie w Smoleńsku przez ludzi pragmatycznych i zdeterminowanych, którzy
dokonali transmutacji ówczesnych szlachetnych emocji (współczucie, szok,
podstawowa jedność wokół instytucji i symboli państwa) w substancję tzw.
smoleńskiego zamachu. Niszczącą dla państwa, ale przydatną do partyjnej walki
o władzę.
Katastrofa europejska
Duda w czasie konwencji
przedstawił Lecha Kaczyńskiego jako jedynego polskiego prezydenta
prowadzącego efektywną politykę europejską, efektywną politykę powstrzymywania
Rosji, a nawet prowadzącego efektywny dialog społeczny. Już następnego dnia
zaczęli te argumenty powtarzać Mastalerek, Ziobro, Kurs ki, a także związani
z prawicą publicyści.
Nic z tego nie jest prawdą. Jeśli
chodzi o politykę europejską, to żałosny pamflet w podrzędnej niemieckiej
gazetce potrafił sprowokować prezydenta RP do zerwania szczytu Trójkąta
Weimarskiego i sparaliżowania kontaktów na linii Warszawa - Berlin - Paryż.
Miałem okazję przeprowadzić wywiad z Lechem Kaczyńskim akurat w apogeum kryzysu
wokół „Die Tageszeitung”. Zostałem zresztą do pałacu prezydenckiego wpuszczony
tylko dlatego, że wraz ze mną w wywiadzie uczestniczy! Piotr Semka, którego
prezydent znal jeszcze z Gdańska. Jednak atmosfera była fatalna, zachowanie
prezydenta stawało się z każdym pytaniem coraz bardziej wrogie. Na każdą
wątpliwość, czy należało aż do tego stopnia czynić polską politykę
zagraniczną zakładnikiem najbardziej nawet uzasadnionych emocji, Lech Kaczyński
reagował słowami: „Ale obrazili mi mamę”. Moje przykłady z Francji, gdzie
gazeta „Charlie Hebdo” co tydzień mieszała z błotem nie tylko rządzących
polityków, ale i ich rodziny, a satyryczny program telewizji Canal+ „Les
Guignols de 1’Info” potrafił żartować z nieudanej próby samobójczej żony
urzędującego prezydenta Republiki, upewniały Lecha Kaczyńskiego w tym, że nie
należę do „ludzi honoru”. Obecny przy rozmowie Maciej Łopiński - prezydencki
minister odpowiedzialny za kontakty z mediami, jeden z klasycznych „ludzi
Lecha” - przy każdym naszym pytaniu syczał: „Ale tego chyba nie macie zamiaru
proponować do autoryzacji”. Pamiętam, że nawet Piotr Semka wyszedł wówczas
zniesmaczony, a dla mnie był to kolejny dowód, że w tandemie braci jedynym
realnym politykiem - na dobre i złe -jest Jarosław Kaczyński.
Obecność Lecha Kaczyńskiego na
brukselskich szczytach, jakiekolwiek próby wprowadzenia polskiej agendy do
unijnej polityki klimatycznej czy wschodniej były serią porażek. I to nie tylko
dlatego, że Donald Tusk i Lech Kaczyński wyrywali sobie rządowy samolot.
„Asertywna polityka europejska” Lecha Kaczyńskiego była katastrofą także
wówczas, kiedy premierami byli jeszcze Kazimierz Marcinkiewicz i Jarosław
Kaczyński, a szefową MSZ osoba tak całkowicie wobec prezydenta lojalna jak
Anna Fotyga.
Najsensowniejszym zachowaniem Lecha Kaczyńskiego w okresie całej jego
prezydentury był udział w może zbyt miękkim, ale ostatecznie jednak efektywnym
wynegocjowaniu traktatu lizbońskiego. Ale o tym także zdecydował Jarosław
Kaczyński, który był wówczas premierem i nad negocjacjami - w przeciwieństwie
do brata - realnie merytorycznie panował. Cenne były także deklaracje Lecha
Kaczyńskiego o konieczności pojednania polsko-ukraińskiego. Kiedy jednak
nacjonalistyczne skrzydło jego obozu - od o.
Rydzyka i narodowców z LPR aż po ks. Isakowicza-Zaleskiego - zaatakowało go za
„miękkość wobec morderców z Wołynia”, Lech Kaczyński otwartego sporu z nimi
nie podjął. Tyleż nie chcąc utrudniać bratu budowania koalicji sięgającej
coraz bardziej na prawo, co będąc emocjonalnie i charakterologicznie
niezdolnym do prowadzenia takich sporów, szczególnie we własnym obozie.
Krótsza Lewa noga
Zdolność Lecha Kaczyńskiego do rozwiązywania
konfliktów społecznych też była fikcją. Nie wychylał się z pałacu prezydenckiego,
kiedy trwały konflikty rządu jego brata z pielęgniarkami czy lekarzami. A
przecież był przeznaczony przez Jarosława do budowania „lewej nogi” -
społecznie wrażliwego skrzydła władzy PiS. Ale nawet tej misji przeprowadzić
nie umiał. Przekonał się o tym Ryszard Bugaj, który miał być ministrem w
Kancelarii Prezydenta. Zawetował to jednak Marek Jurek, który uważał Bugaja za
zbrodniarza, ponieważ partia, której był kiedyś liderem - Unia Pracy - walczyła z ustawowym zakazem aborcji.
Lech Kaczyński nie miał żadnej
determinacji, żeby Bugaja przed Jurkiem obronić. Pojawił się on w pałacu
prezydenckim dopiero wówczas, gdy Jurek skonfliktował się z Jarosławem Kaczyńskim i wypadł z obozu władzy. Ale to
był już rok 2009 i PiS straciło władzę.
Objęta wówczas przez Bugaja funkcja
społecznego doradcy prezydenta Kaczyńskiego ds. ekonomicznych miała już
wyłącznie funkcję symboliczną. Także dlatego, że ani Lech Kaczyński, ani
ludzie, których wokół siebie zgromadził, nie potrafili korzystać z
instrumentów, jakie dawała im konstytucja. Choćby zgłaszając własne projekty
ustaw, które nawet odrzucone przez PO, mogłyby się złożyć na jakąś
społeczną czy ustrojową treść tamtej prezydentury.
Przykłady można by mnożyć. Jedyną
treść polityczną - zarówno rządów PiS, jak też prezydentury Lecha Kaczyńskiego
- zapewniał Jarosław Kaczyński. Lech był obciążeniem nawet dla brata. Zbyt
wrażliwy, otaczający się beznadziejnymi ludźmi, był źródłem decyzji personalnych
i politycznych najfatalniejszych nie tylko z punktu widzenia realnych interesów
całego polskiego państwa, ale nawet z punktu widzenia interesów rządzącego PiS.
Forsowana przez niego nowelizacja ustawy lustracyjnej okazała się niekonstytucyjna,
a w dodatku uwikłała PiS w konflikt z kolejnymi środowiskami. Innym przykładem
był lęk prezydenta przed rozwiązaniem parlamentu i rozpisaniem nowych wyborów
na początku 2006 roku, kiedy dałoby to PiS absolutną większość. A gdy ten lęk
zaczął krytykować „trzeci bliźniak”, Ludwik Dorn, stało się to początkiem
końca jego kariery w obozie braci Kaczyńskich.
Gdziekolwiek by się tę realną
prezydenturę Lecha Kaczyńskiego podrapało, tam widzimy nieudolność, niedecyzyjność,
słabość. Lech Kaczyński do polityki w ogóle się nie nadawał - emocjonalnie,
charakterologicznie... Tę „tajemnicę” znają wszyscy prawicowi dziennikarze i
wszyscy prawicowi politycy. Dlatego 10 kwietnia 2010 r. uwolnił ich od
niewygodnej prawdy, wyposażając za to w użyteczny mit wielkiego poległego
prezydenta. Dzięki temu mitowi Jarosław Kaczyński o mało co nie wygrał wyborów
prezydenckich w 2010 roku. A Andrzej Duda ma zamiar przynajmniej wjechać na nim
do drugiej tury i zgromadzić w niej głosy wszystkich przeciwników obecnego
obozu władzy; przed wyborami parlamentarnymi byłoby to dla Prawa i
Sprawiedliwości wystarczającym wzmocnieniem.
Bez zgody na
zgodę
Istnieje jednak pewien bardzo
realny wymiar mitu Lecha Kaczyńskiego, którego przywołanie w kampanii
prezydenckiej będzie miało dla polskiej polityki skutki fatalne. Spuścizna
Lecha Kaczyńskiego, której kontynuatorem obiecał być Andrzej Duda, to bowiem
przede wszystkim konflikt wewnętrzny osiągający w okresie władzy obu braci
intensywność, jakiej nie było wcześniej w całej III RP. A nie był to naturalny
dla stabilnych demokracji spór o model świadczeń społecznych, obciążeń podatkowych
czy o jakość usług publicznych. To był radykalny konflikt w najbardziej
wrażliwym obszarze polityki zagranicznej państwa. To było eksponowanie różnicy
samego stosunku do państwa („nasze” czy „obce”). To było wreszcie zakwestionowanie
podstawowego wyboru polityki polskiej po roku 1989.
Wojna na górze, która podzieliła
obóz solidarnościowy u progu III RP, była fatalna w swoich formach, ale to
jednak była wojna głównie personalna. W jej wyniku Tadeusz Mazowiecki,
osłaniający Leszka Balcerowicza i Krzysztofa Skubiszewskiego, został
zastąpiony przez Lecha Wałęsę, którego pierwszą decyzją było powołanie rządu
Jana Krzysztofa Bieleckiego, gdzie Balcerowicz nadal był ministrem finansów, a
Skubiszewski ministrem spraw zagranicznych. Od 1990 roku zmieniały się
nazwiska i język, ale podstawowa agenda - wydobywanie się z gospodarczych i
społecznych ruin późnego PRL, a także ucieczka z rosyjskiej strefy wpływów, czyli
kurs w stronę jak najściślejszej integracji z politycznymi, gospodarczymi i
militarnymi strukturami Zachodu - była kontynuowana przez Mazowieckiego,
Wałęsę (po chwili wahania), Cimoszewicza, Buzka, a wreszcie Aleksandra
Kwaśniewskiego i Leszka Millera. Nawet bowiem tzw. postkomuniści okazali się
lojalnymi, a męcz efektywnymi wykonawcami prozachodniej agendy polskiej
polityki. Czego paradoksalnym potwierdzeniem była nieco komiczna walka
pomiędzy Millerem i Kwaśniewskim o to, który z nich podpisze ostateczny
dokument o przystąpieniu Polski do UE.
Tymiński i Lepper byli zapowiedzią
totalnego odrzucenia tej agendy, ale pierwszy z nich przegrał i jego obóz -
nostalgicy PRL i nacjonalistyczni „przeciwnicy sprzedawania Polski” - rozleciał
się i nie odegrał większej roli politycznej. Lepper był marginesem. Używanym
czasami przez Millera, ale nigdy nie dopuszczanym na salony władzy.
Wicepremierem został dopiero w rządach firmowanych przez braci Kaczyńskich.
Główny nurt polskiej polityki
partyjnej zachowywał jedność w czasie pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. A
także w czasie negocjowania warunków integracji Polski z UE, kiedy to Miller i
Cimoszewicz konsultowali swoje decyzje nie tylko z Tuskiem i Rokitą
(niedoszłym premierem z Krakowa), ale także z braćmi Kaczyńskimi, którzy nie
wychodzili później przed kamery i mikrofony, żeby zdystansować się od „obozu
białej flagi”, ale zachowywali się jak lojalna opozycja, choć państwem
rządzili „postkomuniści”.
Późniejsza epoka władzy braci
Kaczyńskich odzwyczaiła nas od takich cudów raz na zawsze. Przyznajmy zresztą,
że nie tylko z ich winy. Także Tusk po przegranych wyborach parlamentarnych i
prezydenckich 2005 roku, gdy bracia Kaczyńscy zaczęli werbować czołowe
wcześniej autorytety Platformy - Religę, Gilowską, Sośnierza - potrzebował
nowego spoiwa własnego obozu. Stał się nim antykaczyzm, polegający także na
kontestowaniu polityki europejskiej i wschodniej Lecha i Jarosława
Kaczyńskich. Kończący się wojnami o samolot, które nikomu nie przynosiły chwały,
gdyż czyniły z Polski pośmiewisko na paru unijnych szczytach.
Konsensus wokół prozachodniej agendy
polityki polskiej po roku 1989 padł ofiarą obu stron. Ale obóz braci Kaczyńskich
przejął inicjatywę w tym dziele zniszczenia, gdy Antoni Macierewicz oskarżył
ministrów spraw zagranicznych III RP o to, że byli w większości sowieckimi
agentami, z właściwą sobie subtelnością nie precyzując, czy chodzi mu o
Skubiszewskiego, Olechowskiego, Bartoszewskiego,
Geremka, czy Cimoszewicza. Został za to nagrodzony nominacją na wiceministra
obrony odpowiedzialnego za rekonstrukcję polskich służb specjalnych, co w
praktyce rozpoczęło kryzys, który usunął z najdalszego choćby otoczenia obu
braci Kaczyńskich ludzi próbujących zachować resztki lojalności wobec
polskiego państwa: Mellera, Bartoszewskiego, wreszcie Sikorskiego.
Później Sikorski, już jako szef
MSZ w rządzie Tuska, będzie jeszcze przez Lecha Kaczyńskiego przesłuchiwany w
antypodsłuchowej klatce na okoliczność „znajomości
z Ronem Asmusem”. Szczegóły tego tajnego przesłuchania wypłyną do gazet,
prawdopodobnie za pośrednictwem ludzi z Kancelarii Prezydenta, gdyż Lech
Kaczyński miał nadzieję w ten sposób Sikorskiego skompromitować. Problem
polega na tym, że Asmus - jeden z najciekawszych w ekipie amerykańskich
demokratów specjalistów zajmujących się
polityką wschodnią - nie był żadną
ruską wtyką, przeciwnie, zasłynął jako autor ciekawych analiz demaskujących
działania Rosji mające na celu rozbijanie spójności NATO, m.in. w czasie wojny
gruzińskiej 2008 roku. Jednak „eksperci” Lecha Kaczyńskiego dostarczali
prezydentowi bredni, a on tych bredni słuchał, bo jego własne kompetencje w
obszarze polityki zagranicznej były bliskie zeru.
Polityka drażliwości
Dziś jesteśmy już przyzwyczajeni
do tego, że wszystko wolno. Ale „spuścizna Lecha Kaczyńskiego” to były początki
przekroczenia różnych Rubikonów. I bywaliśmy tym jeszcze nieco zdziwieni. Tak
samo zresztą osobistą drażliwością Lecha Kaczyńskiego, którą uczynił kluczem
swojej polityki.
Jednak „spuścizną Lecha Kaczyńskiego”,
do której Andrzej Duda odwołuje się w kampanii prezydenckiej i obiecuje podporządkować
jej swoją prezydenturę, jest właśnie wewnętrzny konflikt na wyniszczenie,
zagarniający wszystkie obszary polskiej polityki i wszystkie instytucje
polskiego państwa. Był on krótkowzroczny i niszczący już w latach 2006-2007,
kiedy sytuacja wokół Polski wydawała się stabilna. Jednak jego powrót do centrum
polskiej polityki i do centrum polskiego państwa byłby szczególnie groźny
dzisiaj, kiedy trwa kryzys na Wschodzie, i ani spójność Zachodu, ani przynależność
całego naszego regionu do zachodniej wspólnoty politycznej, gospodarczej
- militarnej nie są tak pewne, jak wydawało się
jeszcze kilka lat temu.
CEZARY MICHALSKI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz