Hasło „głodne
dzieci" zawsze działa. Ale o kim i o czym naprawdę mówimy?
Temat tym razem
wy wołał prezydent Andrzej Duda zaraz po swoim zaprzysiężeniu w Sejmie. Mówiąc
o konieczności naprawy Polski, wypomniał rządowi „dzieci,
z których wiele dzisiaj nie dojada”. Podniósł się rwetes, ruszyła polityczna
wymiana ciosów.
- Wiem, że jest w Polsce bardzo
wiele dzieci, które są głodne -
oświadczyła zaraz Beata Szydło. Rzecznik PiS powiedział o „800 tys.
głodujących dzieci”, a Leszek Miller o „400-450 tys. głodnych dzieci”. „Idą do szkoły głodne
i wracają ze szkoły
głodne. To jest hańba dla współczesnego państwa polskiego" - grzmiał.
Dla socjolog prof.
Elżbiety Tarkowskiej, dyrektor Instytutu
Filozofii i Socjologii Akademii Pedagogiki Specjalnej, która od lat bada
zjawisko biedy i ubóstwa w Polsce, ta awantura to kolejna odsłona
przedmiotowego traktowania dzieci dla potrzeb walki politycznej, co zresztą,
jak przyznaje w rozmowie z POLITYKĄ, obserwuje od dawna. - Od 20 lat
prowadzę badania i przy różnych okazjach to widziałam: na co dzień politycy nie
interesują się dziećmi, tylko od czasu do czasu wybuchają właśnie takie
awantury, w których tymi dziećmi ktoś coś sobie załatwia - mówi. Kilka
miesięcy temu przeczytała w jednym z portali prawicowych o 2 min głodnych
dzieci, gdzie indziej - o pół milionie. - Powoływano się na badacza, którego
znam, i przy najbliższej okazji zapytałam go o to. W ogóle nie wiedział, o co
chodzi.
Bo w rzeczywistości nie ma żadnego rzetelnego badania, które ujawniałoby
głód w Polsce.
- Można, mówić o dzieciach
żyjących w biedzie, w rodzinach, które mają bardzo skromne dochody - zauważa prof. Tarkowska. - Ale w przypadku
skrajnej biedy dzieciom przysługuje posiłek w szkołach, nie wszystkie z tego
chcą korzystać z różnych powodów, ale wszystkie mają do niego prawo. Więc o
jakim głodzie jest mowa?
Magdalena Szymczak, koordynatorka Programu Dożywiania Polskiej Akcji Humanitarnej,
z miejsca ustawia problemy polskich dzieci w odpowiednich proporcjach. – W 2011
r. udzielaliśmy pomocy w Rogu Afryki z powodu klęski głodu. W Somalii umarło
wtedy250 tys. osób, w większości dzieci do piątego roku życia, zatem z
perspektywy organizacji humanitarnej zjawisko głodu ma zupełnie inny wymiar -
mówi. Wtedy w Somalii nie rozdawali żywności ani nie zajmowali się
finansowaniem posiłków jak w Polsce - tam dostarczali odżywki terapeutyczne, by
wyprowadzać ludzi ze skrajnego wycieńczenia. Z głodu się umiera. - W Polsce
nie mamy do czynienia z głodem. Mamy duży problem z dziećmi niedożywionymi,
które nie jedzą wystarczającej ilości posiłków, żeby dobrze się rozwijać-tłumaczy
Magdalena Szymczak.
Kłopot w tym, że nikt tak naprawdę nie może nawet powiedzieć, ile jest
takich dzieci.
Kłopoty z
liczeniem
Gdy przyjrzeć się dokładniej rzucanym dziś liczbom, to okazuje się, że
owo przywołane „800 tys. głodnych dzieci” to dane z konferencji Fundacji Maciuś
w 2013 r. Wtedy, prowokując ogólnokrajową awanturę, podano tę właśnie liczbę - ale bynajmniej
nie jako dzieci głodnych, tylko niedożywionych dzieci z klas 1-3. To i tak
byłoby ogromnie dużo; ośmioro na dziesięcioro dzieci. Niebawem okazało się
jednak, że te dane zostały mocno przekręcone i podkręcone. Obliczeń dokonano na
podstawie ankiety - 500 nauczycieli i 300
pracowników opieki społecznej usłyszało podczas badań pytanie: „jak się panu
wydaje, jakiego procentu dzieci w klasach 1-3 w szkole czy gminie może dotyczyć
problem niedożywienia?”. Z odpowiedzi wynikało, że 7-8 proc., co nijak miało
się do 800 tys.
Padły zarzuty bezwstydnej manipulacji - wszystko po to, by zrobić
odpowiednio mocne wrażenie, co miało przełożyć się na wysokość datków dla
organizacji. Głos zabrał w końcu sam Dom Badawczy Maison, realizator ankiety,
stwierdzając, że jej wyniki nie pozwalają na stawianie tez, jakie wysunięto na
konferencji Maciusia.
Tymczasem historia z danymi wziętymi z sufitu skierowała na fundację
uwagę dziennikarzy „Rzeczpospolitej”, którzy dopatrzyli się w niej dziwnych
transferów finansowych. Okazało się, że w 2009 r. 5,1 min zł z darowizn
uzyskanych przez fundację zostało przesłane do firmy szwajcarskiej, w 2010 r.
podobnie: 343 tys. zł przeznaczono na dożywianie dzieci, a 3,8 min zł poszło
do spółki w Szwajcarii. I podobnie w 2011 r. Prezes fundacji tłumaczył, że
szwajcarska spółka prowadzi „kampanię komunikacyjną z darczyńcami”, dzięki
czemu fundacja ma pieniądze. Sprawą zainteresowała się gdyńska Prokuratura
Rejonowa, która wszczęła śledztwo z art. 296 par. 3 Kodeksu
karnego, czyli nadużycia zaufania i wyrządzenia
szkody wielkich rozmiarów (do 10 lat więzienia). Śledztwo, jak to u nas, jest
nadal w toku. Jak wyjaśnia prokurator rejonowa, materiały ze Szwajcarii w trybie
pomocy prawnej już do prokuratury wpłynęły, trwają obecnie prace nad
przygotowaniem analiz finansowych i opinii
biegłych.
Raz rzucone liczby żyją jednak własnym życiem. Informację o „800 tys.
dzieci, które głodują w naszym kraju”, z powołaniem się na wspomniane badania
Domu Badawczego Maison, do dziś powiela na swoich stronach wiele organizacji (w
tym nawet tak szacowna jak Caritas).
Patrzy z
zazdrością
Problemy pojawiają się również przy interpretacji przywoływanych także
danych GUS, według których skrajne ubóstwo dotyczy prawie 10 proc. dzieci i
młodzieży poniżej 18. roku życia - co daje znów ok. 800-900 tys. dzieci. I
znów robi wrażenie. Prof.
Tarkowska tłumaczy jednak, że ubóstwo nie
oznacza od razu głodu dziecka. Wspomina swoje badania, które przeprowadzała pod
kątem sposobów zaspokajania potrzeb w ramach rodziny. - W najbiedniejszych
rodzinach zawsze potrzeby dzieci były na pierwszym miejscu, o ile nie była to
rodzina z jakąś dysfunkcją czy patologią, np. alkoholizmem - mówi. Pamięta
kobietę, matkę ośmiorga dzieci, z byłego PGR, która powiedziała, że nie mogłaby
pójść spać, gdyby uważała, że jej dzieci są głodne. Zresztą rzecznik GUS od
razu zaznaczył, że te dane w żadnym razie nie mówią o głodzie ani nawet o
niedożywieniu, bo obu pojęć żadna statystyka nie ujmuje.
Z problemami ze statystyką zderzyła się też swego czasu Polska Akcja
Humanitarna, gdy chciała oszacować skalę problemu niedożywienia dzieci. Już
sam termin „niedożywione dziecko” okazał się kłopotliwy. 44 proc. respondentów
- nauczycieli i pedagogów szkolnych-mówiło, że „to dziecko głodne, przychodzi
głodne z domu”, nieco mniej, bo 36 proc., że to dziecko, które nie je
odpowiedniej liczby posiłków, ale dla 22 proc. badanych było to też dziecko,
które przychodzi do szkoły bez swojego jedzenia. Na dalszych miejscach jako
„niedożywione dziecko” wymieniano dzieci pochodzące z biednych rodzin, mające
bóle brzucha, z zawrotami głowy, nie mogące się skupić na lekcji. Ale dla
zaledwie 6 proc. badanych niedożywionym dzieckiem było „to, które patrzy z
zazdrością najedzenie innych dzieci, dopytuje się od rana, co będzie do
jedzenia”.
- Zjawisko niedożywienia
okazało się na tyle trudne do uch wycenia, że zaprzestaliśmy prób i polegamy
przede wszystkim na danych, które do nas spływają ze szkół bądź organizacji
pozarządowych - mówi Magdalena Szymczak. Rocznie do PAH wpływa ok. 200 wniosków
ze szkół i różnych organizacji o pieniądze na posiłki dla dzieci. - Skoro
wpływają wnioski, znaczy jest potrzeba - kwituje dopytywania o korelację pomocy
organizacji pozarządowych z pomocą państwową.
Dożywiają wszyscy
Tylko jedno jest więc pewne: rokrocznie na dożywianie państwo przeznacza
z budżetu ok. 550 min zł. Gminy dokładają ok. 280 min zł rocznie, zaś ok. 70
min euro pochodzi ze środków unijnych. W styczniu tego roku Sejm głosami
wszystkich partii przyjął sprawozdanie z realizacji programu wieloletniego
„Pomoc państwa w zakresie dożywiania” za okres styczeń 2010 r. - grudzień 2013
r. - Trzeba stwierdzić, że uchwalony w 2005 r. przez ówczesny Sejm program,
przedłużony na lata 2010-15, na pewno złagodził w sposób wyraźny problem
niedożywienia dzieci i ułatwił gminom, szczególnie ubogim, realizację ich
dożywiania. Mam nadzieję, że także program realizowany w następnych latach
będzie mógł być podobnie oceniany – mówił
wtedy podczas oceny programu
poseł PiS Krzysztof Michałkiewicz. Chwalili zresztą wszyscy.
W ramach programu dożywiano nie tylko dzieci - a także, wręcz głównie, dorosłych. W szkołach, barach
mlecznych, różnorakich stołówkach. Zgodnie z programem gminy dawały 40-proc.
wkład w sfinansowanie dożywiania (w wyjątkowych sytuacjach mogły prosić
o obniżkę do 20 proc.), a resztę płaciło Ministerstwo
Pracy poprzez ośrodki pomocy społecznej. O tę formę pomocy mogły występować
rodziny o określonym, zmienianym kryterium dochodowym, wynoszącym przez
ostatnie lata 684 zł na osobę w rodzinie, natomiast w gospodarstwie
jednoosobowym, czyli dla osoby samotnej - 813 zł. Przekroczenie tych kwot
choćby o złotówkę wyrzucało osobę z programu (to ma się zmienić, po
przekroczeniu limitu pomoc ma się tylko zmniejszyć). To jednak mało, dlatego
niektóre bogatsze gminy (w liczbie 368) same podwyższyły kryterium
uprawniające do świadczeń z pomocy społecznej, aby objąć nią większą liczbę
osób.
Program dotyczył finalnie 16 tys. szkół (z czego 58 proc. to szkoły
wiejskie); ponad 6 tys. przedszkoli (34 proc. przedszkoli z obszarów
wiejskich); 302 żłobków (10 żłobków na terenach wiejskich). Corocznie z dotacji
do dożywiania korzystało ok. 2 min osób, z tego ponad 720 tys. uczniów szkół podstawowych
i ponadpodstawowych i ponad 320 tys. dzieci do 7 roku życia (tu tendencja jest
wzrostowa). Ze sprawozdania wynika jednak, że nie wszystkie gminy się włączyły.
Ok. 500 z nich nie miało środków, by wyłożyć swoje 40 proc.
Obiady dyrektorskie
Wielu pedagogów szkolnych i
pracowników socjalnych przyznaje, że poza tym systemem istnieje szara strefa:
ludzie, którzy nie składają wniosków o należną im -z racji niskich dochodów -
dopłatę do dożywiania. Nie chcą, by pracownicy socjalni mieszali się w
jakikolwiek sposób w ich życie, choćby bojąc, że ktoś zechce odebrać im dzieci.
Temu ma zaradzić idea tzw. obiadów dyrektorskich, zapisana w projekcie w
punkcie 6a. Wystarczy, że dyrektor placówki czy szkoły uzna, że jakieś dziecko
potrzebuje darmowego posiłku, ago nie dostaje-i zgłasza zapotrzebowanie do
ośrodka pomocy społecznej. Bez żadnych formalności, żadnych zaświadczeń o
dochodach czy wywiadach środowiskowych obiad powinien zostać przydzielony.
Z tej ścieżki korzysta każdego roku prawie 60 tys. dzieci - łącznie
wydano 19 min posiłków. Zdaniem Magdaleny Szymczak, zajmującej się programem
dożywiania prowadzonym przez Polską Akcję Humanitarną, to ciągle zbyt mało
rozpowszechniona forma pomocy. - Prosiliśmy kilka lat temu rzecznika praw
dziecka, by włączył się w upowszechnianie informacji o „obiadach
dyrektorskich”, gdyż docierały do nas sygnały, że wielu dyrektorów nie wie o takiej
możliwości. Niestety, nie otrzymaliśmy w tej sprawie odpowiedzi - mówi. Na
stronie internetowej rzecznika praw dziecka nie ma zresztą nic o problemie
dożywiania dzieci. (Nasze pytanie o zaangażowanie rzecznika w ten problem
pozostało bez odpowiedzi).
Pieniądze na dokarmianie czy dofinansowanie żywienia płyną też od lat z
Unii. Od 2004 r. wykorzystaliśmy 623 min euro. Dysponowała nimi Agencja Rynku
Rolnego, która kupowała za te środki podstawowe produkty spożywcze, idące w
miliony ton - jak mąka, chleb, makaron itp., przekazując je do Banków Żywności
czy Caritasu. I zapewniając zbyt polskim producentom rolnym.
Poza tym mamy jeszcze peeselowską Szklankę mleka i owoce w szkole ze skupów. Do tego masę projektów prowadzonych
przez fundacje - epatujące ze swoich stron internetowych zdjęciami dzieci czy
wymownym zdjęciem pustego talerza - z prośbą o datek na dożywianie.
Nikt nie panuje nad tym, ile organizacji zajmuje się zbieraniem na
dziecięce jedzenie, czy w ogóle to jest potrzebne, czy datki trafiają tam,
gdzie miałoby to jakikolwiek sens. Prof. Tarkowska podsumowuje -
robi się bardzo dużo, tylko że bez szerszego planu, ogólniejszej koncepcji. A
brak rozeznania sprzyja wykorzystywaniu „głodnych dzieci” w politycznej
propagandzie.
Violetta Krasnowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz