Do wyborów jeszcze
trochę czasu, a prawica już zapowiada, dla kogo nie będzie miejsca w Polsce
PiS. Nawet narodowe rocznice są dobrą okazją, by podzielić Polaków na
„prawdziwych” i na tych, którzy mają się wynosić, „jak im się nie podoba”.
Po Marcu 1968 ci, którzy mieli odwagę,
żegnali na warszawskim Dworcu Gdańskim swych przyjaciół, Polaków żydowskiego
pochodzenia, wyjeżdżających na emigrację na Zachód. Teraz taki swoisty Dworzec
Gdański 2015 próbuje skonstruować PiS-owska prawica.
Wtedy, te prawie już pól wieku
temu, nikt nikogo formalnie nie deportował. Wystarczało, że komunistyczna
władza subtelnie stwierdziła, że „jeśli się komuś PRL nie podoba, może sobie
wyjechać do jakiegoś innego kraju”. Ta subtelna opinia powtarzana przez
szefów, przez personalnych i przez kolegów z pracy (czasem konkurentów do tych
samych stanowisk) stawała się czymś więcej niż tylko sugestią. Tym, których
władza ludowa uznała za „obcych”, przez kilkanaście miesięcy wydawano
paszporty na Zachód.
Teraz, od kiedy prawicy zamajaczyła
na horyzoncie perspektywa pełnej władzy nad Polską, powrócił w polskiej sferze
publicznej motyw podobny - nieznany od czasów moczaryzmu, a później może jeszcze
pierwszych miesięcy stanu wojennego - „jeśli im się nasza Polska, ta Polska,
która po jesiennych wyborach z pewnością będzie
przez nas rządzona, nie podoba i podobać nie będzie, to niech pakują ma- natki
i wynoszą się stąd”. Poziom otwartości tych stwierdzeń jest różny w zależności
od tego, czy wypowiadane są bardziej anonimowo, przez internetowych hejterów
prawicy, czy przez osoby o większej reprezentatywności - publicystów piszących
pod własnym nazwiskiem, polityków PiS.
Oczywiście Polska nie jest krajem
totalitarnym czy autorytarnym. Nawet PiS, tęskniące za węgierskim modelem tzw.
demokracji nieliberalnej, nie posiada (na razie?) takiej władzy, aby te swoje
tęsknoty przekuć w ustrojową rzeczywistość dzisiejszej Polski. Jednak język
używany przez czołowych polityków i intelektualistów PiS, a także publicystów
prawicy, to język wykluczenia, który wszystkim niepisowskim i nieprawicowym
Polakom ma pokazać, że ich miejsce jest poza Polską, poza patriotyczną
tradycją i poza Kościołem.
Nie chodzi tu o anonimowych ludzi
z drugiego szeregu czy nawet o posłankę Krystynę Pawłowicz, którą z przyczyn wizerunkowych
prezes przeznaczył już do odstrzelenia z polityki na stanowisko sędziego
Trybunału Konstytucyjnego (sic!). Chodzi o liderów tej partii - politycznych,
intelektualnych.
Obcy na
Powązkach
Osobą z drugiego szeregu PiS na
pewno nie jest Beata Szydło. To ona została przecież przez Jarosława
Kaczyńskiego wyznaczona na nowego Kazimierza Marcinkiewicza. Ma pozyskiwać dla
PiS bardziej umiarkowanych sympatyków prawicy i centroprawicy. Kiedy jednak
premier Ewa Kopacz powiedziała (w kontekście prawicowej nagonki na polityków
PO, którzy uchwalili ustawę regulującą w Polsce zasady in vitro), że „nie chce żyć w republice wyznaniowej”, to Beata Szydło
z niezwykłą subtelnością odpowiedziała jej natychmiast w obecności dziennikarzy,
że „widocznie chce wyjechać do jakiegoś innego kraju”. Wkrótce to zdanie
zostało afirmatywnie powtórzone i scholastycznie wyłożone przez Stanisława
Karczewskiego, wicemarszałka Senatu i szefa sztabu kampanii wyborczej PiS,
jednego z najbardziej dziś zaufanych ludzi Jarosława Kaczyńskiego.
Z kolei Piotr Gliński, niedoszły
premier techniczny, podczas telewizyjnej dyskusji z Tomaszem Nałęczem, kiedy
przyszło do oceny buczenia i gwizdów pod pomnikiem Gloria Victis na wojskowych Powązkach, przeprowadził niezwykłą rekonstrukcję
historyczną, w której owi buczący i gwiżdżący - oraz oczywiście sam Gliński -
to prawdziwi warszawscy patrioci, którzy przychodzili na Powązki przez cały
okres PRL, żeby dawać świadectwo. Podczas gdy niektórzy politycy (czyli wygwizdywani
i witani buczeniem Bartoszewski, Komorowski, Niesiołowski, Ewa Kopacz, Hanna
Gronkiewicz-Waltz) dopiero teraz się przyłączyli. Patrioci warszawscy mają
zatem prawo dawać do zrozumienia, co o nich
sądzą, gdyż z ich punktu widzenia (jak też z punktu widzenia samego Glińskiego)
są oni obcy w tym miejscu.
Przeprowadzona przez Glińskiego rekonstrukcja
historyczna jest całkowicie fałszywa, gdyż to właśnie wygwizdywani witani buczeniem Bartoszewski, Komorowski, Niesiołowski i
tak dalej w okresie PRL dawali świadectwo w sprawie Powstania Warszawskiego, w
sprawie Katynia i w wielu innych sprawach. Podczas gdy wielu dzisiejszych
liderów prawicy - zwykle najbliższych
współpracowników Jarosława Kaczyńskiego, nie mówiąc już o cmentarnych chuliganach-pseudopatriotach - było wtedy
kompletnymi oportunistami i siedziało pod miotłą. Jak Karol Karski, który w
latach 80. był działaczem władz ZSP, a potem startował w wyborach
samorządowych z poparciem PRON. Jak Bolesław Piecha, który w PRL był ginekologiem
dokonującym skrobanek, a w dzisiejszej prawicowej Polsce chce ginekologów za
to samo do więzienia wsadzać. Jak Janusz Wojciechowski, który przez cały stan
wojenny i lata 80. był sędzią, potem działaczem PSL, gdy ta partia rządziła
wraz z SLD, a w coraz bardziej prawicowej Polsce stał się prawicowcem. Jak
Andrzej Kryże, który był w PRL kimś więcej niż przezroczystym oportunistą, bo
skazywał działaczy opozycji demokratycznej... Oni wszyscy nie są dla Glińskiego
tak obcy nad grobami powstańców jak Bartoszewski czy Komorowski.
Ja sam zrozumiałem z wiekiem, że
oportunizm jest prawdziwą narodową substancją. Nie ma co się z tą substancją
kopać, bo to trochę tak, jakby kopało się z koniem. Ale wciąż nie pojmuję, dlaczego
PRL-owskich oportunistów, którzy dziś zakotwiczyli przy idącym do władzy w
Polsce Kaczyńskim czy przy idącym do władzy w Kościele o. Rydzyku, mam uważać
za patriotyczną awangardę tego narodu, a Bartoszewskiego, Komorowskiego,
Niesiołowskiego za „obcych w tym miejscu”.
Ten patriotyzm post factum jest tworem doskonale fikcyjnymi i w stu procentach
upartyjnionym. Jeśli dziś jesteś po stronie Kaczyńskiego, to znaczy, że byłeś w
PRL gnębionym patriotą, nawet jeśli pozostałeś w PZPR do chwili wyprowadzenia
sztandaru. Ale jeśli nie chcesz dziś pomóc Kaczyńskiemu zdobyć pełni władzy, to
obciążają cię wstecznie grzechy zdrady, hańby i kolaboracji.
W ten sposób kategorie „obcości”,
„patriotyzmu” czy „zdrady” zostają kompletnie zrelatywizowane, pozbawione
jakiejkolwiek uczciwej treści. Dokładnie tak samo jak kategoria „Żyda” czy
„syjonisty” w gomułkowskim i moczarowskim „marcowym gadaniu”. Nie chodziło wówczas
o etnos, w każdym razie nie wyłącznie. Przede wszystkim chodziło o pozbycie
się aktualnych wrogów, a także wrogów potencjalnych - ludzi, których lojalność
wobec aktualnej władzy była co najmniej niepewna.
I tak np. Janusz Przymanowski w
starym warszawskim dowcipie przedstawiony jako „Żyd pancerny” (był autorem
scenariusza serialu „Czterej pancerni i pies”), cieszył się zaufaniem władz
przed Marcem ’68 i bardzo długo po nim. Podczas gdy syjonistami w marcowej
szeptance stawali się ludzie, którzy pochodzeniem żydowskim nie mogli się
poszczycić, ale okazali publicznie solidarność z bitymi studentami czy ludźmi
padającymi ofiarą czystek.
Obcy w Kościele
W porównaniu z moczaryzmem czy propagandą
wczesnego stanu wojennego w języku prawicy zachęcającym do „wyniesienia się
stąd” jest zupełnie nowy motyw: usuwania z Kościoła. Coraz częstsze stają się
prywatne ekskomuniki formułowane pod adresem katolików świeckich, a nawet nie
dość prawicowych zakonników i księży, zachęty typu: „żebyście zrzucili
sukienkę i poszli sobie precz z naszego Kościoła”.
Choć ostatnio do takich nagonek
przyłączyli się niektórzy biskupi, a nawet - zupełnie
już oficjalnie - Rada Prawna Komisji Konferencji Episkopatu Polski, to
pierwszymi ekskomunikującymi byli świeccy prawicowi publicyści. Nie tylko
Tomasz Terlikowski, specjalista od ekskomunik rzucanych publicznie na innych
katolików, który usuwał już ze „swojego” Kościoła o. Bonieckiego, ks.
Lemańskiego, a także Ewę Kopacz i ostatnio Bronisława Komorowskiego. Wśród
publicystów piszących między innymi, że ks. Lemań-
ski „nie powinien być kapłanem naszego Kościoła”, byli także
dawni działacze Ligi Republikańskiej, która swego czasu organizowała
happeningi buczenia wobec Aleksandra Kwaśniewskiego i innych komunistów. Tyle
że ci nie tylko już żadnymi komunistami nie byli, ale wraz z politykami obozu
postsolidarnościowego entuzjastycznie wprowadzali Polskę do NATO i UE. Zabawne
jest to, że Liga Republikańska zawsze była organizacją wyjątkowo świecką. Jej
szef, Mariusz Kamiński, później twórca i szef CBA, nie był ani klerykalny, ani
nawet religijny. Także panujący w środowisku Ligi Republikańskiej stosunek do
„dziewcząt-łączniczek” nawiązywał raczej do norm ułańskich niż do norm
zakonnych. Stąd też dzisiejsze sentymentalne eksklamacje tych ludzi, że „z ich
Kościoła” powinien odejść ten lub inny ksiądz lub świecki katolik, budzą moją
głęboką podejrzliwość. Mówiąc szczerze - zalatują wyjątkową hucpą. Najbardziej
świecka prawica przylepia się w ten sposób do Kościoła, bo Kościół jest w Polsce
silny i wydaje się idealnym wehikułem do zdobycia władzy.
Dziś idea wyrzucania z Kościoła z
jednej strony trafiła na poziom episkopatu, a z drugiej strony trafiła pod
strzechy, czego przykładem może być próba niewpuszczania do kościołów Ewy
Kopacz przez co bardziej krewkich prawicowych wiernych ośmielanych przez co
bardziej krewkich prawicowych kapłanów. Także Bronisławowi Komorowskiemu radzi
się nie chodzić już do Kościoła po podpisaniu przez niego konwencji antyprzemocowej
i ustawy regulującej in vitro. Gwoli sprawiedliwości trzeba
też powiedzieć, że wzbudziło to głośne protesty tych księży i zakonników,
którzy wciąż jeszcze próbują ocalić
Kościół powszechny przed ekspansją
zupełnie nowej instytucji religijnej, jaką jest Kościół wyłącznie PiS-owski.
Polityków PO - naprawdę wobec Kościoła
umiarkowanych, a czasami wręcz uległych - spotykają dziś takie same gesty
wykluczenia, jakie jeszcze kilka lat temu dotykały wyłącznie posłów Ruchu Pali-
kota, faktycznie mocno antyklerykalnych. Nie oznacza to bynajmniej zmiany kursu
Platformy, ale radykalizację prawicy. Im się czuje silniejsza, tym głośniej i
pewni ej mówi o konieczności „usunięcia obcych z naszego Kościoła i z naszej
Polski”.
Który język zwycięży jesienią?
A wszystko to dzieje się jeszcze
przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi, kiedy to Jarosław Kaczyński, nie
chcąc płoszyć bardziej umiarkowanych wyborców, ogłosił koniec PiS-owskiej
„krainy łagodności”.
Z jednej strony mamy zatem zapewnienia
Andrzeja Dudy, że chce być prezydentem wszystkich Polaków. I piękny list o
pojednaniu i zgodzie, który w jego imieniu PR-owcy PiS wysłali do „Gazety Wyborczej”.
Mamy też eleganckiego Jarosława Gowina, który z zapałem przekonuje, że
Kaczyński się zmienił i jest najłagodniejszym, a także najbardziej wiarygodnym
z polskich polityków.
Ale mamy też - z drugiej strony -
Beatę Szydło i Piotra Glińskiego. A ich „subtelności” to i tak Wersal na tle
codziennego prawicowego hejtu. Dzień po inauguracji prezydentury Andrzeja Dudy
na portalu Salon24-pl pojawił się promowany przez jego redaktorów tekst, gdzie
takie oto słowa możemy wyczytać: „W 2015 szczujnia może sobie pyskować, a
nabiorą się na to zgłupiałe, przytłoczone dysonansem poznawczym lemingi oraz
zwyczajni złodzieje. Ale od roku 2016 mam nadzieję, że to się zmieni. Ani
Prezydent, ani PiS (który, jak mam nadzieję, wygra) nie będzie tulił uszu po
sobie. Mam nadzieję, że o 6 rano CBA czy tam zwykła policja będzie wkraczała
do domów obecnie bezkarnych gnojków. Że spełni się wreszcie przepowiednia Liza
i jąkate kabały Michnika. Ze wreszcie w Polsce zapanuje prawo i
sprawiedliwość”.
Komu wierzyć? Który z tych języków
opisuje prawdziwą tożsamość Prawa i Sprawiedliwości? I - szerzej - całej
prącej do władzy polskiej prawicy? A co ważniejsze, który z tych języków będzie
faktycznym językiem prawicowej władzy, jeśli taką władzę - na poziomie już nie
tylko prezydenta, ale także rządu, sejmowej większości, służb, prokuratury,
mediów publicznych - prawica zdobędzie po jesiennych wyborach?
Jeśli Kaczyńskiemu tym razem uda
się samo rządzenie państwem, to nie jest wykluczone, że będzie wyciszał
„marcowe gadanie” prawicy. Zbyt wysoki poziom konfliktu nie odpowiada bowiem
rządzącym, jeśli są w stanie jako tako zapanować nad gospodarką czy
administracją. Jeśli jednak znów się Kaczyńskiemu rządzenie nie uda - a jestem
pesymistą, gdyż prezes PiS wcale nie ma dziś lepszych (w porównaniu z latami
2006/2007) kadr czy pomysłów na Polskę, natomiast nastroje rewanżu są w jego
formacji nieporównanie silniejsze - wówczas hasło „wyniesienia się z Polski”,
napiętnowania jako „obcych w tym miejscu” wszystkich, którzy prawicową władzę
będą krytykować, stanie się jeszcze bardziej przydatne.
CEZARY MICHALSKI
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz