środa, 12 sierpnia 2015

Polska nasza, a wy obcy



Do wyborów jeszcze trochę czasu, a prawica już zapowiada, dla kogo nie będzie miejsca w Polsce PiS. Nawet narodowe rocznice są dobrą okazją, by podzielić Polaków na „prawdziwych” i na tych, którzy mają się wynosić, „jak im się nie podoba”.

Po Marcu 1968 ci, którzy mie­li odwagę, żegnali na warszaw­skim Dworcu Gdańskim swych przyjaciół, Polaków żydowskiego po­chodzenia, wyjeżdżających na emigrację na Zachód. Teraz taki swoisty Dworzec Gdański 2015 próbuje skonstruować PiS-owska prawica.
Wtedy, te prawie już pól wieku temu, nikt nikogo formalnie nie deportował. Wystarczało, że komunistyczna władza subtelnie stwierdziła, że „jeśli się komuś PRL nie podoba, może sobie wyjechać do jakiegoś innego kraju”. Ta subtelna opi­nia powtarzana przez szefów, przez perso­nalnych i przez kolegów z pracy (czasem konkurentów do tych samych stanowisk) stawała się czymś więcej niż tylko suge­stią. Tym, których władza ludowa uzna­ła za „obcych”, przez kilkanaście miesięcy wydawano paszporty na Zachód.
Teraz, od kiedy prawicy zamajaczy­ła na horyzoncie perspektywa pełnej wła­dzy nad Polską, powrócił w polskiej sferze publicznej motyw podobny - nieznany od czasów moczaryzmu, a później może jesz­cze pierwszych miesięcy stanu wojenne­go - „jeśli im się nasza Polska, ta Polska, która po jesiennych wyborach z pewnoś­cią będzie przez nas rządzona, nie podoba i podobać nie będzie, to niech pakują ma- natki i wynoszą się stąd”. Poziom otwarto­ści tych stwierdzeń jest różny w zależności od tego, czy wypowiadane są bardziej ano­nimowo, przez internetowych hejterów prawicy, czy przez osoby o większej re­prezentatywności - publicystów piszących pod własnym nazwiskiem, polityków PiS.
Oczywiście Polska nie jest krajem tota­litarnym czy autorytarnym. Nawet PiS, tęskniące za węgierskim modelem tzw. de­mokracji nieliberalnej, nie posiada (na ra­zie?) takiej władzy, aby te swoje tęsknoty przekuć w ustrojową rzeczywistość dzi­siejszej Polski. Jednak język używany przez czołowych polityków i intelektualistów PiS, a także publicystów prawicy, to język wykluczenia, który wszystkim niepisowskim i nieprawicowym Polakom ma poka­zać, że ich miejsce jest poza Polską, poza patriotyczną tradycją i poza Kościołem.
Nie chodzi tu o anonimowych ludzi z drugiego szeregu czy nawet o posłankę Krystynę Pawłowicz, którą z przyczyn wi­zerunkowych prezes przeznaczył już do odstrzelenia z polityki na stanowisko sę­dziego Trybunału Konstytucyjnego (sic!). Chodzi o liderów tej partii - politycznych, intelektualnych.


Obcy na Powązkach
Osobą z drugiego szeregu PiS na pew­no nie jest Beata Szydło. To ona została przecież przez Jarosława Kaczyńskie­go wyznaczona na nowego Kazimierza Marcinkiewicza. Ma pozyskiwać dla PiS bardziej umiarkowanych sympatyków prawicy i centroprawicy. Kiedy jednak premier Ewa Kopacz powiedziała (w kon­tekście prawicowej nagonki na polityków PO, którzy uchwalili ustawę regulującą w Polsce zasady in vitro), że „nie chce żyć w republice wyznaniowej”, to Beata Szyd­ło z niezwykłą subtelnością odpowiedziała jej natychmiast w obecności dziennikarzy, że „widocznie chce wyjechać do jakiegoś innego kraju”. Wkrótce to zdanie zostało afirmatywnie powtórzone i scholastycznie wyłożone przez Stanisława Karczewskie­go, wicemarszałka Senatu i szefa sztabu kampanii wyborczej PiS, jednego z naj­bardziej dziś zaufanych ludzi Jarosława Kaczyńskiego.
Z kolei Piotr Gliński, niedoszły premier techniczny, podczas telewizyjnej dyskusji z Tomaszem Nałęczem, kiedy przyszło do oceny buczenia i gwizdów pod pomnikiem Gloria Victis na wojskowych Powązkach, przeprowadził niezwykłą rekonstruk­cję historyczną, w której owi buczący i gwiżdżący - oraz oczywiście sam Gliń­ski - to prawdziwi warszawscy patrioci, którzy przychodzili na Powązki przez cały okres PRL, żeby dawać świadectwo. Pod­czas gdy niektórzy politycy (czyli wygwizdywani i witani buczeniem Bartoszewski, Komorowski, Niesiołowski, Ewa Kopacz, Hanna Gronkiewicz-Waltz) dopiero teraz się przyłączyli. Patrioci warszawscy mają zatem prawo dawać do zrozumienia, co o nich sądzą, gdyż z ich punktu widzenia (jak też z punktu widzenia samego Gliń­skiego) są oni obcy w tym miejscu.
Przeprowadzona przez Glińskiego re­konstrukcja historyczna jest całkowicie fałszywa, gdyż to właśnie wygwizdywani witani buczeniem Bartoszewski, Komorowski, Niesiołowski i tak dalej w okresie PRL dawali świadectwo w sprawie Po­wstania Warszawskiego, w sprawie Katy­nia i w wielu innych sprawach. Podczas gdy wielu dzisiejszych liderów prawicy - zwykle najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego, nie mówiąc już o cmentarnych chuliganach-pseudopatriotach - było wtedy kompletnymi oportunistami i siedziało pod miotłą. Jak Karol Karski, który w latach 80. był działaczem władz ZSP, a potem startował w wybo­rach samorządowych z poparciem PRON. Jak Bolesław Piecha, który w PRL był gi­nekologiem dokonującym skrobanek, a w dzisiejszej prawicowej Polsce chce gi­nekologów za to samo do więzienia wsa­dzać. Jak Janusz Wojciechowski, który przez cały stan wojenny i lata 80. był sę­dzią, potem działaczem PSL, gdy ta partia rządziła wraz z SLD, a w coraz bardziej prawicowej Polsce stał się prawicowcem. Jak Andrzej Kryże, który był w PRL kimś więcej niż przezroczystym oportunistą, bo skazywał działaczy opozycji demokra­tycznej... Oni wszyscy nie są dla Glińskie­go tak obcy nad grobami powstańców jak Bartoszewski czy Komorowski.
Ja sam zrozumiałem z wiekiem, że oportunizm jest prawdziwą narodową substancją. Nie ma co się z tą substan­cją kopać, bo to trochę tak, jakby kopało się z koniem. Ale wciąż nie pojmuję, dla­czego PRL-owskich oportunistów, którzy dziś zakotwiczyli przy idącym do władzy w Polsce Kaczyńskim czy przy idącym do władzy w Kościele o. Rydzyku, mam uważać za patriotyczną awangardę tego narodu, a Bartoszewskiego, Komorow­skiego, Niesiołowskiego za „obcych w tym miejscu”.
Ten patriotyzm post factum jest tworem doskonale fikcyjnymi i w stu procentach upartyjnionym. Jeśli dziś jesteś po stronie Kaczyńskiego, to znaczy, że byłeś w PRL gnębionym patriotą, nawet jeśli pozo­stałeś w PZPR do chwili wyprowadzenia sztandaru. Ale jeśli nie chcesz dziś pomóc Kaczyńskiemu zdobyć pełni władzy, to ob­ciążają cię wstecznie grzechy zdrady, hań­by i kolaboracji.
W ten sposób kategorie „obcości”, „pa­triotyzmu” czy „zdrady” zostają kom­pletnie zrelatywizowane, pozbawione jakiejkolwiek uczciwej treści. Dokładnie tak samo jak kategoria „Żyda” czy „syjo­nisty” w gomułkowskim i moczarowskim „marcowym gadaniu”. Nie chodziło wów­czas o etnos, w każdym razie nie wyłącz­nie. Przede wszystkim chodziło o pozbycie się aktualnych wrogów, a także wrogów potencjalnych - ludzi, których lojalność wobec aktualnej władzy była co najmniej niepewna.
I tak np. Janusz Przymanowski w sta­rym warszawskim dowcipie przedstawiony jako „Żyd pancerny” (był autorem scena­riusza serialu „Czterej pancerni i pies”), cie­szył się zaufaniem władz przed Marcem ’68 i bardzo długo po nim. Podczas gdy syjoni­stami w marcowej szeptance stawali się lu­dzie, którzy pochodzeniem żydowskim nie mogli się poszczycić, ale okazali publicznie solidarność z bitymi studentami czy ludźmi padającymi ofiarą czystek.

Obcy w Kościele
W porównaniu z moczaryzmem czy pro­pagandą wczesnego stanu wojennego w języku prawicy zachęcającym do „wy­niesienia się stąd” jest zupełnie nowy mo­tyw: usuwania z Kościoła. Coraz częstsze stają się prywatne ekskomuniki formuło­wane pod adresem katolików świeckich, a nawet nie dość prawicowych zakonni­ków i księży, zachęty typu: „żebyście zrzu­cili sukienkę i poszli sobie precz z naszego Kościoła”.
Choć ostatnio do takich nagonek przy­łączyli się niektórzy biskupi, a nawet - zupełnie już oficjalnie - Rada Prawna Komisji Konferencji Episkopatu Polski, to pierwszymi ekskomunikującymi byli świeccy prawicowi publicyści. Nie tylko Tomasz Terlikowski, specjalista od eks­komunik rzucanych publicznie na innych katolików, który usuwał już ze „swojego” Kościoła o. Bonieckiego, ks. Lemańskiego, a także Ewę Kopacz i ostatnio Bronisława Komorowskiego. Wśród publicystów pi­szących między innymi, że ks. Lemań-
ski „nie powinien być kapłanem naszego Kościoła”, byli także dawni działacze Ligi Republikańskiej, która swego czasu or­ganizowała happeningi buczenia wobec Aleksandra Kwaśniewskiego i innych ko­munistów. Tyle że ci nie tylko już żadnymi komunistami nie byli, ale wraz z polity­kami obozu postsolidarnościowego entu­zjastycznie wprowadzali Polskę do NATO i UE. Zabawne jest to, że Liga Republi­kańska zawsze była organizacją wyjątko­wo świecką. Jej szef, Mariusz Kamiński, później twórca i szef CBA, nie był ani klerykalny, ani nawet religijny. Także panu­jący w środowisku Ligi Republikańskiej stosunek do „dziewcząt-łączniczek” na­wiązywał raczej do norm ułańskich niż do norm zakonnych. Stąd też dzisiejsze senty­mentalne eksklamacje tych ludzi, że „z ich Kościoła” powinien odejść ten lub inny ksiądz lub świecki katolik, budzą moją głęboką podejrzliwość. Mówiąc szcze­rze - zalatują wyjątkową hucpą. Najbar­dziej świecka prawica przylepia się w ten sposób do Kościoła, bo Kościół jest w Pol­sce silny i wydaje się idealnym wehikułem do zdobycia władzy.
Dziś idea wyrzucania z Kościoła z jed­nej strony trafiła na poziom episkopatu, a z drugiej strony trafiła pod strzechy, cze­go przykładem może być próba niewpuszczania do kościołów Ewy Kopacz przez co bardziej krewkich prawicowych wiernych ośmielanych przez co bardziej krewkich prawicowych kapłanów. Także Bronisła­wowi Komorowskiemu radzi się nie cho­dzić już do Kościoła po podpisaniu przez niego konwencji antyprzemocowej i usta­wy regulującej in vitro. Gwoli sprawiedli­wości trzeba też powiedzieć, że wzbudziło to głośne protesty tych księży i zakonni­ków, którzy wciąż jeszcze próbują ocalić
Kościół powszechny przed ekspansją zu­pełnie nowej instytucji religijnej, jaką jest Kościół wyłącznie PiS-owski.
Polityków PO - naprawdę wobec Koś­cioła umiarkowanych, a czasami wręcz uległych - spotykają dziś takie same gesty wykluczenia, jakie jeszcze kilka lat temu dotykały wyłącznie posłów Ruchu Pali- kota, faktycznie mocno antyklerykalnych. Nie oznacza to bynajmniej zmiany kursu Platformy, ale radykalizację prawicy. Im się czuje silniejsza, tym głośniej i pewni ej mówi o konieczności „usunięcia obcych z naszego Kościoła i z naszej Polski”.
Który język zwycięży jesienią?
A wszystko to dzieje się jeszcze przed je­siennymi wyborami parlamentarnymi, kiedy to Jarosław Kaczyński, nie chcąc płoszyć bardziej umiarkowanych wybor­ców, ogłosił koniec PiS-owskiej „krainy łagodności”.
Z jednej strony mamy zatem zapew­nienia Andrzeja Dudy, że chce być prezy­dentem wszystkich Polaków. I piękny list o pojednaniu i zgodzie, który w jego imie­niu PR-owcy PiS wysłali do „Gazety Wy­borczej”. Mamy też eleganckiego Jarosława Gowina, który z zapałem przekonuje, że Kaczyński się zmienił i jest najłagodniej­szym, a także najbardziej wiarygodnym z polskich polityków.
Ale mamy też - z drugiej strony - Beatę Szydło i Piotra Glińskiego. A ich „subtel­ności” to i tak Wersal na tle codziennego prawicowego hejtu. Dzień po inaugura­cji prezydentury Andrzeja Dudy na por­talu Salon24-pl pojawił się promowany przez jego redaktorów tekst, gdzie ta­kie oto słowa możemy wyczytać: „W 2015 szczujnia może sobie pyskować, a nabiorą się na to zgłupiałe, przytłoczone dysonan­sem poznawczym lemingi oraz zwyczajni złodzieje. Ale od roku 2016 mam nadzie­ję, że to się zmieni. Ani Prezydent, ani PiS (który, jak mam nadzieję, wygra) nie bę­dzie tulił uszu po sobie. Mam nadzieję, że o 6 rano CBA czy tam zwykła policja bę­dzie wkraczała do domów obecnie bez­karnych gnojków. Że spełni się wreszcie przepowiednia Liza i jąkate kabały Mich­nika. Ze wreszcie w Polsce zapanuje pra­wo i sprawiedliwość”.
Komu wierzyć? Który z tych języ­ków opisuje prawdziwą tożsamość Pra­wa i Sprawiedliwości? I - szerzej - całej prącej do władzy polskiej prawicy? A co ważniejsze, który z tych języków będzie faktycznym językiem prawicowej władzy, jeśli taką władzę - na poziomie już nie tyl­ko prezydenta, ale także rządu, sejmowej większości, służb, prokuratury, mediów publicznych - prawica zdobędzie po je­siennych wyborach?
Jeśli Kaczyńskiemu tym razem uda się samo rządzenie państwem, to nie jest wy­kluczone, że będzie wyciszał „marcowe gadanie” prawicy. Zbyt wysoki poziom konfliktu nie odpowiada bowiem rządzą­cym, jeśli są w stanie jako tako zapano­wać nad gospodarką czy administracją. Jeśli jednak znów się Kaczyńskiemu rzą­dzenie nie uda - a jestem pesymistą, gdyż prezes PiS wcale nie ma dziś lepszych (w porównaniu z latami 2006/2007) kadr czy pomysłów na Polskę, natomiast nastroje rewanżu są w jego formacji nie­porównanie silniejsze - wówczas hasło „wyniesienia się z Polski”, napiętnowa­nia jako „obcych w tym miejscu” wszyst­kich, którzy prawicową władzę będą krytykować, stanie się jeszcze bardziej przydatne.

CEZARY MICHALSKI
ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz