Andrzej Duda na razie
jest tylko politycznym celebrytą - znanym głównie z tego, że został
prezydentem. Nic więc dziwnego, że sporo celebruje Najbardziej siebie.
RAFAŁ KALUKIN
Tłum na rynku
miasteczka. Dzieci ze słonecznikami. Biało-czerwone chorągiewki. Słońce,
uśmiechy i radość. Orkiestra gra skoczną melodię. On - swobodny. Fotogeniczny,
w białej koszuli. Krótkie wystąpienie. Przybijanie piątek i selfie.
I właśnie tak jest fajnie. Nawet
fajniej niż w wiosennej kampanii. Ktoś mógłby nie docenić tej różnicy, więc
gość sam wskaże: nie doczekaliście się kandydata Dudy, ale za to teraz macie
prezydenta. Ubiliście świetny interes, więc tym mocniej cieszcie się i
radujcie.
1
Wiara Andrzeja Dudy, że najwyższy
urząd w państwie sakralizuje sprawującego go człowieka, przebija z wielu
wypowiedzi. Począwszy od tej najgłośniejszej, przed Zgromadzeniem Narodowym -
kiedy to powiedział o sobie, że jest człowiekiem niezłomnym. Nie konsekwentnym
bądź nieustępliwym - ale właśnie niezłomnym.
Cóż, taki Barack Obama, który na zachętę dostał Nagrodę Nobla, startował w o wiele
lepszych warunkach. Polskiemu prezydentowi pozostaje samemu się uwznioślić.
Dzięki temu może dziś mierzyć się nie z rywalami ze sceny politycznej,
ale z bohaterami z narodowego panteonu.
Ową „niezłomność” rozwinął w wywiadzie
udzielonym tygodnikowi „wSieci” jako „determinację w wykonywaniu zobowiązań”.
Tłumaczył: „Mamy ludzi zakłamanych, którzy oszukują wyborców cynicznie. Mamy
też polityków, którzy się cofają wobec trudności, ograniczają się do cieplej
wody w kranie, a Polakom powtarzają: przecież mogliście mieć jeszcze gorzej”.
Nowy prezydent oczywiście zerwie z tym minimalizmem władzy. Jego cele są
radykalne. Przypomina: „Miałem odwagę powiedzieć: staję do naprawy Rzeczypospolitej”.
No cóż - odwaga niemal równa nie-
złomności. Raczej kieszonkowa.
Lech Kaczyński, na którego Duda co rusz się powołuje, też miał zwyczaj ciągłego podkreślania swej funkcji i mówienia
o sobie „Prezydent Rzeczypospolitej”. W ten sposób celebrował jednak najwyższy
urząd w państwie, a nie własną osobę. Prezydentura była dla niego autonomiczną
wartością, symbolizującą historyczną ciągłość państwa. Uważał więc, że głowie
państwa należny jest szacunek - niezależnie od tego, kto pełni tę godność. I
nie potrafił zrozumieć, że we współczesnej demokracji swobodnej ocenie
podlegają nie instytucje, ale zarządzający nimi ludzie.
Lecz z Andrzejem Dudą jest
inaczej. Nowy prezydent nie celebruje urzędu, lecz siebie. Tak jakby
prezydentura nadawała nowy wymiar wszystkim jego aktywnościom - i to jeszcze
tym najtrywialniejszym, podejmowanym w kampanii wyborczej. Jakby przenosiła
zwykły arsenał politycznych zagrywek na wyższy poziom, przydawała im powagi i
dziejowej doniosłości.
2
Te afekty jakoś można zrozumieć.
Mamy do czynienia z młodym człowiekiem, dla którego jeszcze rok temu szczytem
politycznych marzeń było zapewne stanowisko ministra. Któż na jego miejscu nie
dałby się omamić różowej chmurze? Życie Andrzeja Dudy stało się bajką i jak to
w bajce - dobro zwyciężyło i zapanowała powszechna szczęśliwość. Werwa
rozpiera więc prezydencką pierś, z której wyrwało się rozczulające
zapewnienie, że skoro wszystko się Dudzie tak pięknie w życiu ułożyło, to jest
już skazany na wybitność.
Rozpoczęty nazajutrz po
zaprzysiężeniu objazd Polski ma być dalszym ciągiem karnawału. Oto prezydent
dziękuje obywatelom za to, że go wybrali. W infantylnym przekonaniu, że skoro
dostał prezent, to należy podziękować. Tyle że prezydentura nie jest
prezentem, ale zobowiązaniem do służby. Pewnych rzeczy czynić już nie wypada.
Kalendarz polityczny nie służy
Dudzie wbudowaniu powagi prezydentury. Skazuje go na trywialność, a nawet
pielęgnowanie zwykłej ścierny. Któż tak naprawdę wierzy w szczerą chęć
dziękowania za poparcie? Gdy Lech Wałęsa odbierał gratulacje za zwycięstwo w
wyborach prezydenckich w 1990 roku, już czekało pierwsze wielkie g wyzwanie: po
dymisji rządu Mazowieckiego musiał zbudować nową większość parlamentarną.
Aleksandrowi Kwaśniewskiemu spadł na głowę jeszcze większy klops – afera Olina.
Lech Kaczyński ledwie usadowił się w pałacu, a już o mało co nie rozwiązał
parlamentu. Bronisław Komorowski miał problem z „krzyżowcami” z Krakowskiego
Przedmieścia, którzy smoleńską katastrofą delegitymizowali jego prezydenturę.
Dla Andrzeja Dudy zaprzysiężenie
było tylko chwilą oddechu pomiędzy jedną a drugą kampanią wyborczą. Obwoźny
cyrk po rynkach powiatowych miast w sezonie letnim może się jeszcze Polakom
podobać. Ale jak długo? Zwłaszcza że prezydent już zapowiada, że odwiedzi każdy
powiat. Nie zamierza zamykać się w Pałacu Prezydenckim i „oderwać od
społeczeństwa”.
Jednak rywalizacja Ewy Kopacz z
Beatą Szydło o to, kto jest „bliżej ludzi”, chyba już wyczerpuje akceptowalne
pokłady żenady. Wejście do licytacji pierwszego obywatela może wywołać skutki
odwrotne do zamierzonych. Zwłaszcza że prezydentowi Dudzie brakuje już tej
niezobowiązującej swobody z kampanii prezydenckiej. Już nie może tak po prostu
obiecywać: „Zrobię... Wprowadzę... Uratuję...”. Coraz częściej jest zmuszony
kluczyć. Chować się za plecami tego bądź przyszłego rządu. Wskazywać
konstytucyjne ograniczenia.
3
Czy mógł odmówić Kaczyńskiemu
zaangażowania się w obecną kampanię wyborczą? Logika sprawowanego urzędu wręcz
mu to nakazuje. Zarówno konstytucyjna norma nakazująca głowie państwa złożyć
partyjną legitymację, jak i utrwalona od czasów Kwaśniewskiego tradycja
„prezydenta wszystkich Polaków”.
Sam Duda w kampanii prezydenckiej
wzmacniał ten niby to ponadpartyjny obraz. Ileż to razy krytykował Bronisława
Komorowskiego za to, że „nie stał po stronie obywateli” tylko pokornie podpisywał
rządowe ustawy? Stawiał przed rywalem chorągiewkę z partyjnym logo. Do
znudzenia wyostrzał antynomię pomiędzy społeczeństwem
(narodem) a władzą, której niemalże egzystencjalnym celem miało być okradanie
obywateli z rozmaitych dóbr. Było mu łatwo, przecież pełnię władzy dzierżył
wrogi obóz polityczny. Ale co głosić, gdy sam Duda już jest człowiekiem władzy,
a jego obóz polityczny ma nadzieję za chwilę brać resztę?
W kampanii prezydenckiej
twierdził, że nie wyobraża sobie, jak prezydent może podpisać ustawę
„uderzającą w społeczeństwo”. Trudno uwierzyć, aby naprawdę sądził, że dobre
rządzenie polega na produkowaniu wyłącznie ustaw miłych ludziom. Było w tym
przecież mrugnięcie okiem do wyborców:
wywiecie, że ja wiem, że to nie takie proste.
Polacy już się nauczyli, że
politycy w kampaniach bajdurzą, więc wybaczają im gołosłowne obietnice -
rozliczając nie z konkretów, ale na podstawie ogólnych wrażeń. Tyle że
prezydent już przestał być kandydatem i przywilej bajdurzenia utracił. Niby to
więc spuścił z tonu w sprawie flagowych obietnic obniżenia wieku emerytalnego
i dodatków na dzieci, lecz wspomagając kampanię PiS, nadal je przecież
autoryzuje.
Tylko czy miał inny wybór? Nie
został przecież prezydentem mocą swego autorytetu i osobistych dokonań. Jego
niekwestionowane talenty retoryczne miały szansę zaistnieć jedynie w ramach
spektakularnej kampanii wyborczej, którą zorganizowało i sfinansowało PiS.
Andrzej Duda był wyłącznie figurą na szachownicy Jarosława Kaczyńskiego w jego
rozgrywce o władzę. Dopóki rozgrywka nie dobiegnie końca, ta rola się nie
zmieni.
Oczywiście człowieka prawdziwie
niezłomnego stać byłoby na zejście z szachownicy już teraz. Zachowałby
instrumenty, którymi mógłby wspierać swój obóz w sposób o wiele bardziej
wyrafinowany - budując przy okazji swą osobistą powagę. Lecz Andrzejowi Dudzie
(choć zapewne on sam widzi to inaczej) godność prezydencka nie nadała nowego
wymiaru ani formatu. Poszedł więc najmniej wymagającą drogą bezpartyjnego - z
konieczności - pisowca.
Jak więc oceniać najbardziej
wyeksponowaną obietnicę „odbudowania wspólnoty”?
Aby tak się stało, potrzeba dwóch
elementów: politycznej suwerenności i konkretnej oferty.
Obowiązujący do dziś wzorzec prezydentury
tworzyli pierwsi trzej gospodarze Belwederu. Wojciech Jaruzelski w poczuciu
historycznej klęski swej formacji świadomie usunął się na dalszy plan, oddając
rządowi inicjatywę. Lech Wałęsa odwrotnie: w poczuciu historycznego triumfu ruchu
solidarnościowego (który utożsami! z własną osobą) próbował ustanowić prezydencką
hegemonię. Żaden nie odchodził spełniony. Dopiero kolejny w sztafecie
Aleksander Kwaśniewski dokonał syntezy, dobierając odpowiednie proporcje. Nie
wtrącał się kolejnym gabinetom do rządzenia, ale osobistym autorytetem i
zakulisowymi działaniami utrzymywał dominującą pozycję - nawet wykraczającą
poza konstytucyjne uprawnienia. Po to, aby korzystać z niej w sytuacjach
naprawdę wyjątkowych.
Wszyscy trzej - Jaruzelski, Wałęsa
i Kwaśniewski - mogli sobie pozwolić na poszukiwanie własnego modelu. Bo każdy
z nich w chwili obejmowania urzędu był politycznym liderem w obrębie swego
obozu. Żaden nie miał nad sobą zwierzchników, co pozwalało im łączyć
perspektywę państwową z osobistą, z pominięciem partyjnej.
Kolejni prezydenci tego luksusu
już nie mieli. Lech Kaczyński do końca był zakładnikiem gier politycznych
prowadzonych przez brata, a Bronisław Komorowski wybrał rolę łagodnego recenzenta
rządu Tuska, na miarę swych realnych możliwości osadzając prezydenturę w
politycznej wadze półciężkiej. Andrzej Duda stawiając przed Komorowskim
chorągiewkę Platformy, pewnie nawet nie pomyślał, że jego samego za pięć lat
może spotkać to samo. Bo startuje przecież z pozycji jeszcze głębszego
uzależnienia od swej partii niż poprzednik. Z miejsca, w którym obiecywanie
„odbudowy wspólnoty” jest zuchwałością.
Tym bardziej buńczuczną, że
obietnicy nie towarzyszy żadna konkretna oferta. Kwaśniewski przecież nie
został „prezydentem wszystkich Polaków” dzięki pięknym oczom. Po prostu
trafnie zdefiniował nastroje dominujące w pierwszej dekadzie po komunizmie.
Zauważył, że Polacy mają już dość polityki tkwiącej w gorsecie podziałów ze
stanu wojennego. Hasło „wybierzmy przyszłość” trafiało w sedno, bo pacyfikowało
zarówno prawicę nawołującą do rozliczeń, jak i postkomunistyczny beton.
Osłabiając radykalne skrzydła, osłabiło podział, przy okazji robiąc miejsce
dla przywództwa samego Kwaśniewskiego.
Jak obecny prezydent chce „odbudować
wspólnotę” wyniszczoną latami wojny PO z PiS? Trudno dopatrzyć się konkretnej
oferty, prędzej trzeba się jej domyślać. Andrzej Duda zdaje się sugerować
między wierszami, że mógłby stanąć na czele pokoleniowej zmiany w polskiej
polityce. Ale to za mało. Musiałby na nowo rozrysować mapę kluczowych pojęć
polskiej prawicy i zaznaczyć sfery dobrego sąsiedztwa z innymi wrażliwościami.
Naszkicować propozycje nowych granic tożsamościowych i dopuszczalnych
kompromisów. 1 otwarcie odnieść się do kwestii, które w epoce IV RP napsuły
tyle krwi. Czy da się to zrobić bez podania czarnej polewki Jarosławowi
Kaczyńskiemu? Wątpliwe. A żeby ą podać, potrzeba realnej niezłomności.
Prawicowi komentatorzy próbują
obejść tę sprzeczność. Jedni poprzez nachalną mitologizację Dudy, która
zaczęła się jeszcze przed objęciem przez niego urzędu. Inni racjonalizując -
że jego marketingowa gładkość i „postmodernistyczny” wizerunek pozwolą
oszlifować ostre kanty barykad kulturowej wojny, co w naturalny sposób zbliży
leminga z mieszkańcem ciemnogrodu.
Ale to nadzieja pozbawiona
podstaw; wizerunek nie zastąpi oferty. W sporze modernizatorów z
tradycjonalistami nowy prezydent zdecydowanie stoi po stronie tych drugich.
Jeśli coś go odróżnia, to język. Daje gwarancję, że nie użyje pewnych fraz i
sloganów. Nie oskarży o zamach, fałszerstwo ani szerzenie cywilizacji śmierci.
To jednak za mało. Nowoczesna „fajność” tej prezydentury może co najwyżej
dopełniać treść, ale nie jest w stanie jej zastąpić.
5
Bez wątpienia będzie wiele chaosu.
Już teraz z harmonizacją sygnałów jest problem. Dobre wrażenie po wyważonym
wystąpieniu przed Zgromadzeniem Narodowym zostało kilka godzin później popsute
wiecowymi odzywkami przed Pałacem Prezydenckim. Górnolotny cel „odbudowy
wspólnoty” zderzył się z trywialnym powiatowym festynem. Szermierka z Ewą
Kopacz, którą prezydent chciał obciążyć odpowiedzialnością za własne nieracjonalne
obietnice z kampanii prezydenckiej, była szyta wyjątkowo grubymi nićmi.
Nawet powszechnie chwalona wstrzemięźliwość
w sprawie polityki zagranicznej w inauguracyjnym wystąpieniu („korekta” zamiast
„rewolucji”) ustąpiła miejsca ultymatywnemu wobec Niemiec tonowi w wywiadzie
dla „Financial Timesa”. Domagając się zgody na lokalizację baz NATO w Polsce,
prezydent zdaje się nie zauważać, że zahamowanie rosyjskiej ekspansji i utrzymująca
się na Ukrainie krucha równowaga to dla Zachodu wartość raczej dowodząca
skuteczności obecnej polityki. O obecność NATO w Polsce należałoby więc
zabiegać cichą dyplomacją, a nie otwartym mówieniem o rosyjskim
„imperializmie” i krytyką Paktu Północnoatlantyckiego. Niestety prezydent zdaje
się ulegać prawicowej szkole dyplomacji, w której najważniejsze jest gromkie
słowo.
Ta prezydentura w momencie startu
stanowi niemal całkowitą enigmę. Mieliśmy prezydentów mniej lub bardziej
ukształtowanych. Lecz żaden nie był białą kartą. Andrzej Duda będzie musiał
ją kiedyś zapisać.
Ale czy ma w głowie plan? Czy
tylko staje g wobec kolejnych audytoriów i tak dobiera | słowa, aby ludzie mu
klaskali? Na dłuższą | metę grozi to niestrawną kakofonią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz