wtorek, 4 sierpnia 2015

Słowa jak świszczące kamienie



PiS wysyła Kościołowi sygnał: z nami będziecie czuli się bezpiecznie, Kościół znów stanie się ważny, będzie strażnikiem moralności życia politycznego. A przecież to ułuda - mówi ks. Kazimierz Sowa.

Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA

NEWSWEEK: Czy Bronisław Komorowski nie jest katolikiem?
KS. KAZIMIERZ SOWA: Oczywiście, że jest. Mam wrażenie, że nawet bardziej szczerze praktykującym niż niejeden katolik. Jako ważny polityk nie trzyma się jednak sutan­ny biskupów i demonstracyjnie to okazuje. Co gorsza, jest politykiem PO, a w przeko­naniu części prawicowej opinii publicznej i niestety sporej części Kościoła już sam ten fakt wystarcza, aby nie być dobrym katolikiem, bo w PO dobrych katolików ponoć nie ma.

O prezydencie Komorowskim w Radiu Maryja powiedziano ostatnio: „Przyprawić mu wąsy i gorszy od Hitlera”.
- Wiele opinii graniczących z pogardą i szyderstwem zostało wypowiedzianych pod adresem prezydenta Komorowskie­go od czasu kampanii wyborczej. I z przy­krością muszę przyznać - nie usłyszałem żadnego hierarchy, który potępiłby ta­kie postępowanie, także te słowa wypo­wiedziane w katolickim Radiu Maryja. A przecież wiem, że wielu biskupów ceni Bronisława Komorowskiego.

Dlaczego nie staną w jego obronie?
- Nie mam pojęcia. Nawet nie chodzi o za­jęcie oficjalnego stanowiska, ale o czysto ludzki odruch, o głos rozsądku. Powiedze­nie, że nie wolno obrażać. Porównanie do Hitlera uwłacza godności człowieka. Jeśli dodatkowo dotyczy prezydenta, do bra­ku szacunku dołącza się pogarda wobec urzędu. To samo dotyczyło zresztą pre­miera Tuska oskarżanego o zdradę naro­dową. I niestety taka atmosfera ma potem swoje konsekwencje na poziomie zwykłej kultury osobistej, bo jak nazwać zachowa­nie gospodarza jednej z bazylik, któremu nie przeszło przez gardło powitanie pre­mier Ewy Kopacz, która podczas objaz­du po Polsce postanowiła pójść na mszę i nie było przy tym kamer telewizyjnych. Ten duchowny demonstracyjnie nie po­dał jej nawet ręki. Takie zachowania skut­kują potem także zachowaniem wiernych - zwykła msza w intencji ustępującego prezydenta wywołuje histerię.

Dlaczego budzi tyle emocji?
- Gdy usłyszałem o protestach, które mają się odbyć przed kościołem Wizy­tek na Krakowskim Przedmieściu, pomy­ślałem, że to żart. Ale niestety to nie jest żart. Rektor kościoła przeczytał w niedzie­lę uzgodniony z kurią warszawską apel o spokój. Jednak do kurii wciąż przycho­dzą pisma żądające odwołania tej mszy, na której część wiernych chce się pomod­lić o opiekę nad prezydentem i jego rodzi­ną na nadchodzące lata. Kardynał Nycz podjął jedyną słuszną w tej sytuacji decy­zję, że msza się odbędzie. O tym jednak, co będzie się działo przed drzwiami kościoła, nie może już decydować.

Czy między pojęciami patriota, katolik i PiS obowiązuje w Polsce znak równości?
- To jest równanie z natury nieprawdzi­we, bo katolik należy przede wszystkim do Kościoła powszechnego, a partia prezen­tuje poglądy zaledwie wycinka społeczeń­stwa. Wynoszenie na ołtarze partyjnych interesów w ogóle nie powinno mieć miejsca.

Co w takim razie stało się z Jasną Górą?
- Hm, tak myślę, że zmarły niedawno dok­tor Kulczyk zostawił tam trochę milionów po to, by jasnogórski klasztor oświet­lał swym blaskiem całą Polskę, a tymcza­sem wygrzewają się w tym blasku tylko niektórzy.

Oburza księdza, że sanktuarium narodowe zostało zawłaszczone przez jedną partię?
- Na szczęście można jeszcze na Jasnej Gó­rze uczestniczyć w mszach, które nie koń­czą się świeckimi kazaniami polityków.

Czy ksiądz sympatyzujący jawnie z PO jest skazany na bycie w Kościele outsiderem?
Nie można zarzucić mi niewierności w stosunku do nauczania Kościoła. Oczy­wiście, czytam o sobie, jaki jestem zły, po­nieważ jestem związany z TVN i mam brata, który jest politykiem PO, oraz wielu przyjaciół związanych z tą partią. A do tego wypowiadam się na tematy polityczne. To wystarcza, aby znaleźć się na celowniku.
Specjalne komando samozwańczej żan­darmerii kościelnej regularnie liczy, ile razy występuję w koloratce, a ile bez, a po­nieważ to drugie zdarza mi się częściej, mój grzech jest wielki.

Piszą o księdzu: „znany z występów w niszczącej Kościół stacji TVN”, „ksiądz z dyspensą od Salonu na mieszanie się do polityki”, „najwierniejszy funkcjonariusz establishmentu III RP", Rydzyk Platformy.
- To bardzo delikatne określenia spośród tych, którymi jestem obdarzany. Regular­nie dostaję dwa rodzaje hejtu: pierwszy nazywam „poświęconym” - to ten, w któ­rym za wszelką cenę próbuje się mnie na­wracać i ratować od ognia piekielnego. Drugi to chamskie obrażanie w wykona­niu tych, którzy korzystają z premii ano­nimowości w intemecie. Pewien wybitny, prawicowy publicysta z godnym podzi­wu zapałem nieustannie demaskuje moją obłudę i zdradę ideałów, tytułując mnie „księdzem puchaczem”.

Niektórych prawicowych publicystów sam ksiądz uczył dziennikarskiego fachu: bra­ci Karnowskich, Tomasza Terlikowskiego...
- Uczył? Nie, oni już wcześniej byli wybit­ni, choć przyznam, wtedy o tym nie wie­działem. Ale to prawda, że zaczynaliśmy razem w Radiu Plus. Zdarzyło się nawet, że z Tomkiem Arabskim wzięliśmy jako przedstawiciele zarządu tego radia pry­watny kredyt, w SKOK-ach zresztą, żeby móc wypłacić naszym dziennikarzom pensje przed świętami, bo zabrakło pie­niędzy na wypłaty. I nie mówię tego, żeby budować sobie pomniczek, ale by przypo­mnieć tym, którzy teraz rzucają we mnie kamyczkiem, że potrafię robić w życiu rze­czy całkiem bezinteresownie.

Ma ksiądz żal do byłych kolegów?
- Ludzie czasami odkrywają w sobie spe­cyficzne umiłowanie do jedynej par­tii prawdy i zaczynają postrzegać swoje dziennikarstwo jako misję. Były dzienni­karz Radia Plus zadzwonił do mnie kiedyś i wspominając dawne czasy, przy oka­zji napomknął, że przygotowuje tekst na mój temat. Od razu zrozumiałem, że ka­rabin jest już nabity, a ofiara na celowni­ku i dzwoni wyłącznie po to, aby uniknąć zarzutu tworzenia tekstu bez kontaktu z ofiarą. Nie miałem wątpliwości, co prze­czytam na swój temat w niepokornym tygodniku.

Czasami sam jednak dolewa ksiądz oliwy do ognia.
- Chodzi o ostatni wpis na FB, gdy infor­mując o śmierci Jana Kulczyka, wpisałem przed nazwiskiem literki śp., a edytor teks­tu poprawił na św. i tak poszło w świat? Za­uważyłem literówkę kilka minut później, poprawiłem „świętego” na „świętej pa­mięci”, ale ulubiony portal już zdążył wy­smażyć historię o tym, jak zamieniam św. Jana Pawła II na Jana Kulczyka. Opatrzono tekst zdjęciem mojego internetowego wpi­su z pierwotnym błędem, co oznacza, że nie tylko ktoś śledzi mój prywatny profil, lecz także fotografuje każdy wpis.

Myślałam raczej o wpisie dotyczącym prezydenta elekta, który jedzie na Jasną Górę wyzwolić prezesa PiS z internowania.
- To był żart. Wydawało mi się, że skoro Jarosław Kaczyński spędza wyborczą nie­dzielę i noc na Jasnej Górze, a następne­go dnia jedzie tam Andrzej Duda, to taki komentarz może być dowcipny. Skończy­ło się oficjalną skargą skierowaną do kra­kowskiej kurii.

Często ląduje ksiądz na dywaniku u swojego przełożonego kard. Dziwisza?
- Nigdy jeszcze mi się to nie zdarzyło. Zawsze, gdy mam okazję, rozmawiam z moim przełożonym, ale nie jest to dywa­nik. W przypadku, o którym rozmawiamy, zapytałem tylko kurię, czy ma zamiar ana­lizować wszystkie wpisy pojawiające się na prywatnych profilach księży, także te obrażające prezydenta Komorowskiego. I na tym się skończyło.

Kardynał Dziwisz uchodzi za biskupa sprzyjającego PiS.
- I to dowodzi, że w Kościele, a zwłaszcza w Kościele krakowskim jest miejsce i dla ks. Oko, i dla ks. Sowy, i dla ks. Isakowicza-Zaleskiego, który raz idzie na wiec PiS, a raz organizuje komitety referendalne dla Kukiza.

Na co liczy Kościół, popierając PiS?
- W ciągu ostatnich 25 lat Kościół w Polsce nigdy nie był prześladowany. Nie był lekce­ważony ani nie próbowano wyeliminować go z grona mających wpływ na politykę. Tak było w czasach, gdy rządziły środo­wiska postsolidarnościowe i postkomu­niści. Wszyscy respektowali oczekiwanie Kościoła, że jako ojciec chrzestny polskiej wolności będzie miał z tego tytułu uprzy­wilejowaną pozycję. Lata rządów PO ob­serwowałem z obu perspektyw - zarówno kościelnej, jak i trochę rządowej. I dłu­go byłem przekonany, że część biskupów traktuje Donalda Tuska jako nowoczesnego polityka, który przysłuży się Polsce i krzywdy Kościołowi hierarchicznemu nie zrobi. Nie było więc powodów, żeby iść na zwarcie.

Ale stało się inaczej.
- Najpierw Tusk powiedział, że nie będzie uprawiał polityki na kolanach, co zosta­ło odebrane jako zapowiedź wojny. Jeden z ówczesnych współpracowników premie­ra opowiadał mi, że podczas prac komisji wspólnej rząd - episkopat biskup zwró­cił się do niego: „Panie ministrze, ocze­kuję, że zachowa się pan jak wierny syn Kościoła”. Minister odparł: „Księże bisku­pie, ja w pierwszej kolejności jestem tu urzędnikiem państwowym, co oczywiście nie zmienia faktu, że pozostaję osobą wie­rzącą”. Twarz biskupa stężała i hierarcha zapytał: „Czyli nie będzie pan po naszej stronie, tak?”. Kościół zaczął postrzegać działania rządu jako wotum nieufności wobec siebie.
Tak było z likwidacją komisji majątkowej, choć jej istnienie obciążało już głównie Kościół i z projektem zamiany Funduszu Kościelnego na odpis podatkowy. Został on doprowadzony do końca, kompromis satysfakcjonujący obie strony wypracowa­ny, ale biskupi postanowili sfinalizować go już z przyszłą władzą. PiS wysyła bowiem Kościołowi sygnał: z nami będziecie czu­li się bezpiecznie; będziemy tak prowa­dzić naszą działalność polityczną, aby to nie zagrażało Kościołowi; gdy obejmiemy władzę, Kościół znów stanie się ważny, bę­dzie miał wpływ, będzie strażnikiem mo­ralności życia politycznego.
A przecież to ułuda.

Dlaczego ksiądz tak sądzi?
- ZChN, AWS, a dziś PiS padają na ko­lana, bo bliskość z Kościołem instytucjo­nalnym ma oznaczać pobłogosławienie ich polityki. Tak jakby polityka „poświę­cona” stawała się szlachetniejsza. Wystar­czy jednak, że biskupi przestaną służyć ich polityce, a wówczas wykorzystają cały aparat partyjny, aby pozbyć się ludzi re­prezentujących stanowisko Kościoła. Tak było z Markiem Jurkiem domagającym się zmiany konstytucji w sprawie ochrony ży­cia poczętego. Został wyrzucony z PiS. Nie wierzę w partyjne intencje chrystianizacji polskiego prawodawstwa.

PiS w tym tygodniu wraca z projektem ustawy o in vitro zakazującym tej metody.
- Czy in vitro było wykonywane w Pol­sce w latach 2005-2007? Było. Dlaczego więc partia wówczas rządząca nie wpro­wadziła ustawy porządkującej tę kwe­stię? Jeśli mówimy, że parlamentarzysta może zgrzeszyć, głosując za jakąś ustawą, to przypominam, że jest również grzech zaniechania, I czasami mówi on więcej o prawdziwych intencjach niż krzyki pro­testu i wytykanie palcem innych. Politycy powinni robić rachunek sumienia nie tyl­ko w sprawie tego, za czym glosowali, ale i tego, czego nie zrobili.

Co ksiądz myślał, słysząc abp. Andrzeja Dzięgę oskarżającego parlamentarzystów o zbrodniczą ustawę?
- Uchwalona obecnie ustawa o in vitro jest o wiele gorsza niż projekt przygotowa­ny siedem lat temu przez Gowina. Wtedy jednak Gowin nie dostał wsparcia od bi­skupów. Na ostatniej prostej informacja zwrotna z episkopatu brzmiała: „Kościół musi walczyć o całą pulę”. Ustawa trafi­ła do kosza. Dziś żartuję, że biskupi cało­waliby Gowina po rękach, gdyby to jego ustawę podpisał prezydent Komorowski. To pokazuje tylko, że stawianie sprawy na ostrzu noża wcale jej nie służy.

Wróćmy do słów abp. Dzięgi.
- Biskupi mają prawo do wyrażania opinii. Problemem jest retoryka. Coś, co nazy­wam publicystycznym wzmożeniem. Wy­rażenie „zbrodnicza ustawa” brzmi bardzo efektownie i jest w swoim przekazie tak silne, że aż świszczy koło ucha prawie tak, jakby przelatywał kamień. Tylko czy msza i kazanie to miejsce do uprawiania publi­cystyki? Mam co do tego wątpliwości.

Dałby ksiądz rozgrzeszenie za in vitro?
- Spowiedź to nie jest wystawianie laur­ki za dobre czyny. Jeśli ktoś chce uregulo­wać swoje relacje z Panem Bogiem, to jako ksiądz nie jestem po to, aby wypominać mu, co zrobił, nawet jeśli tego nie akcep­tuję, ale aby ułatwić mu pojednanie.

Łatwiej rozgrzeszyć tego, kto zabija, niż tego, kto daje nowe życie z in vitro?
- Często się mówi, że zbrodniarz może się nawrócić i jest to dotknięcie łaską bożą. Czy takiego dotknięcia można odmówić osobom mającym dzieci z in vitro? Nie potrafię ich publicznie napiętnować jako grzeszników.

Pewien ksiądz pracujący w szpitalu powiedział mi, że gdy wchodzi z komunią na salę, na której leży kobieta po zabiegu in vitro, to widzi, jak ona wzdraga się na jego widok. Musi długo tłumaczyć, że nie przychodzi jej potępić.
- Dużo w tym racji. Dyskusja o in vitro poszła w złą stronę. Skupiła się na tym, że dziecko poczęte tą metodą to fanabe­ria ludzi bogatych. Kupienie sobie czegoś, czego brakuje do obrazu pełnej szczęśli­wości. Mamy już supersamochód, fajne mieszkanie, to kupmy sobie jeszcze dzie­cko. A przecież ludzie często rezygnują z wielu rzeczy, które poprawiłyby ich sta­tus, właśnie dlatego, że chcą mieć dziecko. Ono jest dla nich najważniejsze. Zawsze w przypadku oceny moralnej trzeba py­tać o intencje. Czyn jest czymś drugorzęd­nym, najważniejsze to wiedzieć, dlaczego ktoś go popełnił. Jeśli ksiądz nie zadaje sobie tego pytania, to bawi się w ślepego sędziego.

I to woła o pomstę do nieba?
- Jeśli robi się krzywdę drugiemu człowie­kowi, to tak.

Nie boi się ksiądz, że przełożeni zakażą w końcu księdzu wypowiadania się w mediach, tak jak zakazali Bonieckiemu, Lemańskiemu i Mądlowi?
- Ci trzej księża, na tyle, na ile ich znam, są dobrymi, wierzącymi i praktykującymi kapłanami. Nie podważyli w swych 'wy­powiedziach niczego, co jest nauczaniem Kościoła. Nałożony na nich zakaz jest tak naprawdę przyznaniem się ich przełożo­nych do tego, że nie mają argumentów, aby z nimi dyskutować.

I jest też karą za to, że nie ulegli jak wielu ludzi Kościoła zaczadzeniu PiS.
- Zaczadzenie jest stanem niebezpiecz­nym. Należy wówczas jak najszybciej za­czerpnąć świeżego powietrza. Co zresztą nie jest problemem tylko duchowieństwa, lecz także dużej części naszego społeczeń­stwa. Jako naród jesteśmy bardzo homo­geniczni i mamy skłonność do szczelnego zamykania wszystkich okien i drzwi, cze­go najlepszym dowodem są obecne prze­pychanki w sprawie uchodźców. Kościół zajął w tej kwestii bardzo światłe stano­wisko, ale bp Zadarko, który w imieniu episkopatu je przygotował, był mocno krytykowany przez środowiska prawicowe i narodowe. Politycy, którzy wkrótce mogą stać się ministrami w nowym rządzie, straszą, że każdy, kto zostanie wpuszczo­ny, a już nie daj Boże muzułmanin, będzie komórką Al-Kaidy. Przecież tak nie wolno. Zadaniem polityków i Kościoła jest przy­pomnienie, ilu Polaków znalazło w ostat­nich dziesięcioleciach nowe, lepsze życie właśnie dzięki temu, że otworzyły się dla nich domy w innych krajach.

Zamieścił ksiądz na Facebooku zdjęcie syryjskiego uchodźcy, który był kierowcą Jana Pawła II w czasie pielgrzymki do Syrii, a który dziś znalazł się w Polsce.
I opatrzył je komentarzem: „Chciałbym widzieć miny zawodowych katolików tak ostro występujących przeciwko przyjmowaniu emigrantów”.
- Byłem z papieżem podczas tej piel­grzymki w Syrii. Gdy zobaczyłem teraz tamtego kierowcę z prezydentem Pozna­nia, pomyślałem, że to symboliczne zrzą­dzenie losu. Przecież ten człowiek nie mógł sobie w 2001 roku nawet wyobrazić, że kraj, z którego pochodzi papież, stanie się kiedyś krajem, w którym on dostanie szansę na inne życie. Pomyślałem, że tym zdjęciem nasza małostkowość w stosun­ku do emigrantów została symbolicznie skarcona przez opatrzność.


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz