Odejście
Bronisława Komorowskiego to symbol słabości zwolenników liberalnej demokracji,
którzy nie potrafili zbudować własnej politycznej legendy - ani do niej
przekonać, ani w nią porządnie uwierzyć.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Były prezydent był ostatnim znaczącym politykiem snującym
optymistyczną opowieść w stylu dawnej Unii Wolności - o państwie, które
wyzwoliło się z komunizmu i odniosło niebywały sukces. Przegrał z językiem
równie dawnego Porozumienia Centrum - o państwie, które się właśnie nie
wyzwoliło i trzeba to dopiero zrobić, bo popada w ruinę. Komorowski zresztą już
od momentu, gdy rozpoczynał swoją drogę prezydencką, a zwłaszcza po katastrofie
smoleńskiej, stał się dla obozu PiS i dla Jarosława Kaczyńskiego osobiście
głównym wrogiem, jako że zastąpił w Pałacu Prezydenckim śp. Lecha Kaczyńskiego.
Dało to i taki efekt, że także większość dostojników Kościoła zaczęła
Komorowskiego, wierzącego katolika i konserwatystę, traktować jako bez mała
antychrysta. A jako że głównym motywem ideologii IV RP oraz polityki historycznej
propagowanej przez PiS stał się ostentacyjnie religijny patriotyzm, urzędujący
prezydent został w konsekwencji niejako wypchnięty poza polsko -katolicką
wspólnotę.
Tak mocno odstające od prawdy oskarżenia i wykluczenia, jakie już
spotkały Bronisława Komorowskiego (a mogą go czekać także w przyszłości),
pokazują niszczycielską siłę propagandy PiS. Bo prezydent był uosobieniem tych
walorów i doświadczeń, którym Jarosław Kaczyński wydał wojnę i które próbował
albo zdezawuować, albo zafałszować. Bronisław Komorowski był kontynuatorem
dziedzictwa tego nurtu polskiej opozycji demokratycznej, która po 1989 r.
etapami, przez kompromisy, jak i rewolucyjne decyzje, stopniowo i pokojowo
przejęła władzę i odpowiedzialność za Polskę. Uważał, i tę tezę podtrzymywał do
ostatnich dni swojego urzędowania, że tamta linia polityczna obroniła się
nadzwyczajnie i że 25 lat III RP to najlepszy okres w dziejach Polski.
Komorowski nawiązał jednak do tradycji, która już
wygasała. Zadeklarował stan normalności i stabilizacji, Który w głosowaniu
został odrzucony. Odwoływał się do dokonań Unii Wolności, tej szczególnej
partii, zasłużonej dla polskiej transformacji i może najpełniej reprezentującej
dawny inteligencki etos oraz wartości republikańskie. Charakterystyczne, że
wśród najbliższych współpracowników prezydenta Komorowskiego znaleźli się m.in.
Tadeusz Mazowiecki, Jan Lityński czy Henryk Wujec, liderzy starej UW.
Prezydent w wielu swoich wystąpieniach szukał języka i stylu, który by
nawiązywał do tamtego kodu i wartości. Ale Unia Wolności nieprzypadkowo
ostatecznie przegrała wybory już blisko półtorej dekady temu. Tamten język
odszedł i praktycznie nie korzystał z niego już nawet Donald Tusk, który
założył Platformę na kontrze do słabnącej partii Bronisława Geremka.
Teraz, kiedy nawet przekaz Platformy się zużył, stary kod Unii
Wolności brzmiał podwójnie anachronicznie, mimo wszystkich obiektywnych racji -
bo nastał czas emocji, a nie argumentów. Duma z odzyskanej wolności, z
osiągnięć, z Polski w NATO i w Unii Europejskiej nie jest specjalnie modna
w
tym sezonie wyborczym; chodliwa jest zmiana. Przełom z 1989 r. z wydarzenia o
wymiarze epokowym przesuwa się powoli w stronę przeżycia pokoleniowego
generacji dzisiejszych 50-60-latków. Osiągnięcia opozycji z czasów PRL, czyli
transformacja i powrót kraju do zachodnich struktur, zostały uznane za
oczywiste, wręcz trywialne. Nawet Zbigniew Bujak, współtwórca dawnego ROAD, a
potem Unii Demokratycznej, protoplastów Unii Wolności, które zakładał jako
przeciwwagę dla Porozumienia Centrum braci Kaczyńskich, przyznał niedawno, że głosował na Andrzeja Dudę. To jest znak zasadniczej
zmiany politycznego wiatru; z tej perspektywy widać, że Komorowskiemu nie mogło
się udać i że porażka nie była aż tak dotkliwa, jak być mogła. Bo
niewykluczone, że także pojedynek III z IV RP sprzed 10 lat zaczyna stawać się
czysto pokoleniową emocją, której młodsze roczniki zupełnie nie podzielają.
Były prezydent jednak walczył.
Idei IV RP i dezawuowaniu roku 1989 - jako święta odzyskania niepodległości i
demokracji - świadomie przeciwstawiał symbole tamtego roku, bez przerwy
upominał się o dobrą pamięć czerwcowego przełomu. To miał być przyczółek dla
powstawania niezależnej od radykalnej prawicy historii najnowszej. Partia Kaczyńskiego
jest propaństwowa wyłącznie wobec własnego państwa, którego jeszcze nie ma;
Komorowski postanowił być propaństwowy wobec państwa, które jest. I zapłacił za
to polityczną cenę.
Rzeczywiście, opowieść o sukcesie 25-lecia III RP, nawet
jeśli prawdziwa, jest pozbawiona napięcia dramatycznego, patosu i wyższych
emocji, w odróżnieniu od opowieści o
spisku w Magdalence, o puczu 4 czerwca 1992 r., o zbrodni smoleńskiej, o
wyprzedaży Polski, o zdradzie i korupcji, które żyją w postaci legend,
przeobrażając się w kolejnych mutacjach. Ma ona też swoją niepohamowaną
ekspresję i niepohamowane myśli, z domaganiem się daniny krwi włącznie,
o czym wspomina bard prawicy, poeta Jarosław Marek
Rymkiewicz, mówiąc, że 4 czerwca 1989 r. jej zabrakło, a tym samym zabrakło
wielkości i patosu. Widać to choćby po letniej temperaturze świętowania
zwycięskiego przełomu z 1989 r. w zderzeniu z gorącymi obchodami rocznic
przegranego powstania warszawskiego, a nawet smoleńskich miesięcznic.
Formacja Komorowskiego nie
potrafiła „nasycić polskiej duszy”, jak to trafnie nazwał pisarz Stefan Chwin w
jednym z wywiadów. To „sycenie" sprywatyzowała, pozostawiła wolnemu
wyborowi, kiedy druga strona wciąż zapewniała sycenie zbiorowe, o wiele wydajniejsze
politycznie.
Swój ogląd rzeczywistości
Bronisław Komorowski próbował jednak ubierać w pewne symbole. Czy to wtedy,
gdy jako zwierzchnik sił zbrojnych przemawiał z okazji kolejnych rocznic, czy
też gdy wycinał patriotyczne kotyliony i organizował swoje Marsze
Niepodległości prowadzone Szlakiem Królewskim w Warszawie, od pomnika do
pomnika. Miano mu nieraz za złe, że tymi pomnikami szkicuje nadzwyczaj
pluralistyczny i może zbyt wyidealizowany
obraz historii państwa, że oddaje cześć postaciom różnych, nieraz wrogich
sobie nawzajem idei i dokonań. Ale i w tym wypadku proponował po prostu
wspólnotową patriotyczną tradycję, do której dołączał też III RP. Komorowski
próbował godzić różne ideowe prądy, na przykład Piłsudskiego z Dmowskim,
pokazywać, jak obecna postać państwa wynika z twórczego zastosowania nauk
płynących z historii.
Ale też w tym tkwił zalążek
porażki, ponieważ Komorowski przedstawiał współczesną Polskę jako w istocie
stan historycznie docelowy, oczekiwał docenienia teraźniejszości. Polska
prawica uważała to za minimalizm. Komorowski proponował w istocie ideologię nowego
mieszczaństwa, klasy średniej, na której się politycznie opierał, bo uznał, że
ta nowa warstwa już się w Polsce umocniła, ugruntowała swoje liberalne, centrowe
„europejskie” poglądy, jest ostoją umiaru. Ale właśnie część tej grupy,
zwłaszcza młodsza, w jakiś sposób go zdradziła, a i starsi zachwiali się w
swoich przekonaniach. Ani Platforma, ani Komorowski w chwili wyborczej próby
nie zbudowali takiej ideowej narracji, która mogłaby się skutecznie przeciwstawić
prawicowej legendzie o potrzebie zbawienia kraju, przywrócenia Polakom godności
i wielkości, o tym, że nie ma być tak jak jest, ale zupełnie inaczej, że znów
nastał czas „żołnierzy wyklętych".
Problemem byłego prezydenta jest nie tylko to, że przegrał
wybory, bo porażka była nieznaczna, ale fakt, że spowodowała ona posypanie się
całego politycznego obozu. Łącznie z jego
budującą się narracją sukcesu, modernizacji, optymizmu. Gdyby te z górą 8 min
wyborców Komorowskiego trwało nadal na stanowiskach III RP, wynik wyborów
parlamentarnych byłby daleki od przesądzenia. Ale to spoiwo okazało się słabe,
wyborcy dezerterują. Optymistyczna opowieść o III RP została skutecznie
zagłuszona. Wciąż są w Polsce miliony ludzi, którzy dobrze oceniają ostatnie
ćwierćwiecze, ale z jakichś nie do końca zrozumiałych powodów nie potrafią
bronić swoich opinii, poddają się mitologii klęski, atmosferze upadku.
Widoczne jest też wycofanie się części elit, także biznesowych, z aktywnego
obserwowania życia politycznego; jak gdyby osiągnęły swoje cele, zasiedliły wygodne
nisze, zajęły się swoimi sprawami, nie dostrzegając, że uznane przez nie
zapewne i trwałe ramy ustrojowe i gospodarcze państwa są nieustannie podważane
i zagrożone.
Okazuje się, przynajmniej na
razie, że budowanie liberalnej, pozytywnej legendy jest bardzo trudne, że
niezadowoleni są zawsze głośniejsi od zadowolonych, a ich opowieść gorętsza i
na swój sposób dla odbiorców (i mediów) ciekawsza. Szok po latach 2005-07
działał przez dekadę i wtedy umiarkowana, mieszczańska wersja politycznej
narracji przekonywała wyborczą większość. Ale ten szok przestał w końcu działać,
co jest zresztą wytłumaczalnym psychologicznie procesem. Bez tej szczepionki
szybko wraca myślenie mesjanistyczne, chęć podnoszenia kraju z nieistniejących
ruin, tendencja do negowania i zmieniania wszystkiego. Druga strona polskiego
sporu, być może nadal teoretycznie większościowa, nie potrafi się zebrać i
stawić oporu takim nastrojom. Okazało się, że liberalna demokracja wciąż nie
jest w Polsce czymś oczywistym, poza dyskusją. Proces tworzenia państwa i
społeczeństwa trwa, możliwe są cofki i załamania, a sugestywna opowieść o
krzywdzie i kraju w ruinie może okazać się atrakcyjniejsza od rzeczywistości i
ją w końcu przysłonić.
Może jest to kwestia braku zdolnego polityka, który sugestywnie
potrafiłby opowiedzieć nową Polskę w duchu europejskiego liberalizmu, pokazać zasadnicze różnice pomiędzy modelem państwa według
standardów zachodnich demokracji a tym, co proponuje PiS. Udawało się to kiedyś
Donaldowi Tuskowi, ale kiedy go zabrakło na krajowej scenie, zmiennicy nie
bardzo potrafili go zastąpić. Przekaz Komorowskiego okazał się niewystarczający
i mało energiczny, a Ewa Kopacz także nie dźwiga sporu toczonego na ustrojowym
poziomie. Skupiła się na sprawach ekonomicznych i socjalnych i wyraźnie nie
docenia tego pryncypialnego konfliktu o przyszły kształt państwa.
W Platformie można usłyszeć, że
Kopacz świadomie zeszła do poziomu rozmów o „realnych problemach ludzi”, gdyż
zadziałała na nią właśnie porażka mówiącego o wolnościowych pryncypiach
Komorowskiego, co rzekomo nie trafiało do wyborców. Ale to raczej nie kwestia
tematu, lecz wykonania. Zarówno Komorowski, jak i Kopacz nie obronili i nie
bronią wystarczająco III RP, nawet jeśli trudno im zarzucić brak starań
i determinacji. Strona liberalna wciąż czeka na
swojego nowego lidera. Trwa stan przejściowy, a przegrane wybory Komorowskiego
były tego wyrazistym symptomem.
Niemniej zapewne przyjdzie jeszcze
czas spokojnej oceny prezydentury Komorowskiego, również na tle jego następcy,
kiedy lepiej będzie widać całe jego pięciolecie, a nie tylko okres kampanii
wyborczej. Polacy przez kilka lat ufali mu jak żadnemu innemu politykowi. Czy
mieli rację, ufając mu, czy wtedy, kiedy ufać przestali? Na odpowiedź były
prezydent będzie musiał jeszcze zaczekać, ale zapewne osąd po latach będzie dla
niego bez porównania korzystniejszy niż teraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz