Nasza historia to
rachunki krzywd. Nasza wspólnota to zmarli i polegli. Katastrofalnie smutne -
mówi Jan Klata, reżyser, dyrektor Starego Teatru w Krakowie.
Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA
NEWSWEEK: Czuje się
pan okradziony z patriotyzmu?
JAN KLATA: Nie
jestem na tyle głupio przekorny, żeby odpowiedzieć: „Nie, ale gdzieżby,
skądże”. Owszem, czuję się okradziony, bo patriotyzm został zawłaszczony przez
wyznawców kultu martwych, a ja do nich nie należę. Wiem, że mówiąc to, skazuję
się na wykluczenie, bo kto ośmiela się mówić inaczej, myśleć inaczej, czuć inaczej,
kto nie wyznaje patriotyzmu trupiej czaszki, stawia siebie poza wspólnotą wyznawców
wielkiej masakry. I przykleja mu się nalepkę, żeby jako niepatriota rzucał się
od razu w oczy.
Jaką nalepkę?
- „Lewak” na przykład. Albo „leming”, też na „1”. A dlaczego
nie „lemur”, pytam? Przecież to lemury w drugiej części „Fausta” kopią grób.
W Polsce aż roi się od lemurów. Mówi się, że Polską rządzą trumny. Nie, rządzą
nią lemury.
Rządzą czy będą
wkrótce rządzić?
- Rządzą. Rządzą naszą dyskusją. Narzucają nam swoje
całopalne wizje, nieustannie każą się do nich odnosić, według nich określać,
składać hołd. Nasza historia to rachunki krzywd. Nasza wspólnota to zmarli i
polegli. Katastrofalnie smutne.
Co możemy z tym
zrobić?
- Mój problem z rzeczywistością w ojczyźnie polega na tym,
że wszelka dyskusja, na każdy temat, jest z góry nieuczciwa,dogmatyzowana.
Z dogmatami się wszak nie dyskutuje - to się nie godzi. Jakiś czas temu
mieliśmy w teatrze wizytę paru gości z klubu „Gazety Polskiej”. Lider musiał im
gwizdkiem wskazać, która scena jest najbardziej obrazoburcza, bo inaczej
pewnie by się nie zorientowali, a przecież przyszli, żeby spontanicznie się
oburzyć i wygwizdać. Potem przez kilka tygodni wszystkie media, z wyjątkiem
chyba tylko Al-Dżaziry, koczowały pod Starym Teatrem i zadawały mi to samo
pytanie: „Panie dyrektorze, aktorzy kopulują na scenie czy nie kopulują?”
Spektakl był nieważny, dyskusja o kopulowaniu grzała do czerwoności. W Polsce
obowiązują tylko wykrzykniki. Chory rodzaj zacietrzewienia. Kibolstwo.
Kibolstwo?
- Jestem miłośnikiem piłki nożnej,
więc wytłumaczę jak kibic. Byłem kiedyś w Barcelonie podczas El Clasico, czyli
meczu FC Barcelona - Real Madryt. Z kilkoma dyrektorami europejskich teatrów
wybraliśmy się do pobliskiego lokalu obejrzeć mecz. I postanowiłem - jak na
niepokornego i wiernego tradycji insurekcji Polaka przystało - że będę głośno
krzyczał i bił brawo przy każdej akcji Realu. Weszliśmy do lokalu, w którym
siedziało z 80 osób, z czego 60 stanowili wytatuowani symbolami klubu, gracko
obnażeni kibice Barcelony. Nastrój był taki, że gdybym nie zachował
dyplomatycznego, pełnego rezerwy milczenia, to zostałbym zlinczowany.
Znalazłem się w samym środku seansu nienawiści. Mecz się właściwie nie liczył, technika,
zagrywki, finezja zwodów Messiego. Liczyło się tylko to, że przeciwnik został
upokorzony. Czy w Polsce nie doświadczamy dokładnie tego samego, ale w opcji all-inclusive? Permanentny syndrom II Listopada - jedni muszą czapkami
nakryć drugich.
Poczuć własną siłę i strach
przeciwnika?
- Dokładnie. Niech przed nami
drżą. Jako wspólnota mamy jakąś genetyczną nieumiejętność pozytywnego
organizowania się. Nie liczy się to, czym powinna kierować się zbiorowość, aby
wszyscy czuli się u siebie jak w domu. Dobrze mają się czuć tylko wygrani, bo aktualna wygrana
daje prawo do zemsty za wcześniejsze upokorzenia. I tak się spirala nakręca.
Nasz patriotyzm jest
klaustrofobiczny i prymitywny?
- Dominuje patriotyzm pochodni,
podpalania tęczy. Tęczę dyskretnie sprzątną, to podpalą palmę. W
cywilizowanych krajach kibolskie zachowania są napiętnowane. Próbuje się
przynajmniej tworzyć pozory, a pozory powoli zaczynają wchodzić w krew, Ludzie
przestają być takimi, jakimi być nie wypada. Coś się zmienia, a u nas zero
zmiany. Kibolstwo wynosi się na ołtarze. Ostatnio usłyszałem od pani
prokurator, że pogróżki, które od roku dostawałem, to są rymowanki i nie
kwalifikują się do śledztwa. Zapytałem więc, jak wyglądają prawdziwe pogróżki,
i usłyszałem, że są pełne przekleństw. Czyli SMS: „Rozrzucę twoje prochy na
wietrze” to dowcip, a „Ty eh... pier... zaj... cię w kiblu” - to
wariant groźny. Język kibolski jest językiem patriotycznym. Proszę poczytać w
intemecie, co piszą prawdziwi patrioci.
Hejt jest zjawiskiem
powszechnym.
- Owszem, Oscar Wilde, który sporo
wiedział o hejtowaniu jeszcze przed wynalezieniem internetu, powiedział: „Daj
człowiekowi maskę, a powie ci prawdę”. Komentarze internautów to jest prawda
absolutnie przerażająca. Kloaka. Nikt mi nie powie, że tzw. internauci naprawdę
tak nie myślą, że naprawdę są mili i sympatyczni i gdyby mieli powiedzieć
publicznie to, co wypisują anonimowo, toby się wstydzili. Nieprawda. Oni to
mówią publicznie, tylko nie muszą brać odpowiedzialności.
Kibolstwo niszczy patriotyzm?
- Sprawia, że rozmowa staje się
niemożliwa. Bo temat rozmowy przestaje być istotny. Liczy się tylko to, po
której jesteś stronie. Jaki masz szalik. Szalik określa sposób myślenia. Wystarczy
otworzyć usta i od razu jest kontra. Kiedyś usłyszałem: „Żadnego pana
spektaklu nie widziałam, ale wiem o panu wszystko”. No jasne. Jeden jest z
kruchty, drugi jest lemingiem albo lewakiem. I po zawodach.
Sądzi pan, że nie ma szans na
porozumienie?
- To pytanie nurtuje mnie od
dłuższego czasu. Co zrobić, żebyśmy przestali zachowywać się jak stworzenia z
różnych planet? W Polsce nie można sobie pozwolić na zniuansowaną rozmowę na
temat zbiorowości, pamięci, na temat tego, co warto pamiętać, co trzeba
pamiętać, co należałoby pamiętać inaczej, niż się dotychczas pamiętało, nie
narażając się na fangę fanatycznego sługi pisiorów. I nie chodzi tylko o ciosy
narodowca spod znaku nacjonalistycznej bojówki. Dostarczaniem pałek zajmują się
bardzo wysublimowane umysły. Bo wszyscy wiedzą, że bicie na odlew bardziej się
opłaca niż konstruktywne działanie. Konstruktywne działanie wymaga pracy, pozostawania
w cieniu i słabo sprzedaje się na czerwonym pasku w telewizji.
Lepiej gwizdać na cmentarzu.
- Powstanie Warszawskie. Tak, to
mój czuły punkt.
Powiedział pan: „Powinniśmy
czcić koniec powstania, a nie początek”.
- Tak. 3 października, dzień
kapitulacji. Jeśli w odpowiedzialny i uczciwy sposób chcemy traktować sw7oją
historię, to oczywiste jest, że należy czcić pamięć mimowolnych ofiar, a nie
oddawać cześć dowództwu odpowiedzialnemu za śmierć miasta i jego mieszkańców.
Ile razy można powtarzać, że Powstanie Warszawskie było absolutną żenadą na
poziomie taktycznym i strategicznym? Największą katastrofą w dziejach naszego
narodu, zafundowaną rodakom w nadziei, że świat nie przejdzie obojętnie. Co 25.
powstaniec miał broń, a zapasy żywności mogły wystarczyć góra na trzy dni, o
czym dowództwo doskonale wiedziało. Tylko że to imiona dowódców nadaje się
skwerom i ulicom, podczas gdy za to, co zrobili, powinni wisieć. Pora wreszcie
przyjąć do wiadomości, że pewne rzeczy, które tak święcie wyznajemy, mają
drugie, zwykle bardzo bolesne, wstydliwe i niechciane oblicze.
W 2007 r. zrobił pan w Muzeum Powstania
Warszawskiego spektakl zatytułowany „Triumf Woli”.
- Opowiadał właśnie o tej
horrendalnie wysokiej cenie, jaką przyszło zapłacić za powstanie. Jednak
doświadczenia kolejnych lat pokazały, że nie stać nas na refleksje nad
przeszłością. Pięknie i słodko jest wysadzić się za ojczyznę jak fikcyjny
Wołodyjowski w Kamieńcu Podolskim, bo potem można opłakiwać martwych
bohaterów. Admirał Nelson też zginął pod Trafalgarem, ale przynajmniej wygra!
bitwę, ocalił kraj. A my? Czcimy klęski i przegrane. Im większa hekatomba, tym
lepiej. Masakra dzieci i cywilów to szczyt naszej patriotycznej dumy. I nie
wyleczymy się z tej paranoi, bo wciąż brniemy tymi samymi, krwawymi koleinami.
Budujemy nasz patriotyzm na fundamencie wielkiej ofiary, w czym ukryte jest
straszliwie krzywdzące Polaków założenie, że my się po prostu do niczego innego
nie nadajemy.
Patriotyzm przesiąknięty krwią?
- Krwią niewiniątek.
Bezrefleksyjny i powierzchowny. Wystarczy, że temat dobrze prezentuje się na
koszulkach i bohater jest martwy, więc można go ponieść na sztandarach bez
obawy, że zaprotestuje przeciwko szarganiu swojego nazwiska. Tu, w Krakowie,
mamy marsz ku czci żołnierzy wyklętych. Żeby była jasność - mam pełny szacunek
dla żołnierz)7 wyklętych,
ale kiedy idą łysi, dziarscy chłopcy i krzyczą postulatywnie: „Raz sierpem,
raz młotem czerwoną hołotę!” i gdy przechodząc obok Kazimierza, ich zapiewajło
wola: „Głośniej, teraz głośniej, żeby wszystkie lewackie gnidy, które po
piwnicach się chowają, teraz usłyszały!” to zadaję sobie pytanie, co to ma
wspólnego z żołnierzami wyklętymi? Czy ich pamięć jest czczona, czy hańbiona?
Przecież chodzi tylko o to, żeby pielęgnować narodową traumę, przy pomocy czego
lub kogo - nieważne.
-
Do tego celu nadaje się też
Smoleńsk?
- Idealnie. Wpisuje się w tradycję
pogańskiego myślenia o składaniu ofiar z jak największej liczby niewinnych
ludzi.
-
Smoleńsk jako katastrofa czy
jako zamach?
- Jako zbrodnia. Nic tak nie
mobilizuje jak zbrodnia. Puścić miasto z dymem. Zabić prezydenta. W „Orestei”
Ajschylosa chór obywateli mówi straszną prawdę: „Martwi zabijają żywych”.
Opowieść o klątwie klęski. Im większa ofiara, tym silniejsze poczucie
jednoczącej krzywdy. Czy dwa lata przed Smoleńskiem nie mieliśmy katastrofy
samolotu wojskowego CASA, w którym zginęło dowództwo sil powietrznych? Mówi
się: „Nie róbmy z polskiej historii Monty Pythona”. No
właśnie nie róbmy. Tylko proszę sobie przypomnieć, jaki był temat konferencji,
z której wracało dowództwo sił powietrznych rzeczoną CASĄ. Otóż było to
bezpieczeństwo lotów. Niezamierzona groteska, której nawet Monty Python by nie wymyślił. Wyciągnęliśmy z tego jakieś wnioski?
Wcześniej premier Miller spadł w helikopterze. Fajnie wyglądał, macho był,
męski mężczyzna, w gipsowym gorsecie podpisał, co miał podpisać, do Europy
wprowadzał. Dowódcy z samolotu CASA nie mieli tyle szczęścia, zginęli, ale
bohatersko. Polegli na służbie, za ojczyznę. I co jakiś czas repeta. I huczne
obchody. Ciąg dalszy nastąpi.
Historia niczego nas nie uczy?
- Tak śpiewał Sting, niestety nie
Polak. Smoleńsk to bolesne ucieleśnienie naszego magicznego myślenia. Proszę
sobie przypomnieć, co się działo, gdy odbywały się na Wawelu pogrzeby ofiar
tej katastrofy. Wybuchały wulkany, czyli siły zła uniemożliwiły przylot
władcom świata mającym oddać pokłon naszemu martwemu prezydentowi. Oto skala
naszej istotności, niemal kosmicznej.
Zbiorową świadomością zawładnął
poziom irracjonalnego myślenia. Dziś nawet racjonalnie myślący polityk z
prawej strony nie może się przyznać, że nie wierzy w hipotezę zbrodni
smoleńskiej. Musi wierzyć, bo na niej buduje się nową tożsamość. Dryfujemy od
katastrofy do katastrofy bez wyciągania wniosków. I tylko patrzeć, jak znów
będziemy mieli jakieś nieszczęście. Znów wydarzy się coś strasznego.
Co?
- Nie wiem. Kopiec Kraka
imploduje. Coś się zawali, bo przecież wciąż popełniamy te same błędy. Jakby z
premedytacją kolekcjonując bohaterów do panteonu narodowych trupów.
Kiedyś, przepraszam za tę
analogię, ale jest ona wiele mówiąca o nas, Polakach, zwalił się maszt radiowy
w Gąbinie. Najwyższy na świecie. „Gazeta Wyborcza” dała tytuł na pierwszej
stronie: „Był najwyższy. Jest najdłuższy”. I fajnie, zawsze znajdziemy powód
do dumy. Nikt nie ma takich dramatów jak my, Polacy, takich powstań, takich
katastrof lotniczych, takich przewracających się masztów. Dzięki naszym
ofiarom możemy się czuć najlepsi.
Ironizuje pan.
- A co mam robić? Fundamentalnie
nie zgadzam się z założeniem, że Polacy nadają się tylko do tego, aby składać
maksymalnie wielką ofiarę. To nie jest kwestia braku bohaterów, tylko ich
doboru. Dlaczego nie zajmujemy się ludźmi, którzy złamali kod Enigmy? Może
skłoniłoby to młode pokolenia do nauki matematyki? To był nasz gigantyczny
sukces mający wpływ na losy II wojny. Genialne osiągnięcie, ale w Polsce mało
kto o tym pamięta. Polski patriotyzm konstruowany jest wokół mesjanizmu. Wokół
cierpienia. Chrystusowi przecież też nie wyszło. Musiał skonać, więc i my
skonajmy. Wtedy może świat upadnie przed nami na kolana, nie przejdzie
obojętnie.
-
Gdy Andrzej Duda został
prezydentem, Jacek Kurski ogłosi!, że stało się to dokładnie 1944 dni po
śmierci Lecha Kaczyńskiego.
- Gdyby Jacek Kurski zrobił to w
kabarecie, to powiedzielibyśmy, że przesadził. Ale on zrobił to chyba na
poważnie. Na tej samej zasadzie można powiedzieć, że numer stopy papieża,
naszego papieża świętego, to czterdzieści i cztery. Bo taki jest fakt. Albo
cud boski, jak kto woli. Ludziom teatru wydawało się ostatnimi czasy, że
charakterystyczne dla państw głębokich peryferii ruchy mesjanistyczne, odgrywające
rolę mechanizmu kompensacyjnego, umarły śmiercią naturalną. I już nie wrócą.
Ale gdzie tam. Okazuje się, że nadal to wszystko fantastycznie funkcjonuje.
Prezydent elekt tąpie hostię w
locie.
- Dobrze, że złapał, pytanie, co
dalej. U nas ze wszystkim jest jak ze ślubami Jana Kazimierza w 1656 r.
Pamiętamy tylko „Maryjo, Królowo Polski", a że po tych słowach król
zobowiązał się dopuścić do podmiotowości stan chłopski i mieszczański, nie ma
już znaczenia. Liczy się tylko oddanie w opiekę Matce Boskiej, tylko teologiczny,
a nie państwowotwórczy wymiar wydarzenia.
Wraz z wygraną PiS czeka nas
triumfalizm Kościoła?
- No jasne, bo teraz to mamy co
roku love parade 15 sierpnia! A po wyborach czeka nas kompletna masakra -
teraz to już pani pojechała. Rzeczywiście, strasznie dużo trzeba będzie
zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. Hierarchia kościelna zawłaszcza
państwo od początku transformacji, tyle że raz układa się z władzą na
salonach, a raz błogosławi z ambony. Studiowałem - krótko, na szczęście - w
szkole teatralnej w Warszawie i tam przez mur był ogród kościoła
garnizonowego, w którym urzędował wówczas hucznie abp Sławoj Leszek Głódź. Co
tam się działo, jak były jego imieniny. Korowody czołowych przedstawicieli
władzy bawiły się, rzekłbym, szampańsko.
Po wygranej PiS będą wielkie
zmiany?
- Nie wpisuję się w nurt
głosicieli końca świata, ale pytanie o wariant węgierski pozostaje aktualne.
Czy jak Węgrzy bratanki będziemy musieli robić tylko stare, dobre musicale o
królu Stefanie? Świętym zresztą. I czy wzmacnianie twardego rdzenia wspólnoty
będzie jedynym zadaniem kultury, a kto się do tego nie dostosuje, to do
widzenia? Marzenie o Budapeszcie w Warszawie jest na ustach prezesa
Kaczyńskiego od dawna.
I mamy doświadczenie dwóch lat
jego rządów.
- Godne „Księgi rekordów
Guinnessa”. To było najściślej połączone kierownictwo państwa w dziejach
świata.
W 2005 roku uwierzył pan, że
PiS może zmienić Polskę.
- Powiedziałem, że PiS to
najbardziej inteligencka polska partia, było, minęło. Teraz wolę się raczej
zastanowić, jak długo można tak prymitywnie, jak dzieje się to dziś, zarządzać
zbiorową wyobraźnią. Z jednej strony ci, którzy mówią, że nie mają z kim
przegrać, więc naturalnie przegrywają z samym sobą. Kampania Komorowskiego
przypomniała scenę z Barei: „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem”. Mój mąż jest z
zawodu prezydentem i nie będzie rozmawiał na temat Polski z kandydatami
nieprezydentami. Rozstrzygnijmy wybory w pierwszej turze! Wspaniały przykład
buty i arogancji. Z drugiej strony mocarstwowe zadęcie PiS, to udawanie, że
jesteśmy zawodnikami wagi ciężkiej, podczas gdy nawet Ukraina nie chce w nas
widzieć lidera. Do gry wchodzi więc dżoker Kukiz. Jak tak dalej pójdzie, to za
pięć lat w drugiej turze wyborów prezydenckich będziemy mieć Panasewicza z
Borysewiczem. Pełen pluralizm.
Czyli ulegamy prymitywnemu
zarządzaniu zbiorową wyobraźnią?
- Polacy doskonale rozwijają się w
sferze materialnej i kompletnie utknęli w sferze mentalnej. Zatrzymali się w
martwym punkcie narodowej refleksji.
Około dekady temu wyreżyserowałem
„Hamleta” w Stoczni Gdańskiej - żadnemu rodakowi nie życzę wizyty na terenach
postoczniowych. To jest, niestety, symbol tego, co zrobiliśmy z naszą demokratyczną
wolnością. Marsze z pochodniami albo wesoła fiesta na minach stoczni, na którą
zaprasza się nieszczęsnych Scorpionsów, żeby na trupie kolebki Solidarności
odgwizdali swoje „Wind of change”.
Polacy mają wybór: albo miesięcznice
z krzyżem przed pałacem prezydenckim, albo niesmaczny orzeł z czekolady.
Między tymi dwoma biegunami nie znajduję dla siebie miejsca we wspólnocie. W
tym sensie patriotyzm został mi ukradziony podwójnie - przez jednych i przez
drugich.
Co pan pomyślał, gdy wybrano
Andrzeja Dudę na prezydenta?
- Gdy wybraliśmy!
Przepraszam - gdy wybraliśmy.
- Pomyślałem, że jest dużo młodszy
niż zasiedziali uczestnicy sceny polityczne].
I w tym jest jakaś nadzieja?
- Nadziei, nadziei światełko na
mierzei. Słowo nadzieja musiało się pojawić w naszej rozmowie {śmiech).
Pytam, czy to dobrze, że młody,
czy źle, bo niedoświadczony?
- Wolałbym Bartoszewskiego, bo
duchem był zawsze najmłodszy, ale się niestety nie załapał.
A pani Szydło jako kandydatka
na premiera się panu podoba?
- To są wszystko polityczne
didaskalia. Prawdziwe pytanie brzmi, czy jesteśmy w stanie wyzwolić
przestrzeń publiczną, którą w Polsce w 99 proc. zajmuje myślenie symboliczne,
z ideologicznej propagandy? Czy potrafimy banał i komunał przekuć w pro-
państwowe działanie ? W codzienną żmudę.
Potrafimy?
- Czytam właśnie książkę o
polskiej myśli kolonialnej. W 1939 r. do Ligi Morskiej i Kolonialnej należało
1,2 min Polaków. Potężna organizacja. Ulicami Gdyni szedł wielki pochód niosący
Murzyniątko ucieleśniające nasze aspiracje. W Sejmie toczyły się gorące
debaty na ten temat. I dopiero minister Beck dał odpór: „Polskie kolonie
zaczynają się za Rembertowem”. I ta odpowiedź wydaje mi się wciąż aktualna w kontekście
„regionalnego mocarstwa”. Nasz patriotyzm wciąż jest nadęty i oderwany od
rzeczywistości. Oparty na mitach i mesjanistycznych fantasmagoriach. To jest
patriotyzm mojego dziadka ze straży pożarnej, który opowiadał, że podczas
wojny jeździł do pożarów wzniecanych przez partyzantów. I gasił je w taki
sposób, żeby benzyny jeszcze dostrzyknąć. Pielęgnujemy w sobie patriotyzm
radosnego sabotażu w obozie koncentracyjnym i nie zauważamy, że nie szyjemy
już munduru dla okupanta tak, aby mu gacie pękły pod Stalingradem i zmarzła
dupa. Jesteśmy dziś wrogiem sami dla siebie. Sami sobie szkodzimy. Nasz
patriotyzm jest antypaństwowy. Z naszym patriotyzmem jest jak z rekinem,
którego lubimy drażnić, choć wciąż nie nauczyliśmy się pływać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz