piątek, 21 sierpnia 2015

Wybory, czyli wielki blef



Do wszystkich nieudolności Platformy Obywatelskiej dochodzi kolejna, chyba najgorsza. Partia Ewy Kopacz nie jest w stanie dorównać PiS w składaniu obietnic bez pokrycia.

Tym, co czyni demokrację lep­szą od innych ustrojów (autorytaryzmów, totalitaryzmów, zamordyzm ów), jest kadencyjność wła­dzy i wybory, w których możemy ocenić zarówno dorobek rządzących, jak i wia­rygodność opozycji. Tym, co czyni de­mokrację gorszą od innych ustrojów, są kampanie wyborcze.
Taka kampania to nie walka o dodat­kowy procent wzrostu PKB czy poprawę publicznej opieki zdrowotnej. To wyłącz­nie walka o glosy. O ile jednak w kampa­niach, jakie obserwujemy w dojrzałych demokracjach (choćby przed ostatnimi wyborami w Wielkiej Brytanii), można jeszcze z grubsza odróżnić od siebie pra­wicę (obietnica obniżania albo przynaj­mniej zamrożenia podatków połączona z obietnicą obniżania albo przynajmniej zamrożenia zasiłków i świadczeń) i lewicę (w przybliżeniu na odwrót), to w Polsce sytuacja pozostaje bardziej skomplikowana.
Obiecywanie skandynawskiego pań­stwa opiekuńczego za zawrócone do Polski cypryjskie podatki stało się funda­mentem wyborczej strategii PiS. Obniże­nie dochodów państwa poprzez znaczne zwiększenie dla wszystkich kwoty wolnej od podatku przy jednoczesnym znacz­nym podniesieniu wydatków państwa (wycofanie się z reformy emerytalnej, do­datek 500 złotych miesięcznie na każde dziecko, dziesiątki innych kosztownych przywilejów obiecywanych każdej gru­pie społecznej i zawodowej) nie ma żad­nego sensu, jeśli chodzi o poprawę stanu
polskiej gospodarki i państwa. Ma jednak głęboki sens polityczny - skokowo zwięk­sza szanse PiS na zdobycie władzy.

Od Polski solidarnej do walki z układem
Optymiści pocieszają się opartą na wcześ­niejszych doświadczeniach nadzieją, że Ja­rosław Kaczyński pozwala swoim ludziom - od Andrzeja Dudy, poprzez Beatę Szyd­ło do działaczy Prawa i Sprawiedliwości dowolnego szczebla - obiecywać wszystko każdemu nie po to, aby te obietnice później realizować, ale wyłącznie po to, żeby wy­grać jesienne wybory.
Faktycznie, moment zdobycia władzy zawsze jest dla Kaczyńskiego wielkim resetem. Rusza wówczas zupełnie nowy ze­gar mierzący nową kadencję władzy. Jego władzy, czyli tej wyróżnionej w historii Polski epoki, kiedy mamy prawo, a na­wet obowiązek śpiewać: „Ojczyznę wol­ną racz zachować, Panie” (gdy Kaczyński nie rządzi, śpiewamy, jak wiadomo „Boże coś Polskę” w wersji: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”).
W 2005 roku program Polski solidar­nej, który pozwolił Kaczyńskiemu po­dwójnie znokautować Tuska (Polska liberalna), też był pełen radykalnych so­cjalnych obietnic. Wyrażonych w języku równości i sprawiedliwości społecznej, z głośno deklarowaną miłością do związ­ków zawodowych. Już po wyborach soli­darna Polska zmieniła się jednak w próbę zjedzenia Platformy i pozyskania sympa­tii nowego polskiego mieszczaństwa.
Dzięki przetransferowanej do rzą­du PiS Zycie Gilowskiej (wcześniej li­beralne i wolnorynkowe skrzydło PO) skala podatkowa w Polsce stała się zdecy­dowanie mniej solidarna, a mówiąc bez PiS-owskiego patosu, mniej redystry­bucyjna - rząd PiS zlikwidował bowiem 40-procentowy podatek od najwyższych dochodów. Z kolei obniżenie składek na ubezpieczenia społeczne doraźnie po­mogło pracodawcom, ale państwo straci­ło finansowe rezerwy, które już dwa lata później bardzo by się przydały do odpar­cia przez Polskę fali globalnego kryzysu. Aby nasza gospodarka nie zanurkowa­ła - tak jak zanurkowało wówczas wie­le innych gospodarek europejskich musieliśmy się przed kryzysem bro­nić zwiększeniem zadłużenia. Kaczyński nie widział bowiem powodu, by przygo­towywać jakieś budżetowe rezerwy dla przeciwnika politycznego, który może objąć władzę po nim. To premier Marek Belka zostawił rządowi PiS gigantyczne finansowe rezerwy (część działaczy SLD do dziś nie rozumie dlaczego).
Gdy nowego mieszczaństwa Kaczyń­skiemu pozyskać się nie udało, wrócił do idei Polski solidarnej, tyle że budowanej nie dzięki realizacji socjalnych obietnic, ale poprzez wojnę z układem mobilizującą gniew ludu. Także dziś obietnice wybor­cze nie są dla Kaczyńskiego programem przyszłego rządzenia. Służą temu, by wy­grać wybory. Zachowanie Andrzeja Dudy i Beaty Szydło - brak umiaru w przed­stawianiu obietnic, przy jednoczesnym uciekaniu od jakiejkolwiek politycznej od­powiedzialności - jest na to jednoznacznym dowodem.
Konkurowanie z tymi obietnicami PiS jest dla Platformy Obywatelskiej bar­dzo ryzykowne. Naturalny elektorat PO - nowe polskie mieszczaństwo i znacz­na część biznesu, czyli ludzie, którzy nie oczekują od państwa nadmiaru obietnic, a szczególnie sprzecznych - powie: skoro licytujecie się z PiS w ryzykownym socjalu i populistycznym rabowaniu państwa, to w czym jesteście lepsi? Zaś sfrustrowani przeciwnicy PO, którzy na obietnice poli­tyków czekają (im bardziej radykalne, tym lepiej) wbiją kolejną szpilę w mocno po­haratany wizerunek Platformy, powtarza­jąc gniewnie: obiecujecie być szczodrzy, bo w oczy zajrzało wam widmo wyborczej porażki; ale czemu nie byliście tacy przez osiem lat swoich rządów?
Platforma i gabinet Ewy Kopacz mają dziś dwa pomysły, żeby jakoś przeżyć. Po pierwsze, chcą Kaczyńskiemu, Dudzie i Szydło udowodnić blef. Po drugie, jeśli się nie da udowodnić blefu, mają zamiar przystąpić do licytacji - prowokując PiS do składania obietnic zupełnie już szalo­nych, samemu prezentując się w roli tych, co - i owszem - obiecują różne miłe rzeczy, ale w granicach tego, co realne.

Obiad zamiast Rady Gabinetowej
Czołowi politycy Platformy i PR-owscy doradcy Ewy Kopacz mieli nadzieję, że Rada Gabinetowa poświęcona teore­tycznie tworzeniu budżetu państwa na rok 2016, tak naprawdę pozwoli szermu­jącego obietnicami nowego prezydenta przycisnąć do ściany za pomocą wyliczeń ekonomistów, na które trudno będzie od­powiedzieć ekspertom z Instytutu Sobie­skiego czy innych, bardziej dziwacznych think tanków prawicy. Choćby takich jak Ośrodek Analiz Strategicznych, którego główny ekspert Krzysztof Rak przekonu­je w mediach do szalonej tezy, że polityka Aleksisa Tsiprasa jest sukcesem zarówno godnościowym, jak i gospodarczym, za­tem przyszły polski rząd powinien brać przykład z Syrizy.
Sam prezydent Duda i eksperci PiS świetnie wiedzą, że ich obietnic nie da się zbilansować przy otwartej kurtynie. Dla­tego zamiast Rady Gabinetowej szef szta­bu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości Stanisław Karczewski proponuje Ewie Kopacz - nie wiadomo czemu w imieniu prezydenta RP - „kawę, herbatę albo na­wet obiad z prezydentem Dudą”, ale bez ministrów, ekspertów i mediów. A prze­de wszystkim bez jakiejkolwiek powagi.
Pozbawiona okazji do przyłapania pre­zydenta na blefie Platforma przystępu­je zatem do licytacji na obietnice. Trzeba przyznać - niechętnie.
Dlaczego niechętnie? Zrozumiemy to na przykładzie zaproponowanej przez PO ustawy o pomocy osobom zadłużonym we frankach. Zgłoszony przez partię rządzącą projekt - dość ostrożny, zakładający limi­ty sum i metraży, powyżej których pomoc już nie przysługuje, a także dzielący koszt tej pomocy po połowie pomiędzy banki i zadłużonych - wymknął się spod kontroli PO na etapie sejmowych głosowań. To na­wet nie PiS, ale SLD (Leszek Miller w og­niu kampanii zapomniał o swej „trzeciej drodze” i też zaczął udawać Warufakisa) zgłosił poprawkę zwiększającą limit me­trażu i wysokości zadłużenia, a także prze­rzucającą na banki aż 90 procent kosztów przewalutowania. Uczyniła ona pomoc frankowiczom kompletnie niesprawiedli­wą z punktu widzenia wszystkich innych zadłużonych Polaków, którym takich prezentów nikt nie proponuje.
Przyjęcie tej wersji głosami PiS, SLD, a nawet licytującego się w kampanijnej dobroci koalicyjnego PSL doprowadzi­ło do rzezi banków na warszawskiej gieł­dzie. Inwestorzy wiedzą bowiem, że jeśli ustawa nie zostanie poprawiona w Sena­cie, to pozbawi ona silniejsze banki zy­sku za ten rok, a słabszym może zagrozić utratą płynności. Jeśli jednak PO przywró­ci w Senacie ustawie w miarę racjonalny kształt, to znów stanie się partią, która coś komuś zabrała, podczas gdy wszyscy inni chcieli nieszczęsnych frankowiczów ob­darować. A sympatii banków też PO przez to nie odzyska. Już były minister Rostowski, wiedząc, że kluczy pomiędzy Scyl­lą i Charybdą, stwierdził, że niespecjalnie żal mu banków, ale niepokoi go los pol­skiej gospodarki.
Platforma stara się unikać wchodzenia w każdą rozpoczętą przez PiS licytację, przypominając, że już wcześniej zrobiła wiele z tego, co PiS teraz obiecuje. Tyle że zrobiła to ostrożniej, realistycznie i w gra­nicach budżetowego bezpieczeństwa. I tak w obszarze polityki prorodzinnej: zanim jeszcze pojawił się postulat Andrzej a Dudy i PiS pomocy w wysokości 500 złotych miesięcznie na każde dziecko, koalicja rzą­dząca wydłużyła urlopy rodzicielskie (do długości nieznanej w wielu bogatszych od Polski państwach europejskich) i po­szerzyła zakres ulg podatkowych na dzie­ci, czyniąc je niezależnymi od wysokości osiąganych przez rodziny dochodów.
Jest to metoda, którą PO próbowała przekonać do siebie (i do Bronisława Ko­morowskiego) wyborców Kukiza, przy­pominając, że zredukowała finansowanie partii politycznych z budżetu i wprowa­dziła jednomandatowe okręgi wyborcze tam, gdzie to miało sens, czyli w wybo­rach samorządowych wielu szczebli, a tak­że do Senatu. Argumenty były prawdziwe, ale wyborców Kukiza do Platformy już nie przekonały. Tak samo kolejne 500 zło­tych zawsze brzmi lepiej niż wypominanie tego, co już się wcześniej dostało i „się należy”.
Zatem - niczym w pokerze - trzeba licy­tować wyżej, by pozostać w grze. Od po­lityków Platformy dowiadujemy się, że zespół Janusza Lewandowskiego - aby od­powiedzieć na proponowane przez prezy­denta i PiS skokowe zwiększenie kwoty wolnej od podatku - zaproponuje ulgi in­westycyjne, mieszkaniowe, w ogóle każdy rodzaj ulgi podatkowej, który sprawi, że stracone przez budżet państwa pieniądze przyczynią się do stymulacji gospodar­ki. Pięknie. Tyle że jeśli porównać wybor­czą atrakcyjność ulg inwestycyjnych czy zachęcających firmy do innowacji z ulgą podatkową dla milionów emerytów, ren­cistów czy nawet bezrobotnych, to nawet nie ma co się zastanawiać, która propo­zycja da więcej głosów.
Na PiS-owską - wziętą całkowicie z sufi­tu - obietnicę likwidacji śmieciówek Plat­forma odpowiada obietnicą ustawy, która do przetargów publicznych dopuści je­dynie takie firmy, które zatrudniają pra­cowników na etatach lub przynajmniej umowach długoterminowych. Skromniutko. Ale warto przytoczyć przykład z Niemiec, gdzie współrządzący socjali­ści przekonali chadecję do wprowadze­nia pensji minimalnej. Po roku okazało się, że większość stworzonych przez nie­miecki biznes nowych miejsc pracy to pół- etaty i umowy czasowe. To pokazuje, jak w dzisiejszej globalnej gospodarce ryn­kowej łatwo obejść państwowe regulacje - nawet w słynnej niemieckiej społecznej gospodarce rynkowej. Polskim politykom ich faktyczna bezradność nie przeszkadza jednak w prowadzeniu odważnych licyta­cji wyborczych.

Zmiana priorytetów
Ludzie polskiej prawicy - od partyjnych liderów po anonimowych internetowych hejterów - najbardziej się wkurzają, gdy słyszą argument, że Duda, Kaczyński i Szydło nie zrealizują swoich obietnic społecznych i ekonomicznych. Nie zreali­zują, bo są one nie do zrealizowania.
Prawica w gruncie rzeczy także to wie. 1 wie, że wybrnąć z tego będzie można wy­łącznie, zmieniając priorytety już po prze­jęciu władzy. Z solidarnej Polski znów na wojnę z układem. Z obietnic socjalnych na godnościowe. Z obietnic, których rea­lizacja natychmiast rozwaliłaby państwo, na obietnice rewanżu i podniesienia się z kolan.
Zatem w najbardziej optymistycznym scenariuszu zamiast hiperinflacji i skoko­wego przyrostu długu publicznego czeka nas komisja w sprawie taśm (oczywiście skierowana nie przeciwko podsłuchują­cym, ale podsłuchanym), wzywająca na przesłuchania Sikorskiego i Tuska komi­sja w sprawie Smoleńska, a także „audyt tragicznego stanu polskiego państwa po rządach Platformy”. Już dziś ta delikatna zmiana priorytetów jest testowana w kan­celarii prezydenta Andrzeja Dudy, któ­rej nowa szefowa pochwaliła się właśnie w mediach, że zaczyna dzień od audytu.
Prawica pokonała Komorowskiego nie dzięki jakiejś ciekawej programowej al­ternatywie, ale używając hejtu i mało re­alistycznych obietnic. Jeśli jednak po wygranych wyborach nie zrealizuje obiet­nic, pozostanie jej tylko hejt.

CEZARY MICHALSKI
ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz