Do wszystkich
nieudolności Platformy Obywatelskiej dochodzi kolejna, chyba najgorsza. Partia
Ewy Kopacz nie jest w stanie dorównać PiS w składaniu obietnic bez pokrycia.
Tym,
co czyni demokrację lepszą od innych ustrojów (autorytaryzmów, totalitaryzmów,
zamordyzm ów), jest kadencyjność władzy i wybory, w których możemy ocenić
zarówno dorobek rządzących, jak i wiarygodność opozycji. Tym, co czyni demokrację
gorszą od innych ustrojów, są kampanie wyborcze.
Taka kampania to nie walka o dodatkowy
procent wzrostu PKB czy poprawę publicznej opieki zdrowotnej. To wyłącznie
walka o glosy. O ile jednak w kampaniach, jakie obserwujemy w dojrzałych
demokracjach (choćby przed ostatnimi wyborami w Wielkiej Brytanii), można
jeszcze z grubsza odróżnić od siebie prawicę (obietnica obniżania albo przynajmniej
zamrożenia podatków połączona z obietnicą obniżania albo przynajmniej
zamrożenia zasiłków i świadczeń) i lewicę (w przybliżeniu na odwrót), to w
Polsce sytuacja pozostaje bardziej skomplikowana.
Obiecywanie skandynawskiego państwa
opiekuńczego za zawrócone do Polski cypryjskie podatki stało się fundamentem
wyborczej strategii PiS. Obniżenie dochodów państwa poprzez znaczne
zwiększenie dla wszystkich kwoty wolnej od podatku przy jednoczesnym znacznym
podniesieniu wydatków państwa (wycofanie się z reformy emerytalnej, dodatek
500 złotych miesięcznie na każde dziecko, dziesiątki innych kosztownych
przywilejów obiecywanych każdej grupie społecznej i zawodowej) nie ma żadnego
sensu, jeśli chodzi o poprawę stanu
polskiej gospodarki i państwa. Ma
jednak głęboki sens polityczny - skokowo zwiększa szanse PiS na zdobycie
władzy.
Od Polski solidarnej do walki z
układem
Optymiści pocieszają się opartą na
wcześniejszych doświadczeniach nadzieją, że Jarosław Kaczyński pozwala swoim
ludziom - od Andrzeja Dudy, poprzez Beatę Szydło
do działaczy Prawa i Sprawiedliwości dowolnego szczebla - obiecywać wszystko
każdemu nie po to, aby te obietnice później realizować, ale wyłącznie po to,
żeby wygrać jesienne wybory.
Faktycznie, moment zdobycia władzy
zawsze jest dla Kaczyńskiego wielkim resetem. Rusza wówczas zupełnie nowy zegar
mierzący nową kadencję władzy. Jego władzy, czyli tej wyróżnionej w historii
Polski epoki, kiedy mamy prawo, a nawet obowiązek śpiewać: „Ojczyznę wolną
racz zachować, Panie” (gdy Kaczyński nie
rządzi, śpiewamy, jak wiadomo „Boże coś Polskę” w wersji: „Ojczyznę wolną racz
nam wrócić, Panie”).
W 2005 roku program Polski solidarnej,
który pozwolił Kaczyńskiemu podwójnie znokautować Tuska (Polska liberalna),
też był pełen radykalnych socjalnych obietnic. Wyrażonych w języku równości i
sprawiedliwości społecznej, z głośno deklarowaną miłością do związków
zawodowych. Już po wyborach solidarna Polska zmieniła się jednak w próbę
zjedzenia Platformy i pozyskania sympatii nowego polskiego mieszczaństwa.
Dzięki przetransferowanej do rządu
PiS Zycie Gilowskiej (wcześniej liberalne i wolnorynkowe skrzydło PO) skala
podatkowa w Polsce stała się zdecydowanie mniej solidarna, a mówiąc bez
PiS-owskiego patosu, mniej redystrybucyjna - rząd PiS zlikwidował bowiem
40-procentowy podatek od najwyższych dochodów. Z kolei obniżenie składek na
ubezpieczenia społeczne doraźnie pomogło pracodawcom, ale państwo straciło
finansowe rezerwy, które już dwa lata później bardzo by się przydały do odparcia
przez Polskę fali globalnego kryzysu. Aby nasza gospodarka nie zanurkowała -
tak jak zanurkowało wówczas wiele innych gospodarek europejskich musieliśmy się przed kryzysem bronić
zwiększeniem zadłużenia. Kaczyński nie widział bowiem powodu, by przygotowywać
jakieś budżetowe rezerwy dla przeciwnika politycznego, który może objąć władzę
po nim. To premier Marek Belka zostawił rządowi PiS gigantyczne finansowe
rezerwy (część działaczy SLD do dziś nie rozumie dlaczego).
Gdy nowego mieszczaństwa Kaczyńskiemu
pozyskać się nie udało, wrócił do idei Polski solidarnej, tyle że budowanej nie
dzięki realizacji socjalnych obietnic, ale poprzez wojnę z układem mobilizującą
gniew ludu. Także dziś obietnice wyborcze nie są dla Kaczyńskiego programem
przyszłego rządzenia. Służą temu, by wygrać wybory. Zachowanie Andrzeja Dudy i
Beaty Szydło - brak umiaru w przedstawianiu obietnic, przy jednoczesnym
uciekaniu od jakiejkolwiek politycznej odpowiedzialności - jest na to
jednoznacznym dowodem.
Konkurowanie z tymi obietnicami
PiS jest dla Platformy Obywatelskiej bardzo ryzykowne. Naturalny elektorat PO
- nowe polskie mieszczaństwo i znaczna część biznesu, czyli ludzie, którzy nie
oczekują od państwa nadmiaru obietnic, a
szczególnie sprzecznych - powie: skoro licytujecie się z PiS w ryzykownym
socjalu i populistycznym rabowaniu państwa, to w czym jesteście lepsi? Zaś
sfrustrowani przeciwnicy PO, którzy na obietnice polityków czekają (im
bardziej radykalne, tym lepiej) wbiją kolejną szpilę w mocno poharatany
wizerunek Platformy, powtarzając gniewnie: obiecujecie być szczodrzy, bo w
oczy zajrzało wam widmo wyborczej porażki; ale czemu nie byliście tacy przez
osiem lat swoich rządów?
Platforma i gabinet Ewy Kopacz
mają dziś dwa pomysły, żeby jakoś przeżyć. Po pierwsze, chcą Kaczyńskiemu,
Dudzie i Szydło udowodnić blef. Po drugie, jeśli się nie da udowodnić blefu,
mają zamiar przystąpić do licytacji - prowokując PiS do składania obietnic
zupełnie już szalonych, samemu prezentując się w roli tych, co - i owszem -
obiecują różne miłe rzeczy, ale w granicach tego, co realne.
Obiad zamiast Rady Gabinetowej
Czołowi politycy Platformy i PR-owscy
doradcy Ewy Kopacz mieli nadzieję, że Rada Gabinetowa poświęcona teoretycznie
tworzeniu budżetu państwa na rok 2016, tak naprawdę pozwoli szermującego
obietnicami nowego prezydenta przycisnąć do ściany za pomocą wyliczeń
ekonomistów, na które trudno będzie odpowiedzieć ekspertom z Instytutu Sobieskiego
czy innych, bardziej dziwacznych think tanków prawicy. Choćby takich jak
Ośrodek Analiz Strategicznych, którego główny ekspert Krzysztof Rak przekonuje
w mediach do szalonej tezy, że polityka Aleksisa Tsiprasa jest sukcesem zarówno
godnościowym, jak i gospodarczym, zatem przyszły polski rząd powinien brać
przykład z Syrizy.
Sam prezydent Duda i eksperci PiS
świetnie wiedzą, że ich obietnic nie da się zbilansować przy otwartej kurtynie.
Dlatego zamiast Rady Gabinetowej szef sztabu wyborczego Prawa i
Sprawiedliwości Stanisław Karczewski proponuje Ewie Kopacz - nie wiadomo czemu
w imieniu prezydenta RP - „kawę, herbatę albo
nawet obiad z prezydentem Dudą”, ale bez ministrów, ekspertów i mediów. A przede
wszystkim bez jakiejkolwiek powagi.
Pozbawiona okazji do przyłapania
prezydenta na blefie Platforma przystępuje zatem do licytacji na obietnice.
Trzeba przyznać - niechętnie.
Dlaczego niechętnie? Zrozumiemy to
na przykładzie zaproponowanej przez PO ustawy o pomocy osobom zadłużonym we
frankach. Zgłoszony przez partię rządzącą projekt - dość ostrożny, zakładający
limity sum i metraży, powyżej których pomoc już nie przysługuje, a także
dzielący koszt tej pomocy po połowie pomiędzy banki i zadłużonych - wymknął się
spod kontroli PO na etapie sejmowych głosowań. To nawet nie PiS, ale SLD
(Leszek Miller w ogniu kampanii zapomniał o swej „trzeciej drodze” i też
zaczął udawać Warufakisa) zgłosił poprawkę zwiększającą limit metrażu i
wysokości zadłużenia, a także przerzucającą na banki aż 90 procent kosztów
przewalutowania. Uczyniła ona pomoc frankowiczom kompletnie niesprawiedliwą z
punktu widzenia wszystkich innych zadłużonych
Polaków, którym takich prezentów nikt nie proponuje.
Przyjęcie tej wersji głosami PiS,
SLD, a nawet licytującego się w kampanijnej dobroci koalicyjnego PSL doprowadziło
do rzezi banków na warszawskiej giełdzie. Inwestorzy wiedzą bowiem, że jeśli
ustawa nie zostanie poprawiona w Senacie, to pozbawi ona silniejsze banki zysku
za ten rok, a słabszym może zagrozić utratą płynności. Jeśli jednak PO przywróci
w Senacie ustawie w miarę racjonalny kształt, to znów stanie się partią, która
coś komuś zabrała, podczas gdy wszyscy inni chcieli nieszczęsnych frankowiczów
obdarować. A sympatii banków też PO przez to nie odzyska. Już były minister
Rostowski, wiedząc, że kluczy pomiędzy Scyllą i Charybdą, stwierdził, że
niespecjalnie żal mu banków, ale niepokoi go los polskiej gospodarki.
Platforma stara się unikać
wchodzenia w każdą rozpoczętą przez PiS licytację, przypominając, że już
wcześniej zrobiła wiele z tego, co PiS teraz obiecuje. Tyle że zrobiła to
ostrożniej, realistycznie i w granicach budżetowego bezpieczeństwa. I tak w
obszarze polityki prorodzinnej: zanim jeszcze pojawił się postulat Andrzej a
Dudy i PiS pomocy w wysokości 500 złotych miesięcznie na każde dziecko,
koalicja rządząca wydłużyła urlopy rodzicielskie (do długości nieznanej w
wielu bogatszych od Polski państwach europejskich) i poszerzyła zakres ulg
podatkowych na dzieci, czyniąc je niezależnymi od wysokości osiąganych przez
rodziny dochodów.
Jest to metoda, którą PO próbowała
przekonać do siebie (i do Bronisława Komorowskiego) wyborców Kukiza, przypominając,
że zredukowała finansowanie partii politycznych z budżetu i wprowadziła
jednomandatowe okręgi wyborcze tam, gdzie to miało sens, czyli w wyborach
samorządowych wielu szczebli, a także do Senatu. Argumenty były prawdziwe, ale
wyborców Kukiza do Platformy już nie przekonały. Tak samo kolejne 500 złotych
zawsze brzmi lepiej niż wypominanie tego, co już się wcześniej dostało i „się
należy”.
Zatem - niczym w pokerze - trzeba
licytować wyżej, by pozostać w grze. Od polityków Platformy dowiadujemy się,
że zespół Janusza Lewandowskiego - aby odpowiedzieć na proponowane przez prezydenta
i PiS skokowe zwiększenie kwoty wolnej od
podatku - zaproponuje ulgi inwestycyjne, mieszkaniowe, w ogóle każdy rodzaj
ulgi podatkowej, który sprawi, że stracone przez budżet państwa pieniądze
przyczynią się do stymulacji gospodarki. Pięknie. Tyle że jeśli porównać wyborczą
atrakcyjność ulg inwestycyjnych czy zachęcających firmy do innowacji z ulgą
podatkową dla milionów emerytów, rencistów czy nawet bezrobotnych, to nawet
nie ma co się zastanawiać, która propozycja da więcej głosów.
Na PiS-owską - wziętą całkowicie z
sufitu - obietnicę likwidacji śmieciówek Platforma odpowiada obietnicą
ustawy, która do przetargów publicznych dopuści jedynie takie firmy, które
zatrudniają pracowników na etatach lub przynajmniej umowach długoterminowych.
Skromniutko. Ale warto przytoczyć przykład z Niemiec, gdzie współrządzący
socjaliści przekonali chadecję do wprowadzenia pensji minimalnej. Po roku
okazało się, że większość stworzonych przez niemiecki biznes nowych miejsc
pracy to pół- etaty i umowy czasowe. To pokazuje, jak w dzisiejszej globalnej
gospodarce rynkowej łatwo obejść państwowe regulacje - nawet w słynnej
niemieckiej społecznej gospodarce rynkowej. Polskim politykom ich faktyczna bezradność
nie przeszkadza jednak w prowadzeniu odważnych licytacji wyborczych.
Zmiana priorytetów
Ludzie polskiej prawicy - od
partyjnych liderów po anonimowych internetowych hejterów - najbardziej się
wkurzają, gdy słyszą argument, że Duda, Kaczyński i Szydło nie zrealizują
swoich obietnic społecznych i ekonomicznych. Nie zrealizują, bo są one nie do
zrealizowania.
Prawica w gruncie rzeczy także to
wie. 1 wie, że wybrnąć z tego będzie można wyłącznie, zmieniając priorytety
już po przejęciu władzy. Z solidarnej Polski znów na wojnę z układem. Z
obietnic socjalnych na godnościowe. Z obietnic, których realizacja natychmiast
rozwaliłaby państwo, na obietnice rewanżu i podniesienia się z kolan.
Zatem w najbardziej optymistycznym
scenariuszu zamiast hiperinflacji i skokowego przyrostu długu publicznego
czeka nas komisja w sprawie taśm (oczywiście skierowana nie przeciwko
podsłuchującym, ale podsłuchanym), wzywająca na przesłuchania Sikorskiego i
Tuska komisja w sprawie Smoleńska, a także „audyt tragicznego stanu polskiego
państwa po rządach Platformy”. Już dziś ta delikatna zmiana priorytetów jest
testowana w kancelarii prezydenta Andrzeja Dudy, której nowa szefowa
pochwaliła się właśnie w mediach, że zaczyna dzień od audytu.
Prawica pokonała Komorowskiego nie
dzięki jakiejś ciekawej programowej alternatywie, ale używając hejtu i mało realistycznych
obietnic. Jeśli jednak po wygranych wyborach nie zrealizuje obietnic,
pozostanie jej tylko hejt.
CEZARY MICHALSKI
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz