niedziela, 25 sierpnia 2019

Rozwiedziona opozycja



Oficjalnie deklarowanym celem Koalicji Obywatelskiej pozostaje zwycięstwo nad PiS. W scenariuszu bardziej realistycznym chodzi o to, żeby uniknąć Budapesztu w Warszawie

Kampania przed jesiennymi wyborami do Sejmu rozpoczyna się w układzie, który wydaje się marzeniem Jarosława Kaczyń­skiego i koszmarem Grzegorza Schetyny. Kaczyński swoich koalicjantów dawno już strawił, rusza więc do boju na czele zwarte­go stada drapieżników, którym obiecał ko­lejne cztery lata bezkarnego żerowania na instytucjach państwa i coraz bardziej zetatyzowanej gospodarce. Tymczasem Schetyna nie miał narzędzi, aby utrzymać przy sobie PSL wystawione na szantaż i korupcyjne ofer­ty PiS. Nie przyjął też warunków Włodzimierza Czarzastego, który żądał kilkudziesięciu pro­cent miejsc na listach i kilkudziesięcio procentowego udziału w budżecie kampanii w zamian za kilka procent poparcia, które resztki SLD mogły koalicji dać w zamian.
   Wspólne listy całej opozycji partyjnej dawa­ły szansę na zwycięstwo nad PiS, ale niosły też ze sobą ogromne ryzyko. Wybrani z nich dzia­łacze PSL, którzy - tak jak Waldemar Pawlak,
Marek Sawicki czy Eugeniusz Kłopotek - fak­tycznie zostali już przejęci przez PiS, po dosta­niu się do Sejmu z list opozycji mogli przejść do swego faktycznego patrona, co zmieniłoby zwycięstwo opozycji w kompromitującą poraż­kę. Tymczasem Koalicja Obywatelska Schety­ny chce ulokować w Sejmie klub, który będzie odporny na szantaż i korupcyjne propozy­cje PiS. To, co szef Platformy nazwał „koalicją niepartyjną”, to po raz pierwszy od roku 2015 zjednoczona polityczna reprezentacja całego dawnego elektoratu Platformy Obywatelskiej.
Wsparta przez samorządowców i prezydentów miast z silnym i świeżym mandatem wyborczym, a także wzmocniona przez działaczy „wolnych sądów” i innych ruchów społecznych, któ­re przez ostatnie cztery lata walczyły z PiS na ulicach, a teraz do obrony polskiej demokracji mogą użyć kartki wyborczej.

DROGA DO ROZSTANIA
Decyzja PSL, aby nie iść do wyborów w bezpiecznej koali­cji z Platformą, nie była aktem suwerenności ludowców, ale jednym z ostatnich etapów wchłaniania PSL przez PiS. W 2015 roku Prawo i Sprawiedliwość przejęło wszystkie znajdujące się w rękach państwa i rządu centralnego instytucje, agencje, środ­ki finansowe, które przesądzały o zatrudnieniu na wsi tysięcy lu­dzi. W większości byli to działacze i rodziny działaczy PSL, które albo znajdowało się w różnych koalicjach rządzących Polską, albo nie było specjalnie przez żadną inną władzę z tych instytu­cji wyrzucane, bo mogło się przydać w jakiejś kolejnej koalicji.
   PiS zachowało się wobec nich inaczej. Rozpoczęło masową czystkę połączoną z twardym szantażem. Będąc PSL-owcem, można było zachować pracę w agencjach rządowych na wsi, można było nadal uczestniczyć w redystrybucji unijnych i bu­dżetowych pieniędzy, ale za cenę faktycznego przejścia pod ku­ratelę Prawa i Sprawiedliwości. W ten sposób przez trzy lata PiS przejęło znaczną część terenowego aparatu PSL, czego efektem był tragiczny wynik stronnictwa w wyborach samorządowych 2018 roku. A przecież nie startowało w nich w koalicji z PO, co według przyjętej już dziś przez ludowców pisowskiej narracji, jest ponoć przyczyną jego słabszych wyników.
   PSL straciło władzę w paru najważniejszych dla siebie woje­wództwach ściany wschodniej, a więc następne setki posad i mi­liony złotych. To stało się kolejnym narzędziem szantażu ze strony PiS. Nad przejmowaniem PSL pracował kontaktujący się bezpośrednio z Jaro­sławem Kaczyńskim Artur Balazs. Ten dawny działacz SKL, sprawnie łączący działalność poli­tyczną z budowaniem prywatnej potęgi bizneso­wej na wsi, już wcześniej pomagał Kaczyńskiemu przejmować ludzi i struktury Samoobrony.
   Kiedy Waldemar Pawlak i Marek Sawicki (nie licząc drobniejszych działaczy, na któ­rych PiS oddziaływało pieniędzmi oraz groź­bami zbadania umów z czasów, kiedy ludowcy współrządzili Polską - w przypadku Waldema­ra Pawlaka także umów z Rosją) zażądali od Władysława Kosiniaka-Kamysza wyjścia z ko­alicji z PO, to, co było jeszcze w PSL suwerenne, próbowało stawiać opór, ale krótko.
Schetyna do końca walczył o utrzymanie PSL w koalicji. W rozmowach z ludowcami był bar­dziej miękki niż w negocjacjach z Czarzastym z dwóch ważnych powodów. Po pierwsze, Plat­forma wciąż nie nauczyła się walczyć o elektorat wiejski, zbyt długo pozostawiając biznesowe i za­wodowe elity polskiej wsi ludowcom. Po drugie, zwasalizowanie PSL przez PiS to ryzyko utraty paru kolejnych wo­jewództw, w których PO rządzi dzięki koalicjom ze stronnictwem.
   Kiedy jednak PSL zostało faktycznie przejęte przez PiS, upad­ła cała formuła szerokiej koalicji wszystkich partii opozycyj­nych. Tym bardziej że inni partyjni sojusznicy PO w Koalicji Europejskiej - SLD, a nawet bardzo symbolicznie istniejący Zie­loni - zażądali takiej liczby miejsc na listach i takich pieniędzy z budżetu wyborczego, których nie uzasadniała ani ich faktyczna siła, ani wkład w kampanię do Parlamentu Europejskiego.
   Koalicja nie miała żadnego politycznego zysku z pójścia do wyborów z SLD. O ile jeszcze Leszek Miller faktycznie brał udział we własnej kampanii, to już o Włodzimierzu Cimoszewi­czu nie można tego powiedzieć. Liderów PO rozsierdził też fakt, że wybrana ze wspólnych list KE piątka posłów wspieranych przez SLD natychmiast zapisała się w Brukseli do frakcji socja­listów. Tymczasem zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami mia­ła pozostać w EPP i ustalać wspólne stanowiska w głosowaniach przynajmniej przez cały okres wybierania nowych władz Parla­mentu Europejskiego i całej UE. Nie mówiąc już o tym, że wielu dawnych wyborców PO miało wątpliwości co do obecności post­komunistów na listach.
   Kiedy pyta się polityków PO o przyczyny rozstania z SLD, mó­wią o ryzyku wciśnięcia przez Czarzastego na wspólne listy Jaskierni, Senyszyn, Dyducha i innych kompromitujących lub zapomnianych dinozaurów Sojuszu. I dodają: „Równie dobrze moglibyśmy mieć na listach ludzi umoczonych w aferę staracho­wicką”. Czarzasty w najbardziej napiętych momentach negocja­cji miał co prawda obiecywać, że nie będzie takich kandydatów forsował, jednak nie dano mu wiary. Po pierwsze dlatego, że wcześniej nie dotrzymywał podobnych ustaleń. A po drugie dla­tego, że sam jest całkowicie zależny od aparatu SLD, bo po trans­ferach do Inicjatywy Polska Barbary Nowackiej czy Wiosny Biedronia pozostały już tylko partyjne dinozaury.

UNIKNĄĆ LOSU SZALUPY
Oficjalnie deklarowanym celem Koalicji Obywatelskiej pozostaje zwycięstwo nad PiS w jesiennych wyborach do Senatu i Sejmu. Tak „coachowani” są zarówno działacze PO i Nowoczes­nej, jak i samorządowcy oraz liderzy ruchów społecznych zapra­szani na listy KO. Ale w Platformie jest też rozważany scenariusz bardziej realistyczny, nawet jeśli wciąż optymistyczny. PiS w nim nieznacznie wygrywa, jednak nie zdobywa nie tylko większości konstytucyjnej, ale nawet większości pozwalającej stworzyć rząd samodzielnie. Partia Kaczyńskiego zmuszona jest zatem do koa­licji z Kukiem lub Konfederacją, powtarzając niszczący wizerunkowo i politycznie scenariusz swoich rządów w latach 2005-2007.
   Koalicja Obywatelska otrzymuje w takim scenariuszu 30-40 procent, co sprawia, że opozycja w Sejmie nie jest szalupą ratunkową dla garstki polityków, ale faktycznym kontrolerem rządzących i potencjalnym zmiennikiem dla PiS brnącego coraz głębiej Z w niewydolny, stagnacyjny etatyzm. Płacącego cenę za chaos w szkole i w służbie zdrowia oraz kompletną impotencję w obszarze inwestycji i modernizacji gospodarki.
   W takim wariancie wciąż nie mamy w Polsce sytuacji węgier­skiej - gdzie opozycji faktycznie nie ma, nie pełni nawet wobec rządzącego Fideszu funkcji kontrolnej, blokującej, opóźniającej niszczenie demokracji, praworządności, wolnych mediów i spo­łeczeństwa obywatelskiego.
   Aby ten optymistyczny scenariusz został zrealizowany, po­trzebna jest nie tylko nadzwyczajna mobilizacja polityków Ko­alicji Obywatelskiej, ale także dojrzałe zachowanie wyborców całego politycznego centrum w Polsce. W wyborach do Parla­mentu Europejskiego zaledwie sześć procent głosów liberalnego centrum skanibalizowane przez Roberta Biedronia, wyłącznie po to, aby zapewnić mu wygodną posadę w Brukseli, dało zwy­cięstwo PiS i pozwoliło rozbić Koalicję Europejską przed jesien­nymi wyborami do Sejmu.
   Dziś jako alternatywę dla „duopolu” PiS i PO propo­nuje się wyborcom demokratycznego centrum „zjed­noczoną lewicę”. Lewica nie potrafiła się zjednoczyć przeciwko PiS, wątpliwe zatem, aby wystarczającym paliwem jedności stała się nienawiść do Grzegorza Schetyny. Nawet gdyby trójka faktycznych grabarzy polskiej lewicy złożona z cy­nika Włodzimierza Czarzastego, fanatyka Adriana Zandberga i Roberta Biedronia, który nie ma ani konkretnego politycz­nego programu, ani wyrazistej ideowej tożsamości, poszła do wyborów wspólnie, nie jest ona żadną nową nadzieją polskiej polityki.
   Symetryści w niepisowskich mediach lubią powtarzać, że „je­steśmy skazani na duopol PiS i PO”. Wobec faktycznej stawki jesiennych wyborów należy raczej powiedzieć, że wciąż mamy szansę na wybór pomiędzy PiS i PO, który jest może naszą ostat­nią okazją uniknięcia autorytaryzmu w Polsce.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz