PiS to mistrz w
rozdawaniu prezentów, których koszty pokrywają obdarowani.
Tak będzie też
zapewne z obniżkami PIT, na czym miliony Polaków skorzystają jako podatnicy,
ale stracą jako mieszkańcy
Miłosz Waglewski
Zmniejszenie podstawowej stawki podatku
dochodowego z 18 do 17 proc., zerowy PIT dla pracujących do 26. roku życia,
ponaddwukrotny wzrost kwoty wolnej od podatku. Tymi ulgami PiS chce kupić
głosy wyborców, ale jednocześnie kręci bicz na samorządy, zwłaszcza dużych
miast, będących bastionem oporu wobec jego władzy. Bo wpływy z PIT to podstawa
ich budżetów.
SPONSORZY OBIETNIC PiS
Pierwsza z ulg
podatkowych, zapowiedzianych zimą w ramach „piątki Kaczyńskiego”, wejdzie
w życie 1 sierpnia. To zwolnienie z PIT dla tych, którzy nie ukończyli 26 lat,
pracują na etacie bądź na umowie-zleceniu, a ich zarobki nie przekraczają
drugiego progu podatkowego, czyli 85,5 tys. zł w skali roku. Jeśli od razu
złożą u pracodawcy wniosek o niepobieranie zaliczek i do końca tego roku nie
zarobią więcej niż 36,6 tys. zł, ich wynagrodzenie brutto zmieni się w netto
już od najbliższego miesiąca.
To niebagatelne
korzyści dla ponad 2 mln młodych pracowników. Zarabiający w granicach płacy
minimalnej zyskają na tym ok. 130 zł miesięcznie, ci z wynagrodzeniem rzędu 7
tys. zł - prawie 600 zł.
Koszty tej
wspaniałomyślności szacuje się na ok. 2,4 mld zł rocznie. Tyle że nie będzie to
tylko ubytek w budżecie państwa, bo 39,34 proc. dochodów z PIT inkasują gminy,
które go pobierają, 10,25 proc. trafia do powiatów, a symboliczne 1,6 proc. do
kas wojewódzkich.
Zerowy PIT dla
młodych najbardziej uderzy w duże miasta. Warszawa może stracić ok. 130 mln zł
rocznie, inne aglomeracje po kilkadziesiąt milionów. Ale pogorszeniem ich
sytuacji partia Kaczyńskiego zupełnie się nie przejmuje. W końcu z 66 miast na
prawach powiatu swego prezydenta ma tylko w Chełmie i Zamościu, a w ostatnich
wyborach kilka miast „utraciła”, choćby Łomżę, Siedlce czy Nowy Sącz.
Sam ubytek w dochodach z tytułu zniesienia PIT dla młodych samorządowcy mogliby jakoś przeboleć. Tyle że
wyrwa będzie o wiele większa, kiedy w styczniu
wejdą w życie dwie pozostałe obietnice Kaczyńskiego.
Pierwsza to obniżenie podstawowej stawki podatku dochodowego
od osób fizycznych z 18 do 17 proc., druga - bezprecedensowe zwiększenie
kosztów uzyskania przychodu dla wszystkich pracujących. Oznacza to radykalny
wzrost kwoty wolnej, a tym samym obniżkę samego podatku, zwłaszcza u najmniej
zarabiających. Z mniejszymi wpływami muszą się też liczyć samorządy, dla
których wpływy z PIT
to zwykle 25-30 proc. dochodów.
Zmiany objąć mają w sumie około 25 mln podatników. Według
wyliczeń Aleksandra Łaszka z balcerowiczowskiego Forum Obywatelskiego Rozwoju
po obniżce PIT z 18 do 17 proc. w kieszeni otrzymujących pensję minimalną
(2450 zł od przyszłego roku) zostanie dodatkowe 41 zł miesięcznie. W przypadku
wynagrodzeń na poziomie GUS-owskiej średniej w gospodarce (ok. 5200 zł brutto)
korzyść wzrośnie do 65 zł.
Dodatkowe kilkadziesiąt złotych
można będzie zaoszczędzić dzięki radykalnemu wzrostowi kwoty wolnej od
podatku: koszty uzyskania przychodów wzrosną bowiem z obecnych 111 zł do 250 zł
miesięcznie, a w wypadku dojeżdżających do pracy - ze 139 zł do 300 zł.
Najwięcej skorzystają najmniej zarabiający: ich roczne dochody netto mogą
wzrosnąć o 800-1000 zł.
Nie w kij dmuchał.
SAMORZĄDY LICZĄ STRATY
Ideę trudno więc
kwestionować: to krok w kierunku wyrównywania różnic
w dochodach, których rozpiętością wyróżniamy się in minus
wśród krajów UE. Zmniejszy też nieco tzw. klin podatkowy, który oscyluje wokół
średniej w krajach OECD, ale najwyższy (37-38 proc.) jest w przypadku zarobków
poniżej przeciętnej.
Krytyka wielu ekspertów i polityków opozycji dotyczy więc
nie sedna, ale terminu tych zmian. Bo wprowadzane są w trakcie widocznego już
coraz bardziej ochłodzenia koniunktury, które w kolejnych latach zapewne
przybierze na sile. Dla finansów publicznych mogą się więc okazać bombą z
opóźnionym zapłonem. A przecież budżet już trzeszczy w szwach pod ciężarem kolejnych
transferów socjalnych PiS, z rozszerzeniem programu 500+ i 13. emeryturą na
czele. A tylko skrajnie naiwni mogą nie widzieć związku między tym wysypem
prezentów podatkowych a jesiennymi wyborami.
Samorządowców najbardziej jednak bulwersuje fakt, że władze
fundują je wyborcom w dużej mierze na ich koszt. W dodatku bez zająknięcia się
choćby o rekompensatach. - Samorządy nie powinny partycypować w kosztach reform
wprowadzanych na szczeblu centralnym, jeśli wcześniej nie było to z nimi
ustalone - twierdzi prezydent Płocka Andrzej Nowakowski. Wiceprezydent
Warszawy Michał Olszewski: - Prognozowane negatywne skutki zmian podatkowych to
mniej inwestycji w transport publiczny, infrastrukturę drogową, gorszej
jakości edukacja, pomoc społeczna, ochrona zdrowia i inne usługi.
Warszawski ratusz szacuje, że na obniżeniu PIT do 17 proc. stołeczna aglomeracja może stracić w 2020 roku
ok. 600 mln zł. Ponad 300 mln zł na podwyższeniu kosztów uzyskania przychodu i
około 200 mln zł na zniesieniu PIT dla pracowników do 26 lat. W sumie
z górą miliard. Prezydent Krakowa mówi o ok. 200 mln zł, czyli jednej ósmej
zaplanowanych na przyszły rok dochodów z PIT. Łódź szacuje
straty na przynajmniej 150 mln zł, Poznań i Gdańsk na niewiele mniej, Bydgoszcz
przynajmniej na 70 mln zł.
W skali wszystkich samorządów ubytki na tym podatku pójdą w
grube miliardy, choć rząd Morawieckiego wyliczył je optymistycznie na
niespełna 10 mld zł rocznie, z czego ok. 4,8 mld zł miałoby obciążyć budżety
lokalne. - Szacujemy, że w 2020 roku wspólnoty lokalne otrzymają ponad 7 mld
zł mniej na zadania ważne dla mieszkańców - zapowiada Zygmunt Frankiewicz,
prezydent Gliwic i zarazem prezes Związku Miast Polskich. Odpowiadałoby to
jednej ósmej wpływów samorządów z PIT w 2018 r. Wiele miast i gmin
znalazłoby się pod finansową ścianą.
WPŁYWY W CIENIU KOSZTÓW
Podczas
zorganizowanej w Gdańsku 4 czerwca sesji „Samorządna Rzeczpospolita”, z
udziałem ponad 400 samorządowców, przedstawiono 21 tez postulujących
zwiększenie decentralizacji kraju oraz kompetencji samorządów. Wystosowano też
do premiera Morawieckiego prośbę o niewielki choćby wzrost udziału gmin,
powiatów i miast w podziale wpływów z PIT.
Odpowiedzi do dziś nie otrzymano, ale trudno się dziwić,
skoro szef rządu, komentując owe 21 tez, mówił o zakusach na „rozbicie
dzielnicowe 2.0” .
- Przez cztery lata rządów PiS samorządy zarobiły na podatkach dwa razy więcej
niż podczas ośmioletniej kadencji PO-PSL. Od 2015 roku wpływy miast, gmin i województw
z podatku PIT wzrosły o 21-22 mld zł - przekonuje premier.
Morawiecki nie mija się z prawdą, choć włodarze miast i
gmin nie przeceniają zasług jego rządu. To głównie efekt znakomitej
koniunktury. Owszem, PiS miało w tym swój udział, choćby z racji znaczącego
podniesienia płacy minimalnej, jednak głównym motorem wzrostu gospodarczego
uczynił konsumpcję, nakręcając ją transferami socjalnymi. A konsumpcja nie
zwiększa wpływów z PIT,
tylko z VAT, z którego
samorządy nie dostają nawet złotówki.
Jeszcze w zeszłym roku większość z
nich bez większych problemów dopinała budżety. W 2018 r. samorządy otrzymały z
PIT o 12-13 proc., czyli o ok. 6 mld zł, więcej niż rok
wcześniej.
Dlaczego więc tak mocno protestują przeciw podobnemu
drenażowi ich kas? Bo jeszcze szybciej niż wpływy z PIT rosną ostatnio wydatki samorządów. To także efekt świetnej
koniunktury gospodarczej, spiętrzenia inwestycji współfinansowanych z funduszy
unijnych i wzrostu kosztów pracy. - Wzrost kosztów jest wyższy niż to, co
zyskiwaliśmy w związku ze zwiększeniem wpływów z PIT -
twierdzi Andrzej Porawski, dyrektor biura Związku Miast Polskich.
Wzrost kosztów inwestycji wynika z dwucyfrowej zwyżki cen
materiałów i usług budowlanych. Wyraźnie wzrosły też, choć mniej niż średnio w
gospodarce, wynagrodzenia miejskich i gminnych
urzędników. Dla samorządów, które są największym pracodawcą, zatrudniającym
prawie jedną czwartą Polaków, to jedna z głównych pozycji w budżetach. Drenuje
je także narzucony przez władze wzrost opłat, na przykład za wodę czy śmieci.
No i drastyczny od końca zeszłego roku wzrost rachunków za
prąd, do czego przyczynia się oparta na węglu polityka klimatyczna PiS. W I
półroczu faktury wystawiane samorządom przez państwowe koncerny energetyczne
były o 50-70 proc. wyższe niż rok wcześniej. Skutki? Koleje Mazowieckie mówią
o wzroście rachunków za prąd o ponad 70 mln zł, czyli
o dwie trzecie.
Wzrost tych kosztów ma być samorządom zrekompensowany już
po wakacjach. Ale w miastach i gminach mało kto wierzy, że będzie to pełna
rekompensata. A w przyszłym roku, gdy prąd zostanie „odmrożony”, obawiają się
eksplozji jego cen.
WIDMO ZAPAŚCI
Nad samorządami
zbiera się zresztą coraz więcej ciemnych chmur. Weźmy
niedawną ustawę o przekształceniu użytkowania wieczystego nieruchomości w
prawo własności.
W pierwszym okresie samorządy
otrzymają spory zastrzyk pieniędzy z opłat za to przekształcenie. Ale w
kolejnych latach wyschnie im jedno z większych i stałych źródeł dochodów.
Stracą też na przesądzonej już przez rząd likwidacji OFE. Jeśli większość
Polaków zdecyduje się przenieść zgromadzone w nich środki na indywidualne konta
emerytalne, budżet państwa zainkasuje z jednorazowego opodatkowania takiej
operacji prawie 20 mld zł. Samorządy nie dostaną ani złotówki, stracą za to
przyszłe wpływy z PIT
od wypłacanych emerytur.
Ale to wszystko nic wobec drastycznego wzrostu kosztów
funkcjonowania oświaty i szkolnictwa, wywindowanych przez szkolną „deformę”
minister Zalewskiej. Państwo powinno im rekompensować dużą część tych kosztów w
formie tzw. subwencji oświatowej. Ale to teoria. - Niedofinansowanie oświaty
jest chroniczne. Subwencja nie wystarcza i potrzebne są coraz większe dopłaty
ze strony samorządów - mówi Marta Tartanus-Oryszak, odpowiadająca za finanse
Gliwic. W 2018 r. miasto musiało dopłacić prawie 80 mln zł na oświatę. Wrocław
wydał w ubiegłym roku ok. 1,2 mld zł, a subwencja budżetowa pokryła niespełna
połowę tych wydatków.
Rządowa subwencja rośnie nieporównanie wolniej niż koszty
oświaty. W Warszawie w ubiegłym roku wydatki na nią wzrosły o 530 mln zł
(sięgają już 4,5 mld zł), a dopłata z kasy państwa zwiększyła się o niespełna
180 mln zł. Na dostosowanie szkół do przyjęcia podwójnych roczników miasto już
w 2018 roku wydało ok. 60 mln zł. A od rządu, który zapowiadał pełną
rekompensatę dodatkowych kosztów, dostało... 3,5 mln zł. W 2014 r. samorządy
dołożyły do funkcjonowania oświaty niespełna 8 mld zł. W 2017 r. - prawie 13
mld zł, w tym może to być 16-17 mld zł. A przed nimi jeszcze koszt
sfinansowania od września podwyżek płac dla nauczycieli, wprowadzonych za
plecami samorządów. Ich koszt szacuje się przynajmniej na 1,3 mld zł. O
rekompensatach rząd nawet się nie zająknie.
Nastroje są więc coraz bardziej ponure. - Wyniki stopniowo
się pogarszają, co przekłada się na zahamowanie rozwoju miast.
I dzieje się to w trakcie
korzystnej koniunktury w gospodarce. A co będzie, gdy wystąpią w niej negatywne
zjawiska? - uważa Marta Tartanus-Oryszak z gliwickiego ratusza.
Wielu gminom grozi paraliż inwestycyjny. Nie będą nawet w
stanie pozyskać środków unijnych z braku wkładu własnego czy też zaciągnąć
kredytów - mówi Krzysztof Iwaniuk, wójt Terespola i przewodniczący Związku Gmin
Wiejskich RP. A Eugeniusz Gołębiewski, burmistrz Kowala i wiceprezes Unii
Miasteczek Polskich, ostrzega: - Za suchymi liczbami stoi katastrofalna
sytuacja wielu małych gmin. W obliczu dodatkowych obciążeń budżetów kilkuset z
nich grozi bankructwo.
Samorządy już trzymają się za kieszeń. Kraków wstrzymał do
odwołania zawieranie umów dotyczących wydatków bieżących i inwestycji, które
pociągną za sobą nowe zobowiązania. Sygnały o obostrzeniach płyną m.in. z
Częstochowy, Lublina i Białegostoku.
Władze PiS nie kryją się nawet z dążeniem do centralizacji
państwa i ograniczenia roli samorządów. A w praktyce coraz bardziej podduszają
je finansowo. Ich polityczni rywale z PO chcą podążać drogą decentralizacji
oraz wzmocnienia samorządów. W swoim programie postulują pozostawianie im
całości wpływów z PIT,
przy równoczesnym stworzeniu funduszu solidarnościowego,
który wyrównywałby dysproporcje finansowe między gminami i miastami. Trafiałyby
do niego część wpływów państwa z VAT oraz wpłaty od bogatszych
samorządów.
W jesiennych wyborach Polacy będą musieli opowiedzieć się
za jedną z tych opcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz