wtorek, 27 sierpnia 2019

Pętla hojności

PiS to mistrz w rozdawaniu prezentów, których koszty pokrywają obdarowani.
Tak będzie też zapewne z obniżkami PIT, na czym miliony Polaków skorzystają jako podatnicy, ale stracą jako mieszkańcy

Miłosz Waglewski

Zmniejszenie podstawowej stawki podatku dochodowego z 18 do 17 proc., zerowy PIT dla pracujących do 26. roku życia, ponaddwukrotny wzrost kwoty wolnej od po­datku. Tymi ulgami PiS chce kupić głosy wyborców, ale jednocześnie kręci bicz na samorządy, zwłaszcza dużych miast, będą­cych bastionem oporu wobec jego władzy. Bo wpływy z PIT to podstawa ich budżetów.

SPONSORZY OBIETNIC PiS
Pierwsza z ulg podatkowych, zapowiedzianych zimą w ra­mach „piątki Kaczyńskiego”, wejdzie w życie 1 sierpnia. To zwolnienie z PIT dla tych, którzy nie ukończyli 26 lat, pracują na etacie bądź na umowie-zleceniu, a ich zarobki nie przekra­czają drugiego progu podatkowego, czyli 85,5 tys. zł w skali roku. Jeśli od razu złożą u pracodawcy wniosek o niepobieranie zaliczek i do końca tego roku nie zarobią więcej niż 36,6 tys. zł, ich wynagrodzenie brutto zmieni się w netto już od najbliższego miesiąca.
   To niebagatelne korzyści dla ponad 2 mln młodych pra­cowników. Zarabiający w granicach płacy minimalnej zyska­ją na tym ok. 130 zł miesięcznie, ci z wynagrodzeniem rzędu 7 tys. zł - prawie 600 zł.
   Koszty tej wspaniałomyślności szacuje się na ok. 2,4 mld zł rocznie. Tyle że nie będzie to tylko ubytek w budżecie pań­stwa, bo 39,34 proc. dochodów z PIT inkasują gminy, które go pobierają, 10,25 proc. trafia do powiatów, a symboliczne 1,6 proc. do kas wojewódzkich.
   Zerowy PIT dla młodych najbardziej uderzy w duże miasta. Warszawa może stracić ok. 130 mln zł rocznie, inne aglome­racje po kilkadziesiąt milionów. Ale pogorszeniem ich sytua­cji partia Kaczyńskiego zupełnie się nie przejmuje. W końcu z 66 miast na prawach powiatu swego prezydenta ma tylko w Chełmie i Zamościu, a w ostatnich wyborach kilka miast „utraciła”, choćby Łomżę, Siedlce czy Nowy Sącz.
   Sam ubytek w dochodach z tytułu zniesienia PIT dla młodych samorządowcy mogliby jakoś przeboleć. Tyle że wyrwa będzie o wiele większa, kiedy w styczniu wejdą w życie dwie pozostałe obietnice Kaczyńskiego.
   Pierwsza to obniżenie podstawowej stawki podatku dochodo­wego od osób fizycznych z 18 do 17 proc., druga - bezpreceden­sowe zwiększenie kosztów uzyskania przychodu dla wszystkich pracujących. Oznacza to radykalny wzrost kwoty wolnej, a tym samym obniżkę samego podatku, zwłaszcza u najmniej zarabia­jących. Z mniejszymi wpływami muszą się też liczyć samorządy, dla których wpływy z PIT to zwykle 25-30 proc. dochodów.
   Zmiany objąć mają w sumie około 25 mln po­datników. Według wyliczeń Aleksandra Łaszka z balcerowiczowskiego Forum Obywatelskiego Rozwoju po obniżce PIT z 18 do 17 proc. w kie­szeni otrzymujących pensję minimalną (2450 zł od przyszłego roku) zostanie dodatkowe 41 zł miesięcznie. W przypadku wynagrodzeń na poziomie GUS-owskiej średniej w gospodarce (ok. 5200 zł brutto) korzyść wzrośnie do 65 zł.
Dodatkowe kilkadziesiąt złotych można będzie zaoszczędzić dzięki radykalnemu wzrosto­wi kwoty wolnej od podatku: koszty uzyskania przychodów wzrosną bowiem z obecnych 111 zł do 250 zł miesięcznie, a w wypadku dojeżdża­jących do pracy - ze 139 zł do 300 zł. Najwięcej skorzystają najmniej zarabiający: ich roczne dochody netto mogą wzrosnąć o 800-1000 zł.
Nie w kij dmuchał.


SAMORZĄDY LICZĄ STRATY
Ideę trudno więc kwestionować: to krok w kierunku wyrównywania różnic w dochodach, których rozpiętością wyróżniamy się in mi­nus wśród krajów UE. Zmniejszy też nieco tzw. klin podatkowy, który oscyluje wokół średniej w krajach OECD, ale najwyższy (37-38 proc.) jest w przypadku zarobków poniżej przeciętnej.
   Krytyka wielu ekspertów i polityków opozycji dotyczy więc nie sedna, ale terminu tych zmian. Bo wprowadzane są w trak­cie widocznego już coraz bardziej ochłodzenia koniunktury, któ­re w kolejnych latach zapewne przybierze na sile. Dla finansów publicznych mogą się więc okazać bombą z opóźnionym zapło­nem. A przecież budżet już trzeszczy w szwach pod ciężarem ko­lejnych transferów socjalnych PiS, z rozszerzeniem programu 500+ i 13. emeryturą na czele. A tylko skrajnie naiwni mogą nie widzieć związku między tym wysypem prezentów podatkowych a jesiennymi wyborami.
   Samorządowców najbardziej jednak bulwersuje fakt, że wła­dze fundują je wyborcom w dużej mierze na ich koszt. W dodatku bez zająknięcia się choćby o rekompensatach. - Samorządy nie powinny partycypować w kosztach reform wprowadzanych na szczeblu centralnym, jeśli wcześniej nie było to z nimi ustalone - twierdzi prezydent Płocka Andrzej Nowakowski. Wiceprezy­dent Warszawy Michał Olszewski: - Prognozowane negatywne skutki zmian podatkowych to mniej inwestycji w transport pub­liczny, infrastrukturę drogową, gorszej jakości edukacja, pomoc społeczna, ochrona zdrowia i inne usługi.
   Warszawski ratusz szacuje, że na obniżeniu PIT do 17 proc. stołeczna aglomeracja może stracić w 2020 roku ok. 600 mln zł. Ponad 300 mln zł na podwyższeniu kosztów uzyskania przy­chodu i około 200 mln zł na zniesieniu PIT dla pracowników do 26 lat. W sumie z górą miliard. Prezydent Kra­kowa mówi o ok. 200 mln zł, czyli jednej ós­mej zaplanowanych na przyszły rok dochodów z PIT. Łódź szacuje straty na przynajmniej 150 mln zł, Poznań i Gdańsk na niewiele mniej, Bydgoszcz przynajmniej na 70 mln zł.
   W skali wszystkich samorządów ubytki na tym podatku pójdą w grube miliardy, choć rząd Morawieckiego wyliczył je optymistycz­nie na niespełna 10 mld zł rocznie, z czego ok. 4,8 mld zł miałoby obciążyć budżety lokalne. - Szacujemy, że w 2020 roku wspólnoty lokal­ne otrzymają ponad 7 mld zł mniej na zadania ważne dla mieszkańców - zapowiada Zygmunt Frankiewicz, prezydent Gliwic i zarazem pre­zes Związku Miast Polskich. Odpowiadałoby to jednej ósmej wpływów samorządów z PIT w 2018 r. Wiele miast i gmin znalazłoby się pod finansową ścianą.

WPŁYWY W CIENIU KOSZTÓW
Podczas zorganizowanej w Gdańsku 4 czerwca sesji „Samorządna Rzeczpo­spolita”, z udziałem ponad 400 samorzą­dowców, przedstawiono 21 tez postulujących zwiększenie decentralizacji kraju oraz kom­petencji samorządów. Wystosowano też do premiera Morawieckiego prośbę o niewielki choćby wzrost udziału gmin, powiatów i miast w podziale wpływów z PIT.
   Odpowiedzi do dziś nie otrzymano, ale trudno się dziwić, sko­ro szef rządu, komentując owe 21 tez, mówił o zakusach na „roz­bicie dzielnicowe 2.0”. - Przez cztery lata rządów PiS samorządy zarobiły na podatkach dwa razy więcej niż podczas ośmiolet­niej kadencji PO-PSL. Od 2015 roku wpływy miast, gmin i wo­jewództw z podatku PIT wzrosły o 21-22 mld zł - przekonuje premier.
   Morawiecki nie mija się z prawdą, choć włodarze miast i gmin nie przeceniają zasług jego rządu. To głównie efekt znakomitej koniunktury. Owszem, PiS miało w tym swój udział, choćby z ra­cji znaczącego podniesienia płacy minimalnej, jednak głównym motorem wzrostu gospodarczego uczynił konsumpcję, nakręca­jąc ją transferami socjalnymi. A konsumpcja nie zwiększa wpły­wów z PIT, tylko z VAT, z którego samorządy nie dostają nawet złotówki.
Jeszcze w zeszłym roku większość z nich bez większych prob­lemów dopinała budżety. W 2018 r. samorządy otrzymały z PIT o 12-13 proc., czyli o ok. 6 mld zł, więcej niż rok wcześniej.
   Dlaczego więc tak mocno protestują przeciw podobnemu drenażowi ich kas? Bo jeszcze szybciej niż wpływy z PIT rosną ostatnio wydatki samorządów. To także efekt świetnej koniunk­tury gospodarczej, spiętrzenia inwestycji współfinansowanych z funduszy unijnych i wzrostu kosztów pracy. - Wzrost kosztów jest wyższy niż to, co zyskiwaliśmy w związku ze zwiększeniem wpływów z PIT - twierdzi Andrzej Porawski, dyrektor biura Związku Miast Polskich.
   Wzrost kosztów inwestycji wynika z dwucyfrowej zwyż­ki cen materiałów i usług budowlanych. Wyraźnie wzrosły też, choć mniej niż średnio w gospodarce, wynagrodzenia miejskich i gminnych urzędników. Dla samorządów, które są największym pracodawcą, zatrudniającym prawie jedną czwartą Polaków, to jedna z głównych pozycji w budżetach. Drenuje je także narzu­cony przez władze wzrost opłat, na przykład za wodę czy śmieci.
   No i drastyczny od końca zeszłego roku wzrost rachunków za prąd, do czego przyczynia się oparta na węglu polityka kli­matyczna PiS. W I półroczu faktury wystawia­ne samorządom przez państwowe koncerny energetyczne były o 50-70 proc. wyższe niż rok wcześniej. Skutki? Koleje Mazowieckie mówią o wzroście rachunków za prąd o ponad 70 mln zł, czyli o dwie trzecie.
   Wzrost tych kosztów ma być samorzą­dom zrekompensowany już po wakacjach. Ale w miastach i gminach mało kto wierzy, że bę­dzie to pełna rekompensata. A w przyszłym roku, gdy prąd zostanie „odmrożony”, obawia­ją się eksplozji jego cen.

WIDMO ZAPAŚCI
Nad samorządami zbiera się zresztą coraz więcej ciemnych chmur. Weźmy niedawną ustawę o przekształceniu użytkowania wie­czystego nieruchomości w prawo własności.
W pierwszym okresie samorządy otrzyma­ją spory zastrzyk pieniędzy z opłat za to przekształcenie. Ale w kolejnych latach wyschnie im jedno z większych i stałych źródeł dochodów. Stracą też na przesądzonej już przez rząd li­kwidacji OFE. Jeśli większość Polaków zdecyduje się przenieść zgromadzone w nich środki na indywidualne konta emerytal­ne, budżet państwa zainkasuje z jednorazowego opodatkowa­nia takiej operacji prawie 20 mld zł. Samorządy nie dostaną ani złotówki, stracą za to przyszłe wpływy z PIT od wypłacanych emerytur.
   Ale to wszystko nic wobec drastycznego wzrostu kosztów funkcjonowania oświaty i szkolnictwa, wywindowanych przez szkolną „deformę” minister Zalewskiej. Państwo powinno im rekompensować dużą część tych kosztów w formie tzw. subwen­cji oświatowej. Ale to teoria. - Niedofinansowanie oświaty jest chroniczne. Subwencja nie wystarcza i potrzebne są coraz więk­sze dopłaty ze strony samorządów - mówi Marta Tartanus-Oryszak, odpowiadająca za finanse Gliwic. W 2018 r. miasto musiało dopłacić prawie 80 mln zł na oświatę. Wrocław wydał w ubie­głym roku ok. 1,2 mld zł, a subwencja budżetowa pokryła nie­spełna połowę tych wydatków.
   Rządowa subwencja rośnie nieporównanie wolniej niż kosz­ty oświaty. W Warszawie w ubiegłym roku wydatki na nią wzro­sły o 530 mln zł (sięgają już 4,5 mld zł), a dopłata z kasy państwa zwiększyła się o niespełna 180 mln zł. Na dostosowanie szkół do przyjęcia podwójnych roczników miasto już w 2018 roku wydało ok. 60 mln zł. A od rządu, który zapowiadał pełną rekompensatę dodatkowych kosztów, dostało... 3,5 mln zł. W 2014 r. samorządy dołożyły do funkcjonowania oświaty niespełna 8 mld zł. W 2017 r. - prawie 13 mld zł, w tym może to być 16-17 mld zł. A przed nimi jeszcze koszt sfinansowania od września podwyżek płac dla na­uczycieli, wprowadzonych za plecami samorządów. Ich koszt szacuje się przynajmniej na 1,3 mld zł. O rekompensatach rząd nawet się nie zająknie.
   Nastroje są więc coraz bardziej ponure. - Wyniki stopniowo się pogarszają, co przekłada się na zahamowanie rozwoju miast.
I dzieje się to w trakcie korzystnej koniunktury w gospodarce. A co będzie, gdy wystąpią w niej negatywne zjawiska? - uważa Marta Tartanus-Oryszak z gliwickiego ratusza.
   Wielu gminom grozi paraliż inwestycyj­ny. Nie będą nawet w stanie pozyskać środków unijnych z braku wkładu własnego czy też za­ciągnąć kredytów - mówi Krzysztof Iwaniuk, wójt Terespola i przewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP. A Eugeniusz Gołębiewski, burmistrz Kowala i wiceprezes Unii Miaste­czek Polskich, ostrzega: - Za suchymi liczbami stoi katastrofalna sytuacja wielu małych gmin. W obliczu dodatkowych obciążeń budżetów kilkuset z nich grozi bankructwo.
   Samorządy już trzymają się za kieszeń. Kra­ków wstrzymał do odwołania zawieranie umów dotyczących wydatków bieżących i inwestycji, które pociągną za sobą nowe zobowiązania. Sygnały o obostrzeniach płyną m.in. z Częstochowy, Lublina i Białegostoku.
   Władze PiS nie kryją się nawet z dążeniem do centraliza­cji państwa i ograniczenia roli samorządów. A w praktyce co­raz bardziej podduszają je finansowo. Ich polityczni rywale z PO chcą podążać drogą decentralizacji oraz wzmocnienia samorzą­dów. W swoim programie postulują pozostawianie im całości wpływów z PIT, przy równoczesnym stworzeniu funduszu so­lidarnościowego, który wyrównywałby dysproporcje finansowe między gminami i miastami. Trafiałyby do niego część wpływów państwa z VAT oraz wpłaty od bogatszych samorządów.
   W jesiennych wyborach Polacy będą musieli opowiedzieć się za jedną z tych opcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz