Nie wybije się na
wielkość naród, którego jedna część jest deprecjonowana przez inną. Jak możemy
stać się wielcy na miarę naszych oczekiwań, jeśli sami kopiemy się po kostkach?
- mówi prof. Cezary Orracht-Prondzyński
Rozmawia Aleksandra Pawlicka
NEWSWEEK: Prawo i Sprawiedliwość
ogłosiło wojnę Gdańska z Polską.
PROF. CEZARY OBRACHT-PRONDZYŃSKI:
Raczej ją sobie uroiło, bo w Gdańsku
nastroju wojny nie ma. Natomiast to, że A myśli coś o B, nie świadczy o B,
tylko o A.
Co świadczy?
- Mamy do czynienia z wielkim
uproszczeniem: najpierw sformatowaniem wizerunku miasta, stworzeniem
hipostazy wyimaginowanego, wrogiego bytu, a następnie podjęcie z nim walki. U Cervantesa też był taki, co walczył z wiatrakami.
Gdańsk znalazł się właśnie w roli
takiego wiatraka. Na szczęście wielu ludzi, jak Sancho Pansa, dostrzega, że
złowrogich wiatraków wcale nie ma, nie ma zniemczonego Gdańska, który trzeba
nawrócić na polskość.
Po co więc ta zabawa?
- Jak to zwykle w PiS - jeden musi
być zły, żeby drugi mógł być dobry. Cała opowieść jest o tym, że gdańszczanie
są wredni, a ci, którzy z nimi walczą, szlachetni. A przecież wystarczy
przespacerować się ulicami Gdańska, żeby zrozumieć, że nie ma tu żadnej
wrogiej inwazji. To w gruncie rzeczy jest śmieszne i można by potraktować
działania PiS jak marny żart, gdyby nie służyły za cep w politycznej
nawalance.
Jakie mogą być jej skutki?
- Gdańsk to złożone w swej
politycznej i społecznej historii miasto. Nie da się tu robić prostych cięć.
Dla prawicy świadectwem niemieckości jest to, że na dawnym budynku poczty jest
niemiecka na Postamt. No rzeczywiście – zgroza. W takim
razie ostrzegam wszystkich, których to oburza, żeby nie szli do gdańskich kościołów,
zwłaszcza starych, bo tam ogromna większość epitafiów jest napisana po
niemiecku. I co z tym zrobić? Przemalować, przekuć?
Przeczekać.
- Możemy zacząć opowiadanie
dziejów Gdańska od grodu piastowskiego. Ale zaraz pojawią się dziwne rzeczy,
które słabo pasują do stereotypowej historii Polski: książęta gdańscy,
Krzyżacy, po których tyle jest śladów w mieście, Rzeczpospolita, w której
Gdańsk był niepokorną republiką niekiedy walczącą z polskimi królami, a
niekiedy ich broniącą. Tymczasem w rozumieniu historii, jakie reprezentuje PiS,
można albo selekcjonować, wyrzucając niektóre rzeczy z pamięci, albo przepoczwarzać.
Tylko wtedy to, co było niemieckie, przekształca się w jakby niemieckie, trochę
niemieckie albo w ogóle nienie- mieckie. Jeśli jednak tak postąpimy, to zrobimy
dokładnie to, co robili Niemcy, gdy chcieli, aby polskie nie było całkiem
polskie,
a w końcu przerabiali wszystko na
swoje kopyto. Bardzo się nam to nie podobało, więc dlaczego chcemy robić to
samo?
„Każden ogień swój zapala,
każden swoją świętość święci...” - pisał
Wyspiański w „Weselu”.
- Każdy, kto zajmuje się
genealogią, wie, że wchodząc w historie rodzinne, można się dowiedzieć rzeczy,
których byśmy się nie spodziewali i których byśmy nie chcieli. Z miejscami
jest identycznie. W Gdańsku pamięta się i o wielkich rzeczach, i o tych nikczemnych,
bo one składają się na złożoność tego miasta.
Bada pan tożsamości gdańszczan.
Co z tych badań wynika?
- Po pierwsze, to, że są bardzo
dumni ze swojego miasta. Ponad 90 proc. silnie identyfikuje się z miastem,
choć zdecydowana większość przybyła tu po wojnie. 30 proc. przyjechało z Pomorza - to Kaszubi, Kociewiacy, dla których
Gdańsk był ich miastem, bo najbliższym. 25 proc. to przesiedleńcy z Kresów,
głównie z Wileńszczyzny. Pozostałe 40 proc. przybyło z innych części Polski.
Potem następowały kolejne fale migracyjne - w latach 60. ogromny zaciąg do
stoczni i portu - to jest pokolenie Lecha Wałęsy. A następnie młodzi ludzie -
pragnący się w Gdańsku kształcić. Wielu dzisiejszych mieszkańców mieszka tu
krócej niż 20 lat, ale czuje się silnie związanych z miastem.
Mówią: jestem gdańszczaninem, a
dopiero w drugiej kolejności Polakiem?
- Najpierw mówią: jestem Polakiem.
Dopiero potem mamy Gdańsk, Trójmiasto, Pomorze i tożsamość europejską.
Wszystkie powyżej czterech punktów w pięciostopniowej skali.
Z czego gdańszczanie są przede
wszystkim dumni?
- Z historii. Stąd tak silna
reakcja na Westerplatte. Jaki szatan podpowiada, że w Gdańsku nie myśli się o
Westerplatte? Oczywiście ludzie nie jeżdżą tam codziennie, ale każdy, kto
znajdzie się na plaży, widzi Westerplatte. Jeżdżą tam szkoły. To jest część
naszej codzienności, naszego życia.
W wymienionym przez pana
składzie powojennych mieszkańców pozostało kilka procent, to autochtoni?
- Danzigerzy, dawna Polonia
gdańska, której los był w powojennej Polsce dramatyczny. Tak dramatyczny, że
po 1956 roku z 22 tysięcy pozostałych na terenie byłego Wolnego Miasta Gdańsk
wyjechało do Niemiec 15 tysięcy.
Odbierano im majątek, ziemię,
mieszkania. Dostawali w zamian sutenery, piwnice, nie mieli żadnych zabezpieczeń
rentowych, nawet gdy członkowie ich rodzin zostali zamordowani przez
hitlerowców.
Uznawano ich za kolaborantów?
- Za Niemców. Ich polskość była
permanentnie podważana, bo w najlepszym razie mówili po kaszubsku. Są relacje z
1947 roku ludzi okrutnie torturowanych. Owszem, torturowali ubecy, ale to byli
Polacy. Jeden z danzigerów pod koniec przesłuchania zapytał: „Dlaczego to
robicie?”. Odpowiedź brzmiała: „Polska jest biedna i potrzebuje waszych
majątków. Przychodzimy w imieniu Polski”. Ci, którzy przed wojną działali w
polonijnych organizacjach, w czasie wojny cierpieli za Polskę, po jej
zakończeniu dostali tak w kość, że ogromna większość podziękowała po 10 latach
życia w komunistycznej ojczyźnie. Dlatego gdy dziś słucham wzmożonych
patriotycznie, myślę: my już takich widzieliśmy i nie skończyło się to dobrze
dla Gdańska.
W ciągu dwóch miesięcy jeden z
prawicowych portali opublikował 30 tekstów sugerujących zdradę Gdańska i to, że
nie jest on godny zarządzać Westerplatte.
- Ciekawe, co powiedziałby red.
Tadeusz Jabłoński (pseudonim Paweł Dzianisz), który w tym roku kończy sto lat,
a był jednym z inicjatorów sprowadzenia prochów majora Sucharskiego na
Westerplatte. Kiedy przyjechały do Gdańska, wystawiono je w Dworze Artusa i
kilometrowe kolejki ciągnęły się, aby oddać mu pokłon. Problemem jest nie tylko
to, że ktoś próbuje przejąć dziś Westerplatte, ale przede wszystkim - po co to
robi? Jaką buduje wokół tego opowieść?
Jaką?
- Opowieść obecnej władzy jest
następująca: gdańszczanie są nielojalni wobec Polski, a przynajmniej ich
lojalność można podać w wątpliwość, więc należy im się kara. A wszystko po to,
aby uzasadnić twierdzenie, że nie mają prawa do własnej historii, więc władza
z tą historią zrobi im porządek. Przecież to jest aberracja. Czytam na
portalach internetowych: „Wystawi się trochę haubic i z tymi volksdeutschami się pojedzie”. Te wpisy nie są usuwane. Słowa mogą
przerodzić się w czyny?
- Z punktu widzenia historii
narodowej to jest coś okropnego - władza wszczyna wojnę ideologiczną, która
prowadzi do kolejnego głębokiego tąpnięcia. Stygmatyzuje ludzi z powodów
patriotycznych. Dopuszcza do ideologicznego linczu, aby uzasadnić prawo do
wskazywania, kto jest prawdziwym Polakiem. To w sposób dramatyczny niszczy
wspólnotę. Przekonanie, że zdobycie władzy uzasadnia zawłaszczania państwa,
jest fałszywe. Państwo to coś więcej niż rząd. Państwo to my.
Jak się bronić?
- Aleksander Majkowski, lider
ruchu młodokaszubskiego, pisał w 1921 r.: „Państwo jest domem, który sobie
zbudowaliśmy, domem, który dla tego kochamy i gotowiśmy bronić do ostatka.
Obrońcą jego i budowniczym jest obywatel, wolny uświadomiony, szlachetny,
który wie dobrze, że część swobody osobistej ofiarować trzeba za pełnię
wolności obywatelskiej”. I dodawał, że im bardziej oświecony obywatel
identyfikujący się z państwem, tym to państwo jest silniejsze. Silne państwo
to jednocześnie państwo lojalne wobec obywatela. Nie wybije się na wielkość
naród, którego jedna część jest deprecjonowana przez inną. Jak możemy stać się
wielcy na miarę naszych oczekiwań, jeśli sami kopiemy się po kostkach?
Czyli edukacja i szukanie
prawdy historycznej?
- Mamy w tym roku setną rocznicę
powstania Wolnego Miasta Gdańska. Prawicowe media piszą wyłącznie o
hitlerowskim Wolnym Mieście, a ono powstało na skutek decyzji zwycięskich
mocarstw w traktacie wersalskim. To nie była fanaberia Niemiec. Niemcy nie
chcieli się na to zgodzić. Polacy na Pomorzu też nie byli szczęśliwi, bo
uważali, że Piłsudski zamiast iść na Kijów, powinien iść na Gdańsk. A
gdańszczanie nie wyobrażali sobie życia poza państwem niemieckim.
Po 1945 r. Niemcy musieli stąd
wyjechać, a Polacy zasiedlili miasto. I ludzie chcą wiedzieć, kto żył na ich
ulicach i w ich domach, tak samo jak chcą wiedzieć, dlaczego są cerkwie w
Bieszczadach i synagogi w miastach bez Żydów. Przecież nie spadły z kosmosu.
Odkrywanie zakazanej historii w
dużej mierze udało się w III RP.
- To prawda, tylko teraz znów
próbuje się na siłę wszystko ujednolicić. Mieszkam w Bytowie, na zachodnich
Kaszubach. Jadąc do Gdańska, przejeżdżam dwie przedwojenne granice, których
ślady wciąż są zapisane w przestrzeni - w architekturze, budynkach celnych,
kamieniach granicznych. Jeszcze 80 lat temu te granice decydowały o tym, czy
było się niemieckim, gdańskim, czy polskim obywatelem i bywało, że spokrewnieni
sąsiedzi żyli w różnych państwach. W Wolnym Mieście po wybuchu wojny obywatele
z automatu stawali się Reichsdeutschami. W sąsiedniej Gdyni Niemcy pozwolili
zostać tylko tym, którzy mieszkali na Pomorzu do 1920 roku. Reszta musiała
wyjechać - 100 tys. wysiedlonych. To jest nasza historia, żaden kult, żadne
wytyczanie granic oddzielających od Polski. Kto tak mówi, powinien puknąć się
w łeb. Przed gdańskim dworcem stoi pomnik Kindertransportów, żydowskich
dzieci wywiezionych tuż przed wojną, których rodzice nie mogli opuścić miasta.
- Zaprojektował go Frank Meisler,
który jako 14-latek wyjechał ostatnim kindertransportem. Odsłaniał pomnik
razem z prezydentem Pawłem Adamowiczem. Czy Kacper Płażyński, idąc dziś na
dworzec, nie widzi tego pomnika? Nie zna historii jego twórcy, który wyrzucony
jako żydowskie dziecko ze szkoły publicznej, tzw. senackiej, Wolnego Miasta
Gdańsk, trafił do polskiego gimnazjum i dopiero tam spotkał się z prawdziwym,
ostrym antysemityzmem? A po wyjeździe z Polski wstąpił na ochotnika do Polskich
Sił Zbrojnych i na ich zlecenie podjął edukację w Londynie, ukrywając, że jest
członkiem polskiej armii, aby otrzymać stypendium. Tak oto niemiecki Żyd z
Gdańska w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie oszukiwał rząd Jej
Królewskiej Mości na polecenie legalnego polskiego rządu. Taka jest właśnie
nasza historia, wielopiętrowa.
Przerabiamy to od lat i nie wyciągamy
żadnych wniosków. Choćby z historią dziadka z Wehrmachtu.
- Przypadek Józefa Tuska
odzwierciedla przekleństwo Gdańska. Działacz polonijny, pracownik polskich
kolei, uwięziony w pierwszych godzinach wojny. Miał sporo szczęścia, że od razu
go nie zamordowali, a „jedynie” uwięzili, skazali na roboty, m.in. przy budowie
obozu w Stutthofie. Po Stalingradzie, gdy trzeba było ludzi do armii, Józef
Tusk, wówczas już obywatel Rzeszy, został wcielony do Wehrmachtu. Alternatywą
była kulka w łeb i wysłanie całej rodziny do obozu. Poszedł więc do wojska jak
100 tys. innych na Pomorzu niechcących tego robić. Ci, którzy potem decydowali
się na dezercję, musieli zmieniać nazwisko, żeby nie skazywać rodziny na
zamordowanie przez hitlerowców. Ci, którzy zdołali po wojnie wrócić, milczeli.
W naszych domach nie opowiadało się o tym, co było przed wojną, w jej trakcie
i po. To było zbyt niebezpieczne. O tożsamości lepiej było milczeć, niż łżeć.
Tygodnik „Sieci” opublikował
ostatnio okładkę z podobizną m.in. Donalda Tuska na tle flag ze swastykami.
- Gdy przeczytałem towarzyszący
tej okładce tekst, pomyślałem, że powinien puścić ich z torbami.
Autorzy twierdzą na przykład, że
Donald Tusk jest współautorem książki, która szkaluje imię żołnierzy Tajnej
Organizacji Wojskowej Gryf Pomorski. Po pierwsze, nikt w tej książce ich nie
szkaluje, po drugie, Tusk zrobił do tej książki tylko indeks. To był rok 1984
i ludziom wyrzucanym z pracy w stanie wojennym szukano jakiejkolwiek
możliwości zarobku. Stąd trafił do Zrzeszenia Kaszubsko- -Pomorskiego, które
książkę wydało. Inne kłamstwo tego tekstu dotyczy wystąpienia Tuska na II
Kongresie Kaszubskim w 1992 roku. Według tygodnika miał on ogłosić autonomię
kaszubską z własnym wojskiem i polityką zagraniczną. Istnieje dokumentacja tego
zjazdu, można zobaczyć, co kto mówił. W sali siedziały wówczas setki osób, w
tym Maciej Płażyński, ówczesny wojewoda gdański, który gdyby usłyszał o
autonomii, to z pewnością nie siedziałby spokojnie. Jak można tak kłamać?
Siłą rażenia tych kłamstw jest
strach przed obcym?
- W przypadku Gdańska mamy podsycanie
strachu przed Niemcami. Ale wcześniej mieliśmy strach antyukraiński,
antyromski, antyarabski, antyuchodżezy, an- ty-LGBT. Kaszubi mówią „le do se” -
do grupy, do siebie, bo w grupie łatwiej ochronić się przed obcymi. Tylko że
najgorsi wrogowie to ci, którzy są w środku. Jest znakomita książka Ivana Colovicia „Polityka symboli” o selekcjonowaniu w grupie. Rzecz
dotyczy konfliktu bałkańskiego i pokazuje, w jaki sposób stwierdzano, kto jest
wystarczająco i prawdziwie serbski, a kto nie. To najprostsza droga do
konfliktu, który może być różnie skanalizowany, ale zawsze jest niebezpieczny i
niszczy wspólnotę. I nie robi nam tego żaden wróg. Sami to sobie robimy.
W którym momencie tej drogi
jesteśmy?
- Prezes mówi dziś: prawdziwi
Polacy idą pod biało-czerwoną, a nie pod tęczową flagą. A czemu nie można iść
pod jedną i drugą?
No, chyba że wszystko zmierza ku
temu, aby tylko niektórzy mogli stanąć pod biało-czerwoną i wskaże ich rząd
lub Nowogrodzka.
Dlaczego tak wielu daje się
uwieść takiemu myśleniu?
- Bo polska dusza jest
zainfekowana nienawiścią. Nie potrafimy się lubić, akceptować i szanować. To
efekt życia w stale podsycanym konflikcie. Konflikcie nie tylko o rozdział
dóbr czy władzy, ale przede wszystkim w konflikcie o wartości i symbole. O ile
interesy są negocjowalne, o tyle symbole i tożsamości nie. O wiele trudniej
wychodzi się z konfliktów o wartości niż z konfliktów interesów. Dlatego są one
tak użyteczne dla władzy.
Jednak władza może stracić nad
nimi kontrolę.
- Otóż to. Nie wiem, skąd pewność
PiS, że środowiska narodowo-nacjonalistyczne będą zawsze poddawać się
demokratycznej weryfikacji. Przecież logika takich zdarzeń wygląda zwykle tak:
jeden mówi: „Ja ich nie lubię”; drugi: „O! ty ich nie lubisz, a ja ich
nienawidzę”; trzeci stwierdzi: „To tylko słowa, a tu czynów trzeba” i ten
trzeci jeszcze na czyny się nie porwie, ale czwarty obwieści: „Ty gadasz o
czynach i nic nie robisz, a ja zrobię”. I co wtedy? Żadna władza, żadne przywileje
nie są tego warte. Każdy, kto dobrze życzy Polsce, powinien pamiętać, że nie
warto rozjątrzać konfliktów, w których jakieś miasto, region czy grupa zaczyna
być przez władzę stygmatyzowana.
Prawicowe media zarzucają
gdańszczanom, że „nurzają historię Polski w szambie”.
- To wręcz modelowa sytuacja. Pokazuje
się nas w kontekście powszechnie uznanym za negatywny: swastyki, Hitler,
zdrajcy, volksdeutsche.
Jawna dyskryminacja. Bo jeśli ktoś zarzuca
innemu czyny bądź cechy, które nie są prawdziwe, a które stawiają go w gorszej
pozycji, to dopuszcza się dyskryminacji. Dlatego twierdzę, że gdańszczanie
powinni iść do europejskich trybunałów, bo demokratyczne państwo nie może
dyskryminować żadnej z grup swoich obywateli.
Awantura o Westerplatte jest do
wygrania?
- Wielu ludzi będzie miało
poczucie, że władza użyła politycznego przymusu. Rząd może więc i wygra, ale
Polska i Polacy na pewno nie.
Prof. Cezary Obracht-Prondzyński jest kierownikiem
Zakładu Antropologii Społecznej Uniwersytetu Gdańskiego. Socjologiem i
historykiem specjalizującym się w problematyce mniejszości narodowych,
współautorem badań dotyczących tożsamości gdańska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz