czwartek, 29 sierpnia 2019

Jak można tak kłamać

Nie wybije się na wielkość naród, którego jedna część jest deprecjonowana przez inną. Jak możemy stać się wielcy na miarę naszych oczekiwań, jeśli sami kopiemy się po kostkach? - mówi prof. Cezary Orracht-Prondzyński

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło wojnę Gdańska z Polską.
PROF. CEZARY OBRACHT-PRONDZYŃSKI: Raczej ją sobie uro­iło, bo w Gdańsku nastroju wojny nie ma. Natomiast to, że A myśli coś o B, nie świadczy o B, tylko o A.
Co świadczy?
- Mamy do czynienia z wielkim uprosz­czeniem: najpierw sformatowaniem wi­zerunku miasta, stworzeniem hipostazy wyimaginowanego, wrogiego bytu, a na­stępnie podjęcie z nim walki. U Cervantesa też był taki, co walczył z wiatrakami.
Gdańsk znalazł się właśnie w roli takie­go wiatraka. Na szczęście wielu ludzi, jak Sancho Pansa, dostrzega, że złowrogich wiatraków wcale nie ma, nie ma zniemczo­nego Gdańska, który trzeba nawrócić na polskość.
Po co więc ta zabawa?
- Jak to zwykle w PiS - jeden musi być zły, żeby drugi mógł być dobry. Cała opowieść jest o tym, że gdańszczanie są wredni, a ci, którzy z nimi walczą, szlachetni. A prze­cież wystarczy przespacerować się ulica­mi Gdańska, żeby zrozumieć, że nie ma tu żadnej wrogiej inwazji. To w gruncie rze­czy jest śmieszne i można by potraktować działania PiS jak marny żart, gdyby nie słu­żyły za cep w politycznej nawalance.
Jakie mogą być jej skutki?
- Gdańsk to złożone w swej politycznej i społecznej historii miasto. Nie da się tu robić prostych cięć. Dla prawicy świadectwem niemieckości jest to, że na dawnym budynku poczty jest niemiecka na Postamt. No rzeczywiście – zgroza. W ta­kim razie ostrzegam wszystkich, których to oburza, żeby nie szli do gdańskich koś­ciołów, zwłaszcza starych, bo tam ogromna większość epitafiów jest napisana po niemiecku. I co z tym zro­bić? Przemalować, przekuć?
Przeczekać.
- Możemy zacząć opowiadanie dziejów Gdańska od grodu pia­stowskiego. Ale zaraz pojawią się dziwne rzeczy, które sła­bo pasują do stereotypowej historii Polski: książęta gdańscy, Krzyżacy, po których tyle jest śladów w mieście, Rzeczpospo­lita, w której Gdańsk był niepokorną republiką niekiedy wal­czącą z polskimi królami, a niekiedy ich broniącą. Tymczasem w rozumieniu historii, jakie reprezentuje PiS, można albo se­lekcjonować, wyrzucając niektóre rzeczy z pamięci, albo prze­poczwarzać. Tylko wtedy to, co było niemieckie, przekształca się w jakby niemieckie, trochę niemieckie albo w ogóle nienie- mieckie. Jeśli jednak tak postąpimy, to zrobimy dokładnie to, co robili Niemcy, gdy chcieli, aby polskie nie było całkiem polskie,
a w końcu przerabiali wszystko na swoje kopyto. Bardzo się nam to nie podobało, więc dlaczego chcemy robić to samo?

„Każden ogień swój zapala, każden swoją świętość święci...” - pisał Wyspiański w „Weselu”.
- Każdy, kto zajmuje się genealogią, wie, że wchodząc w histo­rie rodzinne, można się dowiedzieć rzeczy, których byśmy się nie spodziewali i których byśmy nie chcie­li. Z miejscami jest identycznie. W Gdańsku pamięta się i o wielkich rzeczach, i o tych nikczemnych, bo one składają się na złożo­ność tego miasta.
Bada pan tożsamości gdańszczan.
Co z tych badań wynika?
- Po pierwsze, to, że są bardzo dumni ze swojego miasta. Ponad 90 proc. silnie iden­tyfikuje się z miastem, choć zdecydowana większość przybyła tu po wojnie. 30 proc. przyjechało z Pomorza - to Kaszubi, Kociewiacy, dla których Gdańsk był ich miastem, bo najbliższym. 25 proc. to przesiedleń­cy z Kresów, głównie z Wileńszczyzny. Po­zostałe 40 proc. przybyło z innych części Polski. Potem następowały kolejne fale mi­gracyjne - w latach 60. ogromny zaciąg do stoczni i portu - to jest pokolenie Lecha Wałęsy. A następnie młodzi ludzie - prag­nący się w Gdańsku kształcić. Wielu dzi­siejszych mieszkańców mieszka tu krócej niż 20 lat, ale czuje się silnie związanych z miastem.
Mówią: jestem gdańszczaninem, a dopiero w drugiej kolejności Polakiem?
- Najpierw mówią: jestem Polakiem. Do­piero potem mamy Gdańsk, Trójmiasto, Po­morze i tożsamość europejską. Wszystkie powyżej czterech punktów w pięciostop­niowej skali.
Z czego gdańszczanie są przede wszystkim dumni?
- Z historii. Stąd tak silna reakcja na Westerplatte. Jaki szatan podpowiada, że w Gdańsku nie myśli się o Westerplatte? Oczy­wiście ludzie nie jeżdżą tam codziennie, ale każdy, kto znajdzie się na plaży, widzi Westerplatte. Jeżdżą tam szkoły. To jest część naszej codzienności, naszego życia.
W wymienionym przez pana składzie powojennych mieszkańców pozostało kilka procent, to autochtoni?
- Danzigerzy, dawna Polonia gdańska, której los był w powo­jennej Polsce dramatyczny. Tak dramatyczny, że po 1956 roku z 22 tysięcy pozostałych na terenie byłego Wolnego Miasta Gdańsk wyjechało do Niemiec 15 tysięcy.
Odbierano im majątek, ziemię, mieszkania. Dostawali w zamian sutenery, piwnice, nie mieli żadnych zabezpieczeń rentowych, nawet gdy członkowie ich rodzin zostali zamordowani przez hitlerowców.
Uznawano ich za kolaborantów?
- Za Niemców. Ich polskość była permanentnie podważana, bo w najlepszym razie mówili po kaszubsku. Są relacje z 1947 roku ludzi okrutnie torturowanych. Owszem, torturowali ubecy, ale to byli Polacy. Jeden z danzigerów pod koniec przesłuchania za­pytał: „Dlaczego to robicie?”. Odpowiedź brzmiała: „Polska jest biedna i potrzebuje waszych majątków. Przychodzimy w imie­niu Polski”. Ci, którzy przed wojną działali w polonijnych orga­nizacjach, w czasie wojny cierpieli za Polskę, po jej zakończeniu dostali tak w kość, że ogromna większość podziękowała po 10 latach życia w komunistycznej ojczyźnie. Dlatego gdy dziś słucham wzmożonych patriotycznie, myślę: my już takich wi­dzieliśmy i nie skończyło się to dobrze dla Gdańska.
W ciągu dwóch miesięcy jeden z prawicowych portali opublikował 30 tekstów sugerujących zdradę Gdańska i to, że nie jest on godny zarządzać Westerplatte.
- Ciekawe, co powiedziałby red. Tadeusz Jabłoński (pseudo­nim Paweł Dzianisz), który w tym roku kończy sto lat, a był jed­nym z inicjatorów sprowadzenia prochów majora Sucharskiego na Westerplatte. Kiedy przyjechały do Gdańska, wystawiono je w Dworze Artusa i kilometrowe kolejki ciągnęły się, aby oddać mu pokłon. Problemem jest nie tylko to, że ktoś próbuje prze­jąć dziś Westerplatte, ale przede wszystkim - po co to robi? Jaką buduje wokół tego opowieść?
Jaką?
- Opowieść obecnej władzy jest następująca: gdańszczanie są nie­lojalni wobec Polski, a przynajmniej ich lojalność można podać w wątpliwość, więc należy im się kara. A wszystko po to, aby uza­sadnić twierdzenie, że nie mają prawa do własnej historii, więc władza z tą historią zrobi im porządek. Przecież to jest aberracja. Czytam na portalach internetowych: „Wystawi się trochę haubic i z tymi volksdeutschami się pojedzie”. Te wpisy nie są usuwane. Słowa mogą przerodzić się w czyny?
- Z punktu widzenia historii narodowej to jest coś okropnego - władza wszczyna wojnę ideologiczną, która prowadzi do ko­lejnego głębokiego tąpnięcia. Stygmatyzuje ludzi z powodów patriotycznych. Dopuszcza do ideologicznego linczu, aby uza­sadnić prawo do wskazywania, kto jest prawdziwym Polakiem. To w sposób dramatyczny niszczy wspólnotę. Przekonanie, że zdobycie władzy uzasadnia zawłaszczania państwa, jest fałszy­we. Państwo to coś więcej niż rząd. Państwo to my.
Jak się bronić?
- Aleksander Majkowski, lider ruchu młodokaszubskiego, pi­sał w 1921 r.: „Państwo jest domem, który sobie zbudowaliśmy, domem, który dla tego kochamy i gotowiśmy bronić do ostat­ka. Obrońcą jego i budowniczym jest obywatel, wolny uświado­miony, szlachetny, który wie dobrze, że część swobody osobistej ofiarować trzeba za pełnię wolności obywatelskiej”. I dodawał, że im bardziej oświecony obywatel identyfikujący się z pań­stwem, tym to państwo jest silniejsze. Silne państwo to jed­nocześnie państwo lojalne wobec obywatela. Nie wybije się na wielkość naród, którego jedna część jest deprecjonowana przez inną. Jak możemy stać się wielcy na miarę naszych oczekiwań, jeśli sami kopiemy się po kostkach?
Czyli edukacja i szukanie prawdy historycznej?
- Mamy w tym roku setną rocznicę powstania Wolnego Mia­sta Gdańska. Prawicowe media piszą wyłącznie o hitlerowskim Wolnym Mieście, a ono powstało na skutek decyzji zwycięskich mocarstw w traktacie wersalskim. To nie była fanaberia Nie­miec. Niemcy nie chcieli się na to zgodzić. Polacy na Pomorzu też nie byli szczęśliwi, bo uważali, że Piłsudski zamiast iść na Kijów, powinien iść na Gdańsk. A gdańszczanie nie wyobrażali sobie życia poza państwem niemieckim.
Po 1945 r. Niemcy musieli stąd wyjechać, a Polacy zasiedlili miasto. I ludzie chcą wiedzieć, kto żył na ich ulicach i w ich do­mach, tak samo jak chcą wiedzieć, dlaczego są cerkwie w Biesz­czadach i synagogi w miastach bez Żydów. Przecież nie spadły z kosmosu.
Odkrywanie zakazanej historii w dużej mierze udało się w III RP.
- To prawda, tylko teraz znów próbuje się na siłę wszystko ujed­nolicić. Mieszkam w Bytowie, na zachodnich Kaszubach. Jadąc do Gdańska, przejeżdżam dwie przedwojenne granice, których ślady wciąż są zapisane w przestrzeni - w architekturze, budynkach cel­nych, kamieniach granicznych. Jeszcze 80 lat temu te granice de­cydowały o tym, czy było się niemieckim, gdańskim, czy polskim obywatelem i bywało, że spokrewnieni sąsiedzi żyli w różnych państwach. W Wolnym Mieście po wybuchu wojny obywate­le z automatu stawali się Reichsdeutschami. W sąsiedniej Gdyni Niemcy pozwolili zostać tylko tym, którzy mieszkali na Pomorzu do 1920 roku. Reszta musiała wyjechać - 100 tys. wysiedlonych. To jest nasza historia, żaden kult, żadne wytyczanie granic od­dzielających od Polski. Kto tak mówi, powinien puknąć się w łeb. Przed gdańskim dworcem stoi pomnik Kindertransportów, żydowskich dzieci wywiezionych tuż przed wojną, których rodzice nie mogli opuścić miasta.
- Zaprojektował go Frank Meisler, który jako 14-latek wyje­chał ostatnim kindertransportem. Odsłaniał pomnik razem z prezydentem Pawłem Adamowiczem. Czy Kacper Płażyński, idąc dziś na dworzec, nie widzi tego pomnika? Nie zna hi­storii jego twórcy, który wyrzucony jako żydowskie dziecko ze szkoły publicznej, tzw. senackiej, Wolnego Miasta Gdańsk, tra­fił do polskiego gimnazjum i dopiero tam spotkał się z prawdzi­wym, ostrym antysemityzmem? A po wyjeździe z Polski wstąpił na ochotnika do Polskich Sił Zbrojnych i na ich zlecenie podjął edukację w Londynie, ukrywając, że jest członkiem polskiej ar­mii, aby otrzymać stypendium. Tak oto niemiecki Żyd z Gdań­ska w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie oszukiwał rząd Jej Królewskiej Mości na polecenie legalnego polskiego rządu. Taka jest właśnie nasza historia, wielopiętrowa.
Przerabiamy to od lat i nie wyciągamy żadnych wniosków. Choćby z historią dziadka z Wehrmachtu.
- Przypadek Józefa Tuska odzwierciedla przekleństwo Gdań­ska. Działacz polonijny, pracownik polskich kolei, uwięziony w pierwszych godzinach wojny. Miał sporo szczęścia, że od razu go nie zamordowali, a „jedynie” uwięzili, skazali na roboty, m.in. przy budowie obozu w Stutthofie. Po Stalingradzie, gdy trzeba było ludzi do armii, Józef Tusk, wówczas już obywatel Rzeszy, został wcielony do Wehrmachtu. Alternatywą była kulka w łeb i wysłanie całej rodziny do obozu. Poszedł więc do wojska jak 100 tys. innych na Pomorzu niechcących tego robić. Ci, którzy potem decydowali się na dezercję, musieli zmieniać nazwisko, żeby nie skazywać rodziny na zamordowanie przez hitlerow­ców. Ci, którzy zdołali po wojnie wrócić, milczeli. W naszych do­mach nie opowiadało się o tym, co było przed wojną, w jej trakcie i po. To było zbyt niebezpieczne. O tożsamości lepiej było mil­czeć, niż łżeć.
Tygodnik „Sieci” opublikował ostatnio okładkę z podobizną m.in. Donalda Tuska na tle flag ze swastykami.
- Gdy przeczytałem towarzyszący tej okładce tekst, pomyślałem, że powinien puścić ich z torbami.
Autorzy twierdzą na przykład, że Donald Tusk jest współautorem książki, która szkaluje imię żołnierzy Tajnej Organiza­cji Wojskowej Gryf Pomorski. Po pierw­sze, nikt w tej książce ich nie szkaluje, po drugie, Tusk zrobił do tej książki tyl­ko indeks. To był rok 1984 i ludziom wy­rzucanym z pracy w stanie wojennym szukano jakiejkolwiek możliwości zarob­ku. Stąd trafił do Zrzeszenia Kaszubsko- -Pomorskiego, które książkę wydało. Inne kłamstwo tego tekstu dotyczy wystąpie­nia Tuska na II Kongresie Kaszubskim w 1992 roku. Według tygodnika miał on ogłosić autonomię kaszubską z własnym wojskiem i polityką zagraniczną. Istnieje dokumentacja tego zjazdu, można zoba­czyć, co kto mówił. W sali siedziały wów­czas setki osób, w tym Maciej Płażyński, ówczesny wojewoda gdański, który gdy­by usłyszał o autonomii, to z pewnością nie siedziałby spokojnie. Jak można tak kłamać?
Siłą rażenia tych kłamstw jest strach przed obcym?
- W przypadku Gdańska mamy podsy­canie strachu przed Niemcami. Ale wcześniej mieliśmy strach antyukraiński, antyromski, antyarabski, antyuchodżezy, an- ty-LGBT. Kaszubi mówią „le do se” - do grupy, do siebie, bo w grupie łatwiej ochronić się przed obcymi. Tylko że najgorsi wrogowie to ci, którzy są w środku. Jest znakomita książka Ivana Colovicia „Polityka symboli” o selekcjonowaniu w grupie. Rzecz dotyczy konfliktu bałkańskiego i pokazuje, w jaki sposób stwierdzano, kto jest wystarczająco i prawdziwie serbski, a kto nie. To najprostsza droga do konfliktu, który może być różnie skanalizowany, ale zawsze jest niebezpieczny i niszczy wspól­notę. I nie robi nam tego żaden wróg. Sami to sobie robimy.
W którym momencie tej drogi jesteśmy?
- Prezes mówi dziś: prawdziwi Polacy idą pod biało-czerwoną, a nie pod tęczową flagą. A czemu nie można iść pod jedną i drugą?
No, chyba że wszystko zmierza ku temu, aby tylko niektórzy mo­gli stanąć pod biało-czerwoną i wskaże ich rząd lub Nowogrodzka.
Dlaczego tak wielu daje się uwieść takiemu myśleniu?
- Bo polska dusza jest zainfekowana nienawiścią. Nie potrafimy się lubić, akceptować i szanować. To efekt życia w stale podsyca­nym konflikcie. Konflikcie nie tylko o rozdział dóbr czy władzy, ale przede wszystkim w konflikcie o wartości i symbole. O ile in­teresy są negocjowalne, o tyle symbole i tożsamości nie. O wie­le trudniej wychodzi się z konfliktów o wartości niż z konfliktów interesów. Dlatego są one tak użyteczne dla władzy.
Jednak władza może stracić nad nimi kontrolę.
- Otóż to. Nie wiem, skąd pewność PiS, że środowiska narodowo-nacjonalistyczne będą zawsze poddawać się demokratycznej weryfikacji. Przecież logika takich zdarzeń wygląda zwykle tak: jeden mówi: „Ja ich nie lubię”; drugi: „O! ty ich nie lubisz, a ja ich nienawidzę”; trzeci stwierdzi: „To tylko słowa, a tu czynów trzeba” i ten trzeci jesz­cze na czyny się nie porwie, ale czwarty ob­wieści: „Ty gadasz o czynach i nic nie robisz, a ja zrobię”. I co wtedy? Żadna władza, żad­ne przywileje nie są tego warte. Każdy, kto dobrze życzy Polsce, powinien pamiętać, że nie warto rozjątrzać konfliktów, w których jakieś miasto, region czy grupa zaczyna być przez władzę stygmatyzowana.
Prawicowe media zarzucają gdańszczanom, że „nurzają historię Polski w szambie”.
- To wręcz modelowa sytuacja. Poka­zuje się nas w kontekście powszechnie uznanym za negatywny: swastyki, Hitler, zdrajcy, volksdeutsche. Jawna dyskrymi­nacja. Bo jeśli ktoś zarzuca innemu czy­ny bądź cechy, które nie są prawdziwe, a które stawiają go w gorszej pozycji, to dopuszcza się dyskryminacji. Dlatego twierdzę, że gdańszczanie powinni iść do europejskich trybunałów, bo demokra­tyczne państwo nie może dyskryminować żadnej z grup swoich obywateli.
Awantura o Westerplatte jest do wygrania?
- Wielu ludzi będzie miało poczucie, że władza użyła politycz­nego przymusu. Rząd może więc i wygra, ale Polska i Polacy na pewno nie.

Prof. Cezary Obracht-Prondzyński jest kierownikiem Zakładu Antropologii Społecznej Uniwersytetu Gdańskiego. Socjologiem i historykiem specjalizującym się w problematyce mniejszości narodowych, współautorem badań dotyczących tożsamości gdańska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz