środa, 21 sierpnia 2019

Ludzcy panowie



Mało jest tak demoralizujących politykę haseł jak to, które robi ostatnio karierę: „może kradną, ale przynajmniej się dzielą”. W mniej dosłownej wersji zaczyna używać jej także jako argumentu sam obóz władzy, zwłaszcza po tzw. aferze samolotowej.

Przez wielomiliardowe transfery socjalne stosowane po równo wobec uboższych i bogatych PiS otoczył się grubą warstwą teflonu. Program 500 plus polega na przekonaniu społeczeństwa, że władza „daje”, a nie „mniej zabiera” albo „zwraca”. Choć poza najmniej zarabiającymi i niepracującymi chodzi w gruncie rzeczy o zwrot części podatków, to w istocie podatkowa ulga na dziecko w wysokości 6 tys. rocznie lub zasiłek dla tych, którzy podatków nie płacą. Tak by zapewne nazwała to Platforma, gdyby chciała wydać dokładnie te same pieniądze.
   Partia Jarosława Kaczyńskiego była sprytniejsza i zdobyła w ten sposób władzę, której zakres i umocowanie wykraczają daleko poza zwyczajowe demokratyczne standardy. Może sobie przez to pozwolić na znacznie więcej niż poprzednie rządy. Wiele afer i dowodów nieudolności obozu rządzącego, które w normalnej sytuacji powinny wpływać na partyjne rankingi, przechodzi bez echa. Zdarzenia, które w czasach rządów poprzednich ekip demolowały scenę polityczną, w przypadku PiS praktycznie nie mają znaczenia. Charakterystyczne, że komentator „Rzeczpospolitej” Michał Szułdrzyński uważa aferę samolotową byłego marszałka Kuchcińskiego za „najgorsze dwa tygodnie dla PiS od 2015 r.”. Pisze to po rozprawie z Trybunałem Konstytucyjnym w 2016 r., walce o Sąd Najwyższy w 2017 r., po przejęciu mediów publicznych i innych ekscesach obecnej władzy. Jednocześnie wielu speców od politycznego PR od razu po ostatniej aferze (jak i po wielu poprzednich, jak np. „wieże Kaczyńskiego”) stwierdziło, że to na pewno nie wpłynie na notowania PiS. Że poparcie dla ugrupowania Kaczyńskiego jest z innego porządku, nietykalne.
   Przypadek marszałka Marka Kuchcińskiego potwierdza obserwację o kompletnym rozejściu się prawdziwej hierarchii spraw państwa i punktów wyczulenia opinii publicznej. Loty Kuchcińskiego do domu na Podkarpaciu w porównaniu z tym, co PiS zrobił z systemem państwa prawa, są drugo- albo trzeciorzędne. Ale PiS nie obawia się tego, co zrobił z praworządnością, prokuraturą, państwowymi spółkami, edukacją, służbą zdrowia itd. Partia obawia się tylko „przypadków Kuchcińskiego”. Publicysta tygodnika „Sieci” Stanisław Janecki pisze wręcz o konieczności stworzenia programu zapobiegawczego. Zauważa: „Żadna partia nie jest w stanie wyeliminować wszystkich patologii związanych z pokusami wynikającymi z dostępu do różnych konfitur, beneficjów i przywilejów. Dlatego od chwili przyjęcia rządów powinien działać jakiś wewnętrzny partyjny kontrwywiad”.

Błędy mało istotne

Wyraźnie widać, że PiS zupełnie już nie myśli o tym, że wyborcy ukarzą tę partię za to, co się działo z systemem prawnym państwa i jego ustrojem przez ostatnie cztery lata, że gra toczy się tylko o to, aby nikt nie pomyślał, że „za bardzo jednak kradną”. Zastosowano więc sprawdzony mechanizm, który najlepiej wyraził premier Morawiecki, mówiąc: „Nawet jak się potykamy, popełniamy błędy, chcemy się przyznawać do nich (…), i żeby te drobne błędy nie przesłaniały tych wielkich naszych osiągnięć, które się udały - 500 plus, wyprawka, fundusze dróg samorządowych”. Poseł z klubu PiS Kamil Bortniczuk powiedział, że „z perspektywy tego wszystkiego, co zrobiliśmy, ta sprawa jest mało istotna (…), należało zadziałać szybko, aby ta mało istotna sprawa (…) nie przykryła tych wszystkich naszych sukcesów”. Wicemarszałek Terlecki zaś stwierdził, że Polacy się takimi aferami nie interesują: „Niech politycy opozycji wyjdą na ulice i zapytają, czym żyją ludzie”. Podobnie europoseł PiS Ryszard Czarnecki: „to ludzi nie zajmuje”. W innej kwestii poseł PiS Kazimierz Smoliński stwierdził, że Polaków nie interesuje to, dlaczego PiS nie chce ujawnić obywatelom list poparcia do KRS.
   Politycy PiS od kilku lat przekonują, że Polaków nie zajmują ustrojowe abstrakcje, że na Trybunale Konstytucyjnym nie da się ugotować zupy, z sądami mało kto ma kontakt, że to wszystko są sprawy ważne tylko dla „rozgrzanych elit”. Krok po kroku elektorat jest sprowadzany do masy wyborczej, której zainteresowania mają być czysto materialne, a jej sprawy duchowe załatwia się kwestią tzw. tożsamości, „atakiem na Kościół”, „wstawaniem z kolan” itp. Paradoks polega na tym, że jednocześnie PiS najbardziej ze wszystkich partii uwzniośla swój elektorat, nazywa „suwerenem”, podnosi jego patriotyzm. Ale żeby zasłużyć na miano suwerena, trzeba spełniać jeden warunek: popierać obóz rządzący.
   Bo układ, jaki PiS zawarł z wyborcami, albo tak się przynajmniej tej partii wydaje, wygląda następująco: wyborcy konsumują socjal i ogólnie owoce dobrej koniunktury, ale dają władzy wolną rękę w zmienianiu systemu państwa oraz - co jest mniej dopowiedziane - w odpowiednio komfortowym piastowaniu stanowisk politycznych i biznesowych. Wydaje się, że spora część elektoratu najwyraźniej zgodziła się na tę zasadę, niekoniecznie do końca świadomie.
   W gruncie rzeczy uniemożliwia to prowadzenie normalnej polityki. Unieważnia tradycyjne kryteria oceny polityków i kondycji państwa, relatywizuje opinię publiczną, osłabia rolę partyjnych programów, wizji przyszłości wykraczającej poza najbliższe miesiące. Liczą się tylko marketingowe chwyty. Wszystko ponadto - sugeruje się elektoratowi - w przypadku jakichkolwiek wątpliwości i zawahania ma być przemnożone przez „czynnik 500 plus”, który rozstrzyga każdą sprawę. PiS-owi, jako partii rzekomych surowych moralistów, udało się tym samym wprowadzić reguły dalekie od etycznych standardów. „Prawdziwa demokracja”, której nadejście obiecał niedawno podczas jednego z wyborczych pikników Jarosław Kaczyński, ma być, jak można zrozumieć, demokracją niejako praktyczną, opartą na „konkretach”, a nie pięknoduchowskich ideach.

To jest żywa demokracja

PiS, uchodzący w niektórych opiniach za partię z rysem romantycznym, jest do bólu pragmatyczny i przyziemny, co maskuje górnolotną retoryką. Demokracja to tyleż prawdziwa, co transakcyjna. Dobitnie wyraził się ostatnio również wicepremier Piotr Gliński, mówiąc: „Kiedyś nie było w Polsce demokracji, a teraz jest żywa demokracja”. Przekonanie, że ten „nowy” system podoba się wyborcom PiS, ma pewne podstawy. W nie tak dawnym badaniu pracowni CBOS zadowolonych z „funkcjonowania demokracji w Polsce” było 77 proc. wyborców PiS (dokładniej - Zjednoczonej Prawicy), a tylko 18 proc. wyborców Platformy, elektoraty PSL i PiS - w 50 proc.
   O przekonaniu co do skuteczności tej metody świadczy także niedawny tekst Rafała Ziemkiewicza w „Do Rzeczy”, gdzie pisze: „dzisiaj [PiS - red.] jest partią spokojnej konsumpcji i zdrowego rozsądku, wybieraną w kontraście do partii długich noży i rewolucji. A na ten wizerunek przyłapanie tego czy innego PiS-owca na nadużyciach, nawet ważniejszego niż Kuchciński, i nawet na większych, nie wpływa. »Może i kradną, ale się przynajmniej dzielą«, jak odpaliła pani z bazaru agitującemu przeciwko »dojnej zmianie« posłowi Arłukowiczowi, co zresztą PO w głupocie swej zamieściła w Internecie, choć trudno o »mem« bardziej dla niej zabójczy”. U Ziemkiewicza widać dokładnie całe rozumowanie: „kradnięcie” jest mniej ważne od „dzielenia się”. Inaczej mem PO nie byłby przecież dla niej „zabójczy”.
   W ramach tej pragmatycznej strategii powstała łagodniejsza wersja hasła o „kradnących”: nie robimy niczego innego/gorszego niż poprzednia władza (np. „Tusk też latał”), a jesteśmy lepsi, bo dajemy 500 plus. Wspomniany poseł Bortniczuk ujął to następująco: „w najgorszym przypadku okaże się, że zachowaliśmy się jak poprzednicy”. Przewaga polityków PiS ma zatem polegać głównie na tym, że reprezentują siłę polityczną, która przekierowuje środki z budżetu bezpośrednio do obywateli. Kaczyński co pewien czas „przywraca standardy uczciwości”, ale to jest raczej wyjątkowe.
   Bo gorszące zdarzenia i afery z udziałem ludzi PiS są oceniane w partii nie z punktu widzenia realnych przewin, ale tylko przez pryzmat ewentualnych strat wizerunkowych. Przeprosiny Kuchcińskiego wobec tych, „którzy poczuli się urażeni”, są niemal dosłowną kopią przeprosin Kaczyńskiego po słynnej wizycie Adama Lipińskiego w pokoju Renaty Beger w 2007 r. Wówczas Kaczyński, podobnie jak niedawno Kuchciński w swoich podróżach do Rzeszowa, nie widział w tych poczynaniach nic zdrożnego czy nielegalnego i przeprosił jedynie „urażonych”, jak można mniemać z całej wypowiedzi - urażonych bez powodu, ponad miarę.
   Zarówno wtedy, jak w przypadku tzw. nagród dla ministrów rządu Beaty Szydło, jak i teraz po aferze samolotowej - władze PiS dają do zrozumienia, że żadnych afer nie ma, że wzburzenie jest nieuzasadnione, ale skoro jest i może wpłynąć na sytuację wyborczą ugrupowania wśród mniej zorientowanych, trzeba coś zrobić, nawet się ugiąć. Nie jest to jednak żadne przyznanie się do winy, do błędów, o którym wspominał Morawiecki. To wzgląd na sondaże. Gdyby z badań opinii wyszło, że ludzie nie widzą żadnego problemu, PiS nie tylko by się nie cofnął, ale zaatakowałby z całą mocą, bo ogólnie jest przekonany o marketingowej skuteczności demonstracji siły.
   Potwierdzeniem jest fakt, że Kuchciński otrzymał w nadchodzących wyborach „jedynkę” w okręgu krośnieńskim, a Kaczyński stwierdził, że to wyborcy zweryfikują byłego marszałka. Wyborcy to jednak szczególni, z Podkarpacia, a więc wierni i niepoddający się histerii. Dymisja Kuchcińskiego była dla tych mniej zaawansowanych, zaniepokojonych.
   W takiej sytuacji polityczne zdarzenia tracą jakiekolwiek samodzielne moralne znaki. Stają się elementami wizerunkowej gry. To, jak liczą się słowa, a nie konkretne czyny, widać było, kiedy po aferze samolotowej nawet liberalne media pisały, że ważniejsze od meritum sprawy było to, że marszałek Sejmu i jego otoczenie kłamali. A to, że kłamano także prezesowi Kaczyńskiemu, budziło największą grozę i podobno zaważyło ostatecznie przy podejmowaniu decyzji o dymisji Kuchcińskiego. Naruszenie procedur, nieprzyzwoite korzystanie z możliwości finansowych i logistycznych państwa nie spowodowały takiego protestu jak to, że marszałek mijał się z prawdą. Bo polityka już dawno przeniosła się do sfery symbolicznej, na teren partyjnych narracji, tego, jak co wygląda, a nie czym jest.

Należy się wam i nam

Hasło o „kradnących-dzielących się” jest tak politycznie użyteczne, że mogłoby być wymyślone w sztabie PiS (a może było?). Wiadomo, że słowo „kradną” należy traktować umownie; na podobnej zasadzie wielu wyborców mówi rytualnie o wszystkich politykach: „złodzieje”. Oznacza to po prostu korzystanie z profitów, które daje posiadanie władzy, co oczywiście nie wyklucza dosłownego złodziejstwa. Ale takie określenie nie przynosi rządzącym większych szkód, przeciwnie - dużej części elektoratu obecna władza może się jawić jako specyficzne połączenie cwaniaków z ludzkimi panami. Gdyby uchodziła za zbyt uczciwą, surową i rygorystyczną, budziłaby zapewne mniej ciepłe uczucia.
   Kluczowy jest drugi człon hasła, czyli „ale się dzielą”. To oczywiście też metafora, bo nie dzielą się dosłownie tym, co nakradli. Rozdają jedynie pieniądze, które wcześniej wpłynęły do budżetu. Ale zwrot „dzielą się” ma pozytywne konotacje, jakby dawali ze swojego, odstąpili suwerenowi część własnych łupów. Trochę na zasadzie, że należy się wam i nam. Janosik, postać z pozytywnej przecież legendy, też łupił i się dzielił, choć miał również własny skarbczyk, którego nikt mu nie wypominał. Nigdy wcześniej w takim rozmiarze rządzący nie traktowali państwa jako niemal prywatnej własności do politycznego wykorzystania.
   W tym dzieleniu się łupami PiS zachowuje dużą konsekwencję także we własnym obozie. W wielu państwowych spółkach przez cztery lata kadencji nastąpiło kilka wymian zarządów i zmian na innych wysokich stanowiskach. Ci, którzy już zarobili, ustępowali miejsca kolegom. Ta zasada jest ogólniejsza: za rządów PiS państwo stało się zasobem pieniędzy i możliwości (do wyczerpania zapasów) zarówno dla klasy rządzącej, jak i - w nieporównanie mniejszej skali - dla wybranych grup ludności, czyli potencjalnego elektoratu władzy.
   Nie jest tak, że Kaczyński czasami traci kontrolę nad strukturami, i zdarza się jakaś „czarna owca”, która jest usuwana i wszystko wraca do uczciwej normy. Kaczyński stworzył system, w którym takie przypadki muszą się zdarzać, bo kryterium doboru ludzi stały się posłuszeństwo i lojalność wobec przywódcy - zauważają to już ostatnio także niektórzy prawicowi publicyści. Kiedy nie działają zwyczajowe procedury i zabezpieczenia, nie ma niezależnych instytucji kontrolnych, w tym prokuratury, afery są kwestią czasu. Nie są one wypadkami przy pracy i zaprzeczeniem systemu Kaczyńskiego, ale z niego bezpośrednio wynikają.
   W przypadku sprawy z nagrodami dla rządu, a teraz samolotowej problemem nie było to, że politycy władzy biorą pieniądze i korzyści, ale że w tym przesadzają i stało się to jawne i głośne. Opinia publiczna łapie takie przypadki punktowo, oburza się wybiórczo. Kilkadziesiąt tysięcy premii dla ministra czy lot żony Kuchcińskiego uraziły, ale już milionowe pensje dla polityków PiS odesłanych z partyjnego klucza do spółek nie obraziły, bo nie weszły do medialnego obiegu, nie przemówiły do wyobraźni. Nauka jest taka, że PiS może robić wiele, byle tylko nie „przegiąć”, a już na pewno nie dać się na tym złapać.

Sprawy kraju mimo socjalu?

Z równie zgrabnym co cynicznym hasłem „kradną, ale się dzielą” bardzo trudno walczyć i opozycja od dawna zmaga się z tym wyzwaniem. W takiej optyce uchodzi za tą, która „kiedyś kradła, ale się nie dzieliła”. Tu interpretacja jest zdecydowanie niekorzystna, bo znaczy to, że „kradła” tylko dla siebie, sama jadła ośmiorniczki. W powszechnym odbiorze „dzielenie się” utożsamiono zaś z wypłatami z państwowej kasy. Nie dotyczy to rozwoju usług publicznych, infrastruktury czy jeszcze bardziej skomplikowanych wartości, jak stan praworządności czy pozycja kraju w Europie.
   Przyzwolenie na przewiny polityków w zamian za dostarczanie przez nich na koszt państwa korzyści bytowych - gdyby miało stać się stałym trendem, zmienia warunki polityczne. Polem rywalizacji przestają być koncepcje rozwoju czy naprawy różnych dziedzin życia, lepsza organizacja, racjonalne rozwiązania w polityce społecznej. Konkurencja polegałaby głównie na tym, kto „bardziej kradnie” lub kto się „bardziej dzieli” i jakie są tu proporcje. W takim ujęciu PiS rzeczywiście może przegrać tylko z powodu własnych błędów: albo jeśli zacznie przesadzać z bizantyjskim stylem, albo schudnie kasa do dzielenia i wyborcom przestanie się zgadzać rachunek.
   Chyba że opisany trend jeszcze się nie utrwalił tak mocno i wciąż jest miejsce na bardziej rozbudowaną refleksję na temat państwa i jego ról, na powrót do klasycznej demokratycznej gry. Jakimś sygnałem, że możliwa jest zmiana tendencji, jest jeden z ostatnich sondaży, gdzie zapytano respondentów o priorytety polskiej polityki: 55 proc. wymieniło ochronę zdrowia, a około jednej trzeciej - socjal i edukację. Może to świadczyć, choć nie musi, o postępującym w zbiorowej świadomości oswojeniu programów socjalnych PiS i powolnym powrocie do polityki i hierarchii spraw kraju „mimo socjalu”. Byłby to dla opozycji, choćby wciąż niewyraźny, punkt odbicia, znak, że znowu będzie można prowadzić politykę na w miarę równych prawach.
Mariusz Janicki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz