Nazywam się Mateusz Morawiecki i powiem, cokolwiek
chcecie
Populistyczne tricki
premiera Trzy zasady bycia Morawieckim: Mów to, co sądzisz, że ludzie w danej
chwili chcą usłyszeć. Nie przejmuj się, że to są rzeczy wzajemnie sprzeczne. O
trzeciej zasadzie już za chwilę...
Święto Wojska Polskiego, Katowice. Jesteś na Górnym Śląsku,
więc mówisz, że wypełniasz „dziedzictwo i testament Wojciecha Korfantego,
wielkiego Polaka, wielkiego Ślązaka”.
Nie zawracasz sobie głowy tym, że kilka miesięcy wcześniej z
okazji zakończenia prac budowlanych w muzeum w Sulejówku twierdziłeś, że
rozwijasz dziedzictwo Józefa Piłsudskiego, który „dał Polsce wolność, granice,
moc i szacunek”.
Rzeczywiście, miał w tym wszystkim ogromny udział, ale
przecież też prześladował Korfantego.
W 1922 r. storpedował jego kandydaturę na premiera, a po
przewrocie majowym przy pomocy lojalnego wojewody Michała Grażyńskiego wycinał
jego wpływy na Śląsku, by w końcu kazać go uwięzić w twierdzy brzeskiej, gdzie
żandarmi pastwili się nad nim, przesłuchiwali w środku nocy, a nawet symulowali
jego rozstrzelanie.
Nie ma dla ciebie znaczenia też fakt, że w obawie przed
człowiekiem, który „dał Polsce wolność, granice, moc i szacunek”, „wielki Polak
i wielki Ślązak” musiał uciekać z kraju.
Czcisz więc równocześnie lidera śląskiej chadecji i jego
prześladowcę, który wprowadził w Polsce rządy autorytarne, a jednocześnie
lewicę, bo niedawno w Siemianowicach Śląskich zapewniałeś, że PiS jest również
spadkobiercą PPS oraz „myśli socjalistycznej i robotniczej”. Gdy spotykasz się
z byłymi członkami Solidarności Walczącej, dziękujesz im za to, że bez nich
„nie byłoby dzisiejszej Polski”, i za to, że możesz tę Polskę naprawiać „w dużo
szczęśliwszych politycznie, geopolitycznie czasach”.
Znowu nie zważasz na to, że Solidarność Walcząca nie
uznawała pertraktacji z władzami PRL, a jej założyciel, a twój ojciec, Kornel,
chciał z nimi walczyć zbrojnie. Pisał przecież w latach 80., że wystarczyłoby
mu 700800 tys. dyspozycyjnych ludzi (dwie Armie Krajowe), aby obalić reżim gen.
Wojciecha Jaruzelskiego.
Gdy dziękujesz jemu i jego towarzyszom z Solidarności
Walczącej, masz nadzieję, że nikt już nie pamięta, iż w tym samym miesiącu
dziękowałeś stronie rządowej, w tym niewymienionym z nazwiska Jaruzelskiemu i
Kiszczakowi, że usiedli do Okrągłego Stołu i zgodzili się na stopniowy demontaż
dyktatury.
Nie ma dla ciebie żadnych barier. Gdy bierzesz udział w
przyznaniu odznaczeń im. Antoniny i Jana Żabińskich dla Polaków ratujących
Żydów, mówisz, że sam masz żydowskie korzenie, a twoja izraelska ciotka
przeżyła wojnę tylko dlatego, że znalazła się pod okupacją radziecką.
Nie myślisz o niej, kiedy podczas wizyty w Monachium
składałeś kwiaty na grobach żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej, antysemitów,
mających żydowską krew na rękach, którzy w dodatku współpracowali z
hitlerowcami. Zamiast tego mówisz o „żydowskich sprawcach” Holokaustu.
Przed tobą niezmierzone możliwości. Być może już niedługo
założysz koszulkę z podobiznami Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego i
stwierdzisz, że kontynuujesz ich wspólne dzieło. Że wprawdzie byłeś w PiS, ale
zawsze miałeś wiele sympatii dla PO i doradzałeś premierowi z tej partii.
Bo jest jeszcze trzecia zasada bycia Mateuszem Morawieckim:
„Ludzie są tacy głupi, że to działa. Niesamowite!”.
Igor Rakowski-Kłos
Ziobro, koszmar Kaczyńskiego
Nie wiem, czy ktokolwiek wierzy w
rozpaczliwe próby odcięcia się Zbigniewa Ziobry od afery w kierowanym przez
niego Ministerstwie Sprawiedliwości. O działającym tam przez lata kombinacie
szerzenia nienawiści i pogardy dla sędziów przeciwnych łamaniu konstytucji
minister nazywany przez podwładnych „Szeryfem” po prostu nie mógł nie wiedzieć.
Prorządowe media,
którym Ziobro chętnie udzielał wywiadów, publikowały sterowane z resortu przecieki
i zmanipulowane „kompromaty”. Minister o tym nie wiedział? Wolne żarty.
Stowarzyszenia
prawnicze alarmowały, że fala hejtu na sędziów uderza w praworządność i podważa
zaufanie obywateli do trzeciej władzy. Ziobro słyszał te głosy i nie reagował.
A kampania
billboardowa „Sprawiedliwe sądy”, w której informowano Polaków o sędziach
kradnących kiełbasę albo dżinsy? Finansowała ją przecież założona przez rząd
Polska Fundacja Narodowa. Źródłem informacji o „przestępcach w togach” był
resort Ziobry.
Wreszcie wpisy w
internetowych czatach hejterki „Emi” z Łukaszem Piebiakiem, wiceministrem i
prawą ręką Ziobry, w których po akcji zohydzania jednego z sędziów informował
on: „Super. Właśnie przesyłam Szefowi, by i on się ucieszył”.
Minister i
prokurator generalny w jednej osobie z ataków na sądy i sędziów uczynił swój
znak rozpoznawczy. To on albo jego zastępcy nazywali sędziów „mafią w togach”,
„kliką”, „patologią”. To Ziobro szczuł społeczeństwo na „sędziów krezusów”,
którzy „myśleli, że się wywiną”. Uznano, że sędziów należy zohydzić i
wyizolować. Wtedy łatwiej będzie ich złamać.
Rozprawa z sądami
była w zamyśle PiS domknięciem systemu. Nigdy nie chodziło tu o żadną reformę
czy naprawę wymiaru sprawiedliwości. Celem było zniszczenie konstytucyjnej
niezależności sądów – jedynej władzy poza kontrolą partii Jarosława
Kaczyńskiego. W tym kontekście resortowy „kombinat nienawiści” był po prostu
jednym z frontów działań przeciwko niezawisłemu sądownictwu. Sygnał, że „można
i trzeba”, szedł z samej góry. Wykonawcy brudnej roboty czuli się bezkarni.
Teraz Ziobro się od
nich odcina. Czy za chwilę od Ziobry odetnie się Kaczyński? Nie wiadomo. Warto
jednak przypomnieć, że afera w resorcie Ziobry wybuchła niemal w rocznicę
innej, z 2007 r. Świętym Graalem poszukiwanym przez ówczesną władzę miał być
mityczny „układ”. Jego wykrycie Kaczyński powierzył Ziobrze. Prezes długo i
uporczywie domagał się efektów. Ofiarami walki z „układem” byli ścigani przez
Ziobrę lekarze i była posłanka SLD Barbara Blida, która zginęła po wejściu do
jej domu służb specjalnych. Ziobro nie mógł znaleźć „układu” tam, gdzie chciał
Kaczyński, więc znalazł go w sercu koalicji PiS-Samoobrona-LPR, a jego głównym
bohaterem miał być Andrzej Lepper. Nieudolne działania Ziobry pogrążyły rząd
Kaczyńskiego i na osiem lat odsunęły PiS od władzy.
Dziś historia się
powtarza. Partia otrzymała cios z samego środka. Znów w głównej roli jest
Ziobro i „układ” – tym razem stworzony przez niego w jego ministerstwie. O
czymś takim Kaczyński mógł śnić w najgorszych koszmarach, choć należy zadać
jeszcze jedno pytanie: czy prezes PiS także wiedział o hejterskich akcjach
ludzi Ziobry?
Wojciech Czuchnowski
Trąd w Pałacu Sprawiedliwości
Za czynienie dobra
nie wsadzamy” - tak do internetowej hejterki pisze Łukasz Piebiak, wiceminister
sprawiedliwości rządu Prawa i Sprawiedliwości. Wszystko wskazuje na to, że
wiceminister organizował akcję opluwania i zastraszania około 20 sędziów,
którym nie podobała się „reforma” sądownictwa. Robił to razem z innymi
urzędnikami ministerstwa, a także po to, by „ucieszyć” szefa, którym jest
minister Zbigniew Ziobro.
Wiceminister
udostępniał dane personalne, koordynował kampanię niszczenia prawników z pomocą
funkcjonariuszy Telewizji Polskiej nazywających siebie dziennikarzami.
Konsultował, jak kompromitować sędziów plotkami o romansach, nałogach, pijaństwach
czy aborcjach dokonywanych przez ich partnerki.
Gdy po raz pierwszy
ze zdumieniem przeczytałem tekst Onetu, stanęły mi przed oczyma wspomnienia
działaczy Komitetu Obrony Robotników, niepokornych księży czy artystów z czasów
PRL. Służba Bezpieczeństwa rozsyłała na ich temat obrzydliwe plotki mające ich
skompromitować wśród najbliższych i przyjaciół. Było to dla niektórych bardziej
dotkliwe niźli więzienie. Nie ma już Służby Bezpieczeństwa, ale rząd PiS ma
Piebiaków i jego służby.
Wiceminister
Piebiak złożył rezygnację „w poczuciu odpowiedzialności za powodzenie reform”.
PiS teraz twierdzi, że „zachował się w sposób odpowiedzialny”, ba, zasługuje na
pochwałę. Uprzedził premiera Mateusza Morawieckiego, dla którego ważniejsza od
rozwiązania sprawy była autobusowa kampania wyborcza w Sochaczewie. Dymisja
Piebiaka ma propagandowy związek z dymisją „marszałka lotnego” Marka Kuchcińskiego
- PiS przed wyborami zrzuca z sań najbardziej skompromitowanych.
Usunięcie Piebiaka
niewiele jednak zmienia. Wszak działał po to, by zadowolić swojego pryncypała –
ministra Ziobrę. Ten zaś czynił wszystko, by zadowolony był Jarosław Kaczyński.
Ziobro i Piebiak powinni już dawno zostać zdymisjonowani, nawet nie za hejt,
ale za spustoszenia w systemie sprawiedliwości czyniące z Polski kraj, gdzie
praworządność jest notorycznie łamana przez władzę.
Afera Piebiaka jest
istotna z innego powodu. Odsłania mechanizm władzy PiS polegający na
przekształcaniu Polski w państwo o charakterze mafijnym, którego rzeczywistym
celem jest nie dbanie o dobro obywateli i jego rozwój, ale utrzymanie gnijącej
władzy wszelkimi metodami, także metodami Piebiaka.
To jest „najwyższe
dobro”, o które PiS, wiceminister Piebiak i minister Ziobro dzielnie walczą.
Paweł Wroński
Za dobro nie wsadzają.
Czy Polacy na wszystko pozwolą i dalej będą łykać te kłamstwa?
Gdzie my żyjemy? Czy to jest kraj demokratyczny, gdzie w skandaliczny sposób niszczy się uczciwych sędziów?
Najpierw były billboardy szkalujące wymiar sprawiedliwości,
była kradzież spodni, kiełbas, wiertarek. Minister sprawiedliwości Zbigniew
Ziobro z wypiekami na twarzy grzmiał na sędziów, Morawiecki twierdził, że nie
rozliczyli się z przeszłością niczym kolaboranci za czasów Vichy.
Nie pomogły billboardy, więc sięgnięto po gorsze metody. Oto
wybraniec Ziobry, wiceminister sprawiedliwości sędzia Łukasz Piebiak z
zaprzyjaźnionym sędzią i chętną hejterką postanowili zniszczyć szefa Iustiti.
Krystian Markiewicz krytykował rząd w „Gazecie Wyborczej”, na co Piebiak w
rozmowie z hejterką Emilią powiedział: „Za ten plugawy wywiad trzeba odpłacić”,
czy to jest język sędziego?
Obiecywał hejterce podwyżkę, był usatysfakcjonowany, kiedy
telewizja publiczna za namową hejterki zrobiła materiał dyskredytujący
Krystiana Markiewicza. Mówił, że podeśle to szefowi, żeby się ucieszył.
Najbardziej wstrząsająca odpowiedź pana ministra padła, kiedy hejterka Emilia
zaczęła się martwić, że pójdzie do więzienia, pan minister stwierdził: „Za
dobro nie wsadzamy”.
Państwo polskie za czasów rządu Kaczyńskiego, Morawieckiego
to wstyd i hańba. Mamy Ministerstwo Sprawiedliwości, gdzie się pisze obcym
alfabetem, gdzie jest farma trolli, która będzie zwalczać niewygodnych za
wszelką cenę. Są prawicowi, niepokorni dziennikarze, którzy z chęcią w tym
uczestniczą, a kiedy sprawa wychodzi na jaw, udają, że nic się nie stało.
Ci, którzy żyją w bańce rządowych mediów, nawet nie wiedzą, co się dzieje. Nie zdają sobie sprawy, że jeśli się nie spodobasz, to mogą cię zniszczyć. Wszystko jedno, czy jesteś rolnikiem, lekarzem, urzędnikiem. Jak widać, są doskonale wypracowane metody.
Ci, którzy żyją w bańce rządowych mediów, nawet nie wiedzą, co się dzieje. Nie zdają sobie sprawy, że jeśli się nie spodobasz, to mogą cię zniszczyć. Wszystko jedno, czy jesteś rolnikiem, lekarzem, urzędnikiem. Jak widać, są doskonale wypracowane metody.
Jeden z polityków PiS, były wiceminister spraw zagranicznych
Jan Dziedziczak, mówi o Piebiaku: „Wdał się w dyskusję z jakąś internautką”.
Gdy minister podaje adres sędziego, to jest dyskusja z internautką? A nie
przestępstwo!?
Czy można wierzyć, że zajmie się tym prokuratura, której
szefem jest Zbigniew Ziobro, gdzie sprawa srebrnych wież leży odłogiem i jakoś
Jarosław Kaczyński nie został przesłuchany?
Marek Falenta pisze listy, w których mówi, że służby
specjalne brały udział w nagrywaniu polityków PO, i co? Przenosi się go do
innego więzienia, nawet jego pełnomocnik nie wie do którego. Czy doktor prawa
Jarosław Kaczyński akceptuje to, co się dzieje!?
Ziobro, który z wypiekami na twarzy wzywał ministra
Ćwiąkalskiego do dymisji, sam się nie poda do dymisji, a nikt go nie
zdymisjonuje, bo przecież zawaliłaby się „dobra zmiana”, Solidarna Polska jest
w tej układance, a on jest jej szefem.
Czy Polacy na wszystko pozwolą, będą łykać te kłamstwa?
Premier Morawiecki mówi: „wiceminister podał się do dymisji, sprawa jest załatwiona”. Co to znaczy „sprawa załatwiona”? A rzecznik dyscyplinarny powołany przez Ziobro mówi „zajmę się tą sprawą”? Skandal w biały dzień.
Premier Morawiecki mówi: „wiceminister podał się do dymisji, sprawa jest załatwiona”. Co to znaczy „sprawa załatwiona”? A rzecznik dyscyplinarny powołany przez Ziobro mówi „zajmę się tą sprawą”? Skandal w biały dzień.
Abp Gądecki przyrównał abp. Jędraszewskiego, obrońcę abp.
Pella, który siedzi w więzieniu o zaostrzonym rygorze, do księdza Popiełuszki
bestialsko zamordowanego przez ubeków. Może w jego wypowiedzi jest ziarnko
prawdy - rzeczywiście żyjemy w czasach ubeckich?
Czy takie są standardy władzy i Kościoła?
Monika Olejnik
Sierpień i młotek
To króciutkie opowiadanko czytają Państwo
na własne ryzyko, ponieważ kracze ono o naszej najbliższej przyszłości.
Głównie o tym, jak zapytał kota pies: Co tam, bracie, z neoKRS?
Pod koniec sierpnia
na polskim niebie pojawiła się chmurka brzęczących chrabąszczy. Tak,
przynajmniej na pierwszy rzut oka i ucha, się wydawało. Ale na drugi rzut
okazało się, że to wszystkie nasze samoloty leciały na wysokości 2019 m (precyzyjnie, dla
uhonorowania roku wyborczego) w szyderczym szyku „Rozpacz szpiega”, by
zademonstrować opozycji, zdrajcom, komunistom oraz „pomyłce antropologicznej”
LGBT, że ich węszenia i knowania są równowarte.
Samoloty zrzucały
tony ulotek. Oto ich treść: „Do polskich patriotów, do ciebie, narodzie
katolicki, piszemy te słowa prawdy o KRS. Otóż wszyscy jej członkowie,
czyli my, autorzy tej ulotki, otrzymaliśmy podpisy poparcia od elit polskiego
sądownictwa. Nazwisk nie podajemy ani naszych, ani elit, gdyż UE wymyśliła
RODO. My, prawnicy, musimy tych zasad unijnych strzec. Liczni są bowiem wciąż
polscy obywatele zainfekowani marksistowsko-bolszewicką bakterią (cholerismus
stalinismus), którzy chcą nam przeszkodzić w tym cudownym rejsie na wyspę
wolności. Uwierzcie nam: Niechaj od Tatr aż do morza/da nam szczęście łaska
Boża/Niech od Bugu aż do Odry/Płaszcz Maryjny gwiezdny modry/Prowadzi was bez
trosk i łez/Wasz KRS”.
Ulotki zbierano,
nalepiano gdzie się da, a największą frajdę mieli rybacy, którzy na
jeziorach łowili je sieciami. Ale zanim zdążyły wyschnąć, już następnego ranka -
a był to 1 września - samoloty rozrzuciły nowe: „Rodacy! Wygraliśmy drugą
wojnę, wygramy i tę trzecią, z LGBT. Wy będziecie tworzyć jutro, na
tej ziemi będziecie o tym jutrze decydować, nie oni tam gdzieś
w Brukseli czy w innych stolicach. My, niżej niepodpisani (RODO),
elita polskiego sądownictwa przysięgamy, że do KRS poparliśmy najwybitniejszych.
Samych kryształowych patriotów! Mówił nam o nich nasz patron marszałek
Kuchciński, mówił, kim są, bo listy poparcia podpisywaliśmy w ciemno,
z opaskami na oczach, aby nie było podejrzeń, że kogoś faworyzujemy.
Polska KRS jest zaszczytem Europy, a dopiero za tym szczytem jest wyspa
wolności. To polska wyspa, nie potrzeba nam wiz. KRS i PiS”.
Ludność zbierała
grzyby i ulotki, których jednak z dnia na dzień przybywało. Liczne
organizacje przyłączały się bowiem do obrony Krajowej Rady Sądownictwa. Na
wszystkich kartofliskach w Polsce, w bruzdach wśród ziemniaczanych
łodyg, pojawili się pełzający żołnierze. Ochraniała ich społeczność lokalna
terytorium, na którym się znaleźli - stąd nazwa Wojska Obrony Terytorialnej.
Wymyślił to jeden geniusz wojny (RODO). Wszystkie drużyny czołgały się teraz
razem, wiedzione przez miejscowych proboszczów w polowych sutannach.
Z entuzjazmem wciskali w kartoflaną nać ulotki z hasłem „KRS
dumą i chwałą narodu”. Co jakiś czas intonowano zaśpiew: Wy tam
w Brukseli belgijskie frytki żrecie/A my w ziemi polskiej
utytłani jak dzieci krecie/Tak będziemy pełzać do sił naszych kresu/dla chwały
Maryi, broniąc KRS-u. Późnym wieczorem w srebrzystym świetle księżyca
żołnierze przekonali się, że poeta Gałczyński miał rację - ukazał im się dzik
z głową Batorego i przemówił: Polacy, nigdy się nie dowiecie, co
kryje się na nieopublikowanych listach poparcia do KRS. PiS nie uzna
prawomocnego wyroku sądu i zarżnie nam wymiar sprawiedliwości. A UE
niech patrzy. Finis coronat opus. Pogrzeb trzeciej władzy odbędzie się
13 października.
Stanisław Tym
Powrót D’Hondta
Po wyborach europejskich wielu politycznych
komentatorów oraz przynajmniej jedno ugrupowanie, PSL, ostentacyjnie „odwołało”
metodę D’Hondta z polskiej ordynacji wyborczej. Pojawiły się opinie, że jeden
blok opozycyjny nie ma szans na wygraną z PiS, żeby tak nie demonizować reguły
D’Hondta (która faworyzuje najsilniejsze ugrupowania i premiuje jedność sił
politycznych), bo lepiej, aby opozycja wystartowała do wyborów parlamentarnych
w kilku blokach. Tak też się stało. Jaki jest efekt? Oto przykład. Uśredniając
kilka sierpniowych sondaży, znany ekspert od geografii wyborczej Marcin Palade
wyliczył liczbę miejsc w Sejmie dla poszczególnych partii. Okazuje się, że PiS,
mając poparcie zdecydowanych wyborców na poziomie 46,5 proc., dostaje 250 sejmowych
mandatów, Koalicja Obywatelska, Lewica (używając tej nieformalnej wciąż nazwy
dla porozumienia SLD, Wiosny i Razem) oraz PSL w sumie uzyskują w tym badaniu
dokładnie tyle samo, co PiS, czyli 46,5 proc., co przekłada się na jedynie 209
poselskich miejsc. Lewica, mając w tym zestawieniu około czterokrotnie mniejsze
poparcie procentowe niż PiS, uzyskuje w przeliczeniu ponad 6 razy mniej
mandatów.
Te wyniki mogą się
zmieniać w zależności od następnych sondaży, ale zasada, którą tu widać,
pozostaje niezmienna. Tak działa D’Hondt, który tym samym triumfalnie powrócił
do polskiej polityki. PiS nie ma żadnej miażdżącej przewagi nad niePiSem, a
jedynie góruje nad poszczególnymi partiami opozycji z osobna. Okazuje się
jednak, że remis, a nawet nie dość wyraźne zwycięstwo całego niePiSu nad partią
Kaczyńskiego w październiku wciąż zapewnia rządzącemu dzisiaj obozowi
samodzielną władzę, jeszcze wyraźniejszą niż teraz. Przy zjednoczonej opozycji
wystarczyłaby jednopunktowa przewaga, aby przy zawiązaniu następnie koalicji
rządzącej - tę władzę „dobrej zmianie” odebrać.
Pojawia się argument, że przy jednej
opozycyjnej koalicji zbliżenie się wynikiem do PiS nie byłoby możliwe, że
podział opozycji i zróżnicowanie politycznych przekazów uruchomiły nowych
wyborców, którzy na jeden blok z niekonsekwentnym programem by nie zagłosowali.
Niewykluczone, że jest w tym jakaś prawda. Ale też widać, jak wysoko zawisła
teraz dla opozycji poprzeczka.
Platforma, główny
składnik Koalicji Obywatelskiej, jak słychać, wciąż liczy na polaryzację sceny
politycznej, która będzie wzmacniać KO, ale i PiS rzecz jasna, kosztem
mniejszych formacji. Dochodzą stamtąd ostatnio głosy, że Lewica zostanie
zjedzona, a PSL dostanie nauczkę za odejście z „majowej” koalicji. Już pojawiły
się wezwania do „niemarnowania głosów” i popierania „największej siły
opozycyjnej”, czyli KO.
To bardzo ryzykowna
kalkulacja. Sama Platforma, wraz z drobnymi przyległościami, nie wygra z PiS.
Podział opozycji, choć niepotrzebny i komplikujący sytuację, stał się nieodwracalnym
faktem. Rozsądek polityczny nakazuje teraz czerpać korzyści z nieuniknionego, a
nie stawiać na resentymenty i dawanie nauczek. Sukces może przynieść nie
wyciąganie wyborców innym opozycyjnym ugrupowaniom, ale przyrost poparcia - po
kilka procent - wszystkich niepisowskich formacji. Można pozyskiwać sympatyków
na różne wędki, odmiennymi, choć często komplementarnymi programami. Próby zaś
pozyskiwania cudzego elektoratu bywają, po pierwsze, nieskuteczne, bo zawsze
spora część po drodze się wykrusza, a po drugie, grożą tym, że jakieś
ugrupowanie spadnie poniżej wyborczego progu. Wtedy znaczna większość oddanych
na te formacje głosów przyniesie korzyści PiS-owi, jak w 2015 r. po porażce
lewicowej koalicji. Powtarzanie tej drogi byłoby dowodem na zupełną indolencję
i brak logiki.
Dotyczy to rzecz jasna całej opozycji. Bo
idą również ataki lewicowej koalicji na PO za niewyrazistość i kunktatorstwo;
także ludowcy stali się nagle, zapewne po wzięciu na listy Pawła Kukiza (o tym
więcej w artykule „Na prawo od Prawa”), bardzo antysystemowi i zwalczają „błędy
przeszłości”. Na sobotniej konwencji PSL i Kukiz’15 padły stwierdzenia, które
nie pomagają w budowaniu zaufania w niePiSie: że PSL jest de facto pośrodku
pomiędzy PiS a opozycją, że ma być „języczkiem u wagi”, który rozstrzygnie, kto
na jesieni sformułuje rząd. Słychać zatem, że nie można ufać kandydatom PSL, bo
oni mogą po wyborach przejść do obozu PiS.
Ale mimo to
Koalicja Obywatelska, ludowcy i Lewica (o listach wyborczych tej ostatniej
więcej w komentarzu „Lewica pokazała jedynki”) nie mają wyjścia jak tylko grać
na trzy bloki, bez intencjonalnego osłabiania żadnego z nich. Tego w istocie
dzisiaj wymaga od opozycji zasada D’Hondta: aby powiększać tę trójpulę. Jeśli
PiS umiał zmobilizować w wyborach europejskich nowych sympatyków,
niewykluczone, że to samo może się udać opozycji. To nie musi być, a takie
często jest przekonanie, wciąż ten sam kawałek tortu do podziału. Przyszedł
czas na zdobycie lub odzyskanie własnych wyborców przekonanych do programów,
ideowych wizerunków ugrupowań, do liberalnych, lewicowych lub konserwatywnych
wartości.
A sytuacja wyborcza wciąż nie wydaje się
ostatecznie przesądzona, o czym świadczą także liczne analizy prawicowych
publicystów i blogerów. Jeden z nich, zaniepokojony, napisał ostatnio: „Dla
rządzących najbliższa kampania będzie (...) wyłącznie poruszaniem się po polu
minowym, podczas gdy opozycja może sobie pozwolić na poruszanie się ich
śladami. Dlatego przekonanie o pewnej wygranej PiS jest grubo przedwczesne i przesadzone”.
Kampania wyborcza
wchodzi w decydującą fazę. Jeżeli opozycyjne formacje zaczną się zaciekle
atakować, będzie to wyraźny sygnał, że nie wierzą w zwycięstwo nad PiS, że
rywalizują wyłącznie o pozycje startowe przed następnymi wyborami w 2023 r.
oraz o budżetowe subwencje. Wyborcy może i nie zwracają uwagi na wszystkie
polityczne niuanse, ale na pewno wyczują, kiedy ktoś walczy o rządzenie krajem,
a kiedy tylko o stanowisko szefa przegranych.
Mariusz Janicki
Jak nagłośnić gejmczendżera
Nawet przełomowe
wydarzenia docierają do opinii publicznej z pewnym opóźnieniem.
Co decyduje, że jakaś partia wygrywa
wybory? Odpowiedź na to pytanie, zwłaszcza gdyby miała być prawdziwa, warta
byłaby pokojowego, ekonomicznego i literackiego Nobla. Ale nikt tak
naprawdę jej nie zna. Albo mówiąc precyzyjniej - nie ma jednej trafnej
odpowiedzi.
Dlaczego? Bo nie ma
jednego wyborcy, lecz są ich miliony, a nawet miliardy. I tak jak owe
miliony i miliardy różnią się w sprawach mody, wiary czy gustów
kulinarnych, tak samo różnią się tym, z jakich powodów głosują na takiego
czy innego kandydata. Oczywiście politologia i neurobiologia, których
połączeniem zajmuję się od pewnego czasu, znajdują pewne uogólniające
wyjaśnienia dla całego rodzaju ludzkiego, ale prawdą jest także i to, że
nawet jeśli znajdziemy jakieś szersze uwarunkowania, to i tak poszczególni
wyborcy różnić się będą w reakcjach na nie.
Dla pewnych grup elektoratu najważniejsze
są sprawy ekonomiczne i one rozstrzygają o tym, na kogo oddadzą swój
głos. Po prostu: patrzą na to, kto daje lub obiecuje dać więcej takim jak oni,
i w zgodzie z tym dokonują aktu wyborczego. Dla innych liczy się
aksjologia. Klasycznym przykładem tego typu rozumowania jest słynne już powiedzenie
wicepremiera Henryka Goryszewskiego, który na początku lat 90. zszokował opinię
publiczną stwierdzeniem, iż nieważne, czy Polska będzie bogata czy biedna,
ważne, by była katolicka. Tego typu myślenie wcale nie jest egzotyczne, bowiem
dla wielu wyborców sprawa moralności jest o wiele istotniejsza niż kwestie
ekonomiczne.
Bez względu zresztą
na to, która ze sfer jest ważniejsza dla elektoratu - ekonomiczna czy
aksjologiczna - każdy z nas podlega także działaniom marketingu
politycznego i PR. Coraz bardziej precyzyjne narzędzia mikrotargetowania
i bezpośredniego dotarcia do konkretnego wyborcy czynią tego typu zabiegi
coraz skuteczniejszymi. Internet i media społecznościowe otworzyły nas na
ataki partyjnych speców od zdobywania głosów. Dziś nie uprawia się już
kampanii door to door, czyli „od drzwi do drzwi”, bowiem te drzwi sami
otworzyliśmy politycznym komiwojażerom za pomocą internetowych łączy.
O ile nasze realne „doors” są zamknięte na trzy spusty i każdy
osobnik pojawiający się przed nimi z garścią ulotek zostałby poszczuty
psami i zrzucony ze schodów, o tyle spece od politycznego PR weszli
do nas wirtualnymi oknami. W końcu nie przez przypadek wielu ma
w swoim komputerze zainstalowanego nowego… Windowsa (po angielsku „Okno”).
Czy zatem jesteśmy bezbronnymi ofiarami
politycznych macherów, facebookowych algorytmów, fachowców od PR? Czy mając
o nas coraz potężniejszą wiedzę - której zresztą za darmo im dostarczamy,
zamieszczając na „soszjalach” nasze zdjęcia, lajkując fotki innych, biorąc udział
w internetowych dyskusjach i ankietach - są już na zawsze panami
naszych wrażeń i, co ważniejsze, decyzji politycznych? Nie do końca.
Rzeczywiście jest
tak, że kampanie wyborcze w coraz większym stopniu przenoszą się do świata
wirtualnego, ale czasami świat realny upomina się o swoje prawa. Głównie
za pomocą tzw. game changers, czyli przełomowych wydarzeń, które zmieniają
reguły gry lub powodują na tyle duże zamieszanie w świadomości społecznej,
że mogą wpływać na dynamikę politycznej rywalizacji lub nawet na wynik wyborów.
Co może być takim gejmczendżerem, jak zwykło się to spolszczać? Wielka afera
gospodarcza, takaż afera obyczajowa, „taśmy prawdy”, katastrofa ekologiczna,
jakaś strasznie bulwersująca wypowiedź znaczącego polityka, sytuacja międzynarodowa.
Klasycznym
przykładem game changer w polskich warunkach było połączenie
klęski żywiołowej (powodzi z 1997 r.) z wypowiedzią premiera
Cimoszewicza („Trzeba było się ubezpieczyć”). Wszyscy komentatorzy są zgodni co
do tego, że to te dwa wydarzenia pozbawiły SLD władzy i pozwoliły na
zwycięstwo AWS. Śmierć Jana Pawła II wiosną 2005 r. na pewno wpłynęła na
ogólną atmosferę w kraju i przyczyniła się do sukcesu partii
Jarosława Kaczyńskiego kilka miesięcy później. Albo nagrania rozmów
w restauracji Sowa i Przyjaciele - w kapitalnym stopniu
umożliwiły PiS przejęcie władzy z rąk PO.
Czy afera samolotowa Marka Kuchcińskiego
jest takim gejmczendżerem, który zmieni wyniki październikowej elekcji? Na
razie sondaże tego nie potwierdzają, ale ważne jest to, że nawet przełomowe
wydarzenia docierają do opinii publicznej z pewnym opóźnieniem - czasami
liczonym w tygodniach, a czasami w miesiącach. Dla zajmujących
się polityką jakaś sprawa może wydawać się oczywista i przytłaczająca, ale
dla wyborców jest tylko jednym z elementów ich życia - obok pracy, spotkań
towarzyskich, zmartwień dnia codziennego. Do ich świadomości musi przebić się
przez inne, ważniejsze kwestie i wydarzenia. Dlatego politycy, którym
zależy na nagłośnieniu gejmczendżera, są tacy nudni - do upadłego i we
wszystkich mediach wciąż do niego nawiązują. Wiedzą, co robią, bo o ile
dla liderów opinii sprawa jest znana i już nawet lekko nużąca, to do
elektoratu dociera dopiero po powtórzeniu jej sto razy w stu różnych
miejscach. Politycy nie są tak głupi i ograniczeni, jak może się to na
pierwszy rzut oka wydawać. Doskonale rozumieją, że aby jakaś kwestia dla nich
korzystna dotarła do umysłu przeciętnego wyborcy, a potem została
w nim utrwalona, musi być wałkowana dziesiątki i setki razy we
wszystkich możliwych mediach. Dopiero wtedy z „bulwersującej kwestii” staje
się game changer.
Czy tak będzie ze
sprawą „od-lotów” marszałka Kuchcińskiego? To zależy od sprawności polityków
opozycji. A także od tego, co w zapasie ma PiS lub… co przyniesie
życie. Bowiem zdarza się i tak, że jeden gejmczendżer, który wydawał się
kluczowy i przesądzający o wyniku wyborów, zostaje zastąpiony
i wyparty innym - jeszcze ciekawszym i jeszcze łatwiej trafiającym do
emocji i umysłów elektoratu. Wówczas ten pierwszy staje się nieistotnym
epizodem kampanii wyborczej, a ten drugi przechodzi do historii
politologii jako rozstrzygający element wyborów. Dlatego uważnie śledźmy
wydarzenia najbliższych dwóch miesięcy i z setek komunikatów, które
do nas będą docierać, postarajmy się wyłowić kluczowego gejmczendżera.
Marek Migalski
Paszport „New Yorkera”
Gdyby wszystkie nagrody i wyróżnienia,
jakie dostała Olga Tokarczuk, miały formę orderów i gdyby zechciała
założyć je na sobie, toby wyglądała jak marszałek Żukow podczas defilady na
placu Czerwonym. (Defilada to ulubiona zabawa tych, którzy ją przyjmują
i oglądają, pozostali muszą ćwiczyć i czyścić buty). Nie wszyscy
jednak wieszają na Tokarczuk ordery, a nawet wręcz przeciwnie. Minister kultury
(!) i wicepremier itd. Piotr Gliński zamiast pękać z dumy,
powiedział: „To dobrze, że Polka otrzymuje prestiżową nagrodę. Dobrze by było,
żeby była rozsądną polską pisarką, która by zrozumiała polskie społeczeństwo
i polską wspólnotę”. Przeczytajcie to jeszcze raz. Żeby Tokarczuk
„zrozumiała polskie społeczeństwo…”, czyli na razie polskiej wspólnoty nie
rozumie. W dwóch zdaniach Gliński zdołał trzykrotnie wcisnąć Polskę
i wbić szpilę naszej największej współczesnej pisarce. To cały minister
kultury, ale to także cały PiS. Elżbieta Witek, pierwsza dama tej partii,
obejmując stanowisko marszałka Sejmu, w ramach ocieplenia przedwyborczego
powiedziała, że jej nie może obrazić ktoś, kogo nie respektuje, z czyim
zdaniem się nie liczy (w domyśle - opozycja). Eleganckie wejście, udany
debiut.
Wracając do Olgi
Tokarczuk, to warto ministrowi uzmysłowić, że czytelnicy polscy obdarzają ją
wielkim zaufaniem - wystarczy zbadać jej popularność i akceptację,
z jaką się spotyka. Dwie nagrody Nike (sześć nominacji), Międzynarodowa
Nagroda Bookera 2018 i nominacja, czyli dostanie się do ścisłego finału
w tym roku, nagroda roku za najlepszą książkę wydaną w języku
francuskim, Paszport POLITYKI zdobyty za 1996 r., nagrodę Fundacji
Kościelskich (1997), miasta Sztokholmu i wiele, wiele innych. Gdyby ten
rząd miał w głowie więcej oleju (choćby rzepakowego) i kultury
(choćby minister), toby wyszedł na lotnisko z większym bukietem niż wtedy,
kiedy witali Beatę Szydło po triumfalnym zwycięstwie 1:27.
Niedawno (5-12
sierpnia) Tokarczuk spotkało bardzo przyjemne wyróżnienie. Gdzie?
W tygodniku „New Yorker”, który jest niezwykle ceniony przez inteligencję
nie tylko amerykańską. Co? - Obszerny esej o życiu i twórczości
pisarki, na tle historii i kultury naszego kraju. Kto? - Ruth Franklin,
pisarka amerykańska, która w młodości spędziła pewien czas w Polsce,
poznała kraj i język. Tytuł? - „Past Master” („Terapeutka przeszłości”) -
„Powieści o polskiej tożsamości. Eksperymentująca pisarka i bitwa
o polską narrację narodową”.
Tu dygresja
o polskiej narracji narodowej. Pisarka ma na ten temat wyrobione zdanie.
„Zaczynam myśleć, że my śniliśmy własną historię. Wymyśliliśmy sobie historię
Polski jako kraju niezwykle tolerancyjnego, jako kraju, który nie splamił się
niczym złym w stosunku do swoich mniejszości” - powiedziała
w TVP Info. W relacji mediów (FRONDA) podkreśliła, że temat pogromów
z okresu II wojny światowej i późniejszego jako Polacy
zamietliśmy pod dywan, a zaczęliśmy sobie wyobrażać, że jesteśmy narodem,
który walczy „o wolność waszą i naszą”. Postuluje wręcz napisanie
historii Polski od nowa: „Myślę, że trzeba będzie stanąć z własną historią
twarzą w twarz i spróbować ją napisać trochę od nowa, nie ukrywając
tych wszystkich strasznych rzeczy, które robiliśmy jako kolonizatorzy,
większość narodowa, która tłumiła mniejszość, jak właściciele niewolników czy
mordercy Żydów”. Przeciwko pisarce rozpętano nienawiść, zwaną nie wiadomo
dlaczego „hejtem”. „Ukraińska kurwa, żydowska szmata” i temu podobne.
Maciej Świrski, „obrońca dobrego imienia”, były zastępca szefa Polskiej
Fundacji Narodowej i doradca Glińskiego, powiedział, że Tokarczuk jest
„słaba na umyśle”.
Tu dygresja
o piśmie „New Yorker”. Zetknąłem się z nim po raz pierwszy
w roku 1962/63 na Uniwersytecie Princeton i od tamtego czasu czytam
je łapczywie, a obecnie nawet prenumeruję. Początkowo jego angielszczyzna
była dla mnie za trudna (z poezją nadal mam trudności), rysunki często
niezrozumiałe, ale często pełne wdzięku. Pamiętam jeden: Pokój hotelowy. Na łóżku
siedzi gość w piżamie, mówi przez telefon: - Recepcja? A gdzie jest
moja czekoladka?
„New Yorker” początkowo mnie onieśmielał.
Vladimir Nabokov w swojej autobiografii wymienia wszystko, co opublikował
w tym piśmie, od lat 40., kiedy emigrował do Stanów, aż po połowę lat 50.,
kiedy „New Yorker” ogłosił kilkanaście rozdziałów jego wspomnień. Inna sprawa,
że pisarz znał twórcę i redaktora naczelnego, co na ogół pomaga. Co
natomiast mogło stwarzać problem, to styl Nabokova, jego tasiemcowe zdania
wysublimowane do najmniejszego szczegółu. Pamiętam Anię Kołyszko, przedwcześnie
zmarłą tłumaczkę Nabokova, jak się z nimi zmagała.
Nowojorski tygodnik nie boi się nikogo,
a przyciąga wszystkich - od Hanny Arendt po Adama Zagajewskiego. Mieć
publikację w „New Yorkerze”, to jak startować w igrzyskach olimpijskich -
nigdy nie zaszkodzi, a czasem nawet może pomóc. Pewnego razu chciałem
wesprzeć znajomego rysownika - satyryka z Warszawy, więc udałem się na 44
Ulicę, do redakcji, która mieści się obok luksusowego hotelu Algonquin. Tam
redaktor naczelny jadał lunch codziennie z innym pracownikiem redakcji.
(Usiłowałem ten zwyczaj przenieść do naszej redakcji, ale przeszczep się nie
przyjął). Wszedłem więc do „New Yorkera”, „ściskając w ręku” portfolio
kolegi. Mimo że byłem umówiony telefonicznie, portfolio odebrał mi strażnik,
wskazując dyskretnym ruchem głowy ogłoszenie na ścianie: „Składanie rysunków
w poniedziałki - odbiór w czwartki”. Dni mogę dziś mylić, ale
w czwartek wszystko stało się jasne - za wysokie progi. Koniec dygresji.
Obszerny esej
o Oldze Tokarczuk (polecam wicepremierowi Glińskiemu, bo Sasin
i Suski na pewno już przeczytali) to w moich - wyznawcy „New Yorkera”
- oczach duże wyróżnienie. Jest to panorama polskiej polityki i kultury
oraz miejsca, jakie zajmuje w nich pisarka. Ona sama nie ukrywa, co myśli.
Niedawno w „New York Timesie” pisała: „Telewizja państwowa, z której
znaczna część Polaków czerpie wiadomości, nieustannie szkaluje, atakuje
i zniesławia opozycję polityczną oraz każdego, kto myśli inaczej niż partia
rządząca”.
Do Paszportu
POLITYKI doszedł Paszport „New Yorkera”.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz