sobota, 24 sierpnia 2019

Nazywam się Mateusz Morawiecki i powiem, cokolwiek chcecie, Ziobro, koszmar Kaczyńskiego,Trąd w Pałacu Sprawiedliwości,Za dobro nie wsadzają,Sierpień i młotek,Powrót D’Hondta ,Jak nagłośnić gejmczendżera,Paszport „New Yorkera”



Nazywam się Mateusz Morawiecki i powiem, cokolwiek chcecie

Populistyczne tricki premiera Trzy zasady bycia Morawieckim: Mów to, co sądzisz, że ludzie w danej chwili chcą usłyszeć. Nie przejmuj się, że to są rzeczy wzajemnie sprzeczne. O trzeciej zasadzie już za chwilę...

Święto Wojska Polskiego, Katowice. Jesteś na Górnym Śląsku, więc mówisz, że wypełniasz „dziedzictwo i testament Wojciecha Korfantego, wielkiego Polaka, wielkiego Ślązaka”.

Nie zawracasz sobie głowy tym, że kilka miesięcy wcześniej z okazji zakończenia prac budowlanych w muzeum w Sulejówku twierdziłeś, że rozwijasz dziedzictwo Józefa Piłsudskiego, który „dał Polsce wolność, granice, moc i szacunek”.

Rzeczywiście, miał w tym wszystkim ogromny udział, ale przecież też prześladował Korfantego.
W 1922 r. storpedował jego kandydaturę na premiera, a po przewrocie majowym przy pomocy lojalnego wojewody Michała Grażyńskiego wycinał jego wpływy na Śląsku, by w końcu kazać go uwięzić w twierdzy brzeskiej, gdzie żandarmi pastwili się nad nim, przesłuchiwali w środku nocy, a nawet symulowali jego rozstrzelanie.

Nie ma dla ciebie znaczenia też fakt, że w obawie przed człowiekiem, który „dał Polsce wolność, granice, moc i szacunek”, „wielki Polak i wielki Ślązak” musiał uciekać z kraju.

Czcisz więc równocześnie lidera śląskiej chadecji i jego prześladowcę, który wprowadził w Polsce rządy autorytarne, a jednocześnie lewicę, bo niedawno w Siemianowicach Śląskich zapewniałeś, że PiS jest również spadkobiercą PPS oraz „myśli socjalistycznej i robotniczej”. Gdy spotykasz się z byłymi członkami Solidarności Walczącej, dziękujesz im za to, że bez nich „nie byłoby dzisiejszej Polski”, i za to, że możesz tę Polskę naprawiać „w dużo szczęśliwszych politycznie, geopolitycznie czasach”.

Znowu nie zważasz na to, że Solidarność Walcząca nie uznawała pertraktacji z władzami PRL, a jej założyciel, a twój ojciec, Kornel, chciał z nimi walczyć zbrojnie. Pisał przecież w latach 80., że wystarczyłoby mu 700800 tys. dyspozycyjnych ludzi (dwie Armie Krajowe), aby obalić reżim gen. Wojciecha Jaruzelskiego.

Gdy dziękujesz jemu i jego towarzyszom z Solidarności Walczącej, masz nadzieję, że nikt już nie pamięta, iż w tym samym miesiącu dziękowałeś stronie rządowej, w tym niewymienionym z nazwiska Jaruzelskiemu i Kiszczakowi, że usiedli do Okrągłego Stołu i zgodzili się na stopniowy demontaż dyktatury.

Nie ma dla ciebie żadnych barier. Gdy bierzesz udział w przyznaniu odznaczeń im. Antoniny i Jana Żabińskich dla Polaków ratujących Żydów, mówisz, że sam masz żydowskie korzenie, a twoja izraelska ciotka przeżyła wojnę tylko dlatego, że znalazła się pod okupacją radziecką.
Nie myślisz o niej, kiedy podczas wizyty w Monachium składałeś kwiaty na grobach żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej, antysemitów, mających żydowską krew na rękach, którzy w dodatku współpracowali z hitlerowcami. Zamiast tego mówisz o „żydowskich sprawcach” Holokaustu.

Przed tobą niezmierzone możliwości. Być może już niedługo założysz koszulkę z podobiznami Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego i stwierdzisz, że kontynuujesz ich wspólne dzieło. Że wprawdzie byłeś w PiS, ale zawsze miałeś wiele sympatii dla PO i doradzałeś premierowi z tej partii.

Bo jest jeszcze trzecia zasada bycia Mateuszem Morawieckim: „Ludzie są tacy głupi, że to działa. Niesamowite!”.
Igor Rakowski-Kłos



Ziobro, koszmar Kaczyńskiego

Nie wiem, czy ktokolwiek wierzy w rozpaczliwe próby odcięcia się Zbigniewa Ziobry od afery w kierowanym przez niego Ministerstwie Sprawiedliwości. O działającym tam przez lata kombinacie szerzenia nienawiści i pogardy dla sędziów przeciwnych łamaniu konstytucji minister nazywany przez podwładnych „Szeryfem” po prostu nie mógł nie wiedzieć.
   Prorządowe media, którym Ziobro chętnie udzielał wywiadów, publikowały sterowane z resortu przecieki i zmanipulowane „kompromaty”. Minister o tym nie wiedział? Wolne żarty.
   Stowarzyszenia prawnicze alarmowały, że fala hejtu na sędziów uderza w praworządność i podważa zaufanie obywateli do trzeciej władzy. Ziobro słyszał te głosy i nie reagował.
   A kampania billboardowa „Sprawiedliwe sądy”, w której informowano Polaków o sędziach kradnących kiełbasę albo dżinsy? Finansowała ją przecież założona przez rząd Polska Fundacja Narodowa. Źródłem informacji o „przestępcach w togach” był resort Ziobry.
   Wreszcie wpisy w internetowych czatach hejterki „Emi” z Łukaszem Piebiakiem, wiceministrem i prawą ręką Ziobry, w których po akcji zohydzania jednego z sędziów informował on: „Super. Właśnie przesyłam Szefowi, by i on się ucieszył”.
   Minister i prokurator generalny w jednej osobie z ataków na sądy i sędziów uczynił swój znak rozpoznawczy. To on albo jego zastępcy nazywali sędziów „mafią w togach”, „kliką”, „patologią”. To Ziobro szczuł społeczeństwo na „sędziów krezusów”, którzy „myśleli, że się wywiną”. Uznano, że sędziów należy zohydzić i wyizolować. Wtedy łatwiej będzie ich złamać.
   Rozprawa z sądami była w zamyśle PiS domknięciem systemu. Nigdy nie chodziło tu o żadną reformę czy naprawę wymiaru sprawiedliwości. Celem było zniszczenie konstytucyjnej niezależności sądów – jedynej władzy poza kontrolą partii Jarosława Kaczyńskiego. W tym kontekście resortowy „kombinat nienawiści” był po prostu jednym z frontów działań przeciwko niezawisłemu sądownictwu. Sygnał, że „można i trzeba”, szedł z samej góry. Wykonawcy brudnej roboty czuli się bezkarni.
   Teraz Ziobro się od nich odcina. Czy za chwilę od Ziobry odetnie się Kaczyński? Nie wiadomo. Warto jednak przypomnieć, że afera w resorcie Ziobry wybuchła niemal w rocznicę innej, z 2007 r. Świętym Graalem poszukiwanym przez ówczesną władzę miał być mityczny „układ”. Jego wykrycie Kaczyński powierzył Ziobrze. Prezes długo i uporczywie domagał się efektów. Ofiarami walki z „układem” byli ścigani przez Ziobrę lekarze i była posłanka SLD Barbara Blida, która zginęła po wejściu do jej domu służb specjalnych. Ziobro nie mógł znaleźć „układu” tam, gdzie chciał Kaczyński, więc znalazł go w sercu koalicji PiS-Samoobrona-LPR, a jego głównym bohaterem miał być Andrzej Lepper. Nieudolne działania Ziobry pogrążyły rząd Kaczyńskiego i na osiem lat odsunęły PiS od władzy.
   Dziś historia się powtarza. Partia otrzymała cios z samego środka. Znów w głównej roli jest Ziobro i „układ” – tym razem stworzony przez niego w jego ministerstwie. O czymś takim Kaczyński mógł śnić w najgorszych koszmarach, choć należy zadać jeszcze jedno pytanie: czy prezes PiS także wiedział o hejterskich akcjach ludzi Ziobry?
Wojciech Czuchnowski

Trąd w Pałacu Sprawiedliwości

   Za czynienie dobra nie wsadzamy” - tak do internetowej hejterki pisze Łukasz Piebiak, wiceminister sprawiedliwości rządu Prawa i Sprawiedliwości. Wszystko wskazuje na to, że wiceminister organizował akcję opluwania i zastraszania około 20 sędziów, którym nie podobała się „reforma” sądownictwa. Robił to razem z innymi urzędnikami ministerstwa, a także po to, by „ucieszyć” szefa, którym jest minister Zbigniew Ziobro.
   Wiceminister udostępniał dane personalne, koordynował kampanię niszczenia prawników z pomocą funkcjonariuszy Telewizji Polskiej nazywających siebie dziennikarzami. Konsultował, jak kompromitować sędziów plotkami o romansach, nałogach, pijaństwach czy aborcjach dokonywanych przez ich partnerki.
   Gdy po raz pierwszy ze zdumieniem przeczytałem tekst Onetu, stanęły mi przed oczyma wspomnienia działaczy Komitetu Obrony Robotników, niepokornych księży czy artystów z czasów PRL. Służba Bezpieczeństwa rozsyłała na ich temat obrzydliwe plotki mające ich skompromitować wśród najbliższych i przyjaciół. Było to dla niektórych bardziej dotkliwe niźli więzienie. Nie ma już Służby Bezpieczeństwa, ale rząd PiS ma Piebiaków i jego służby.
   Wiceminister Piebiak złożył rezygnację „w poczuciu odpowiedzialności za powodzenie reform”. PiS teraz twierdzi, że „zachował się w sposób odpowiedzialny”, ba, zasługuje na pochwałę. Uprzedził premiera Mateusza Morawieckiego, dla którego ważniejsza od rozwiązania sprawy była autobusowa kampania wyborcza w Sochaczewie. Dymisja Piebiaka ma propagandowy związek z dymisją „marszałka lotnego” Marka Kuchcińskiego - PiS przed wyborami zrzuca z sań najbardziej skompromitowanych.
   Usunięcie Piebiaka niewiele jednak zmienia. Wszak działał po to, by zadowolić swojego pryncypała – ministra Ziobrę. Ten zaś czynił wszystko, by zadowolony był Jarosław Kaczyński. Ziobro i Piebiak powinni już dawno zostać zdymisjonowani, nawet nie za hejt, ale za spustoszenia w systemie sprawiedliwości czyniące z Polski kraj, gdzie praworządność jest notorycznie łamana przez władzę.
   Afera Piebiaka jest istotna z innego powodu. Odsłania mechanizm władzy PiS polegający na przekształcaniu Polski w państwo o charakterze mafijnym, którego rzeczywistym celem jest nie dbanie o dobro obywateli i jego rozwój, ale utrzymanie gnijącej władzy wszelkimi metodami, także metodami Piebiaka.
   To jest „najwyższe dobro”, o które PiS, wiceminister Piebiak i minister Ziobro dzielnie walczą.
Paweł Wroński


Za dobro nie wsadzają.

Czy Polacy na wszystko pozwolą i dalej będą łykać te kłamstwa?

Gdzie my żyjemy? Czy to jest kraj demokratyczny, gdzie w skandaliczny sposób niszczy się uczciwych sędziów?

Najpierw były billboardy szkalujące wymiar sprawiedliwości, była kradzież spodni, kiełbas, wiertarek. Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro z wypiekami na twarzy grzmiał na sędziów, Morawiecki twierdził, że nie rozliczyli się z przeszłością niczym kolaboranci za czasów Vichy.

Nie pomogły billboardy, więc sięgnięto po gorsze metody. Oto wybraniec Ziobry, wiceminister sprawiedliwości sędzia Łukasz Piebiak z zaprzyjaźnionym sędzią i chętną hejterką postanowili zniszczyć szefa Iustiti. Krystian Markiewicz krytykował rząd w „Gazecie Wyborczej”, na co Piebiak w rozmowie z hejterką Emilią powiedział: „Za ten plugawy wywiad trzeba odpłacić”, czy to jest język sędziego?

Obiecywał hejterce podwyżkę, był usatysfakcjonowany, kiedy telewizja publiczna za namową hejterki zrobiła materiał dyskredytujący Krystiana Markiewicza. Mówił, że podeśle to szefowi, żeby się ucieszył. Najbardziej wstrząsająca odpowiedź pana ministra padła, kiedy hejterka Emilia zaczęła się martwić, że pójdzie do więzienia, pan minister stwierdził: „Za dobro nie wsadzamy”.

Państwo polskie za czasów rządu Kaczyńskiego, Morawieckiego to wstyd i hańba. Mamy Ministerstwo Sprawiedliwości, gdzie się pisze obcym alfabetem, gdzie jest farma trolli, która będzie zwalczać niewygodnych za wszelką cenę. Są prawicowi, niepokorni dziennikarze, którzy z chęcią w tym uczestniczą, a kiedy sprawa wychodzi na jaw, udają, że nic się nie stało.
Ci, którzy żyją w bańce rządowych mediów, nawet nie wiedzą, co się dzieje. Nie zdają sobie sprawy, że jeśli się nie spodobasz, to mogą cię zniszczyć. Wszystko jedno, czy jesteś rolnikiem, lekarzem, urzędnikiem. Jak widać, są doskonale wypracowane metody.

Jeden z polityków PiS, były wiceminister spraw zagranicznych Jan Dziedziczak, mówi o Piebiaku: „Wdał się w dyskusję z jakąś internautką”. Gdy minister podaje adres sędziego, to jest dyskusja z internautką? A nie przestępstwo!?

Czy można wierzyć, że zajmie się tym prokuratura, której szefem jest Zbigniew Ziobro, gdzie sprawa srebrnych wież leży odłogiem i jakoś Jarosław Kaczyński nie został przesłuchany?

Marek Falenta pisze listy, w których mówi, że służby specjalne brały udział w nagrywaniu polityków PO, i co? Przenosi się go do innego więzienia, nawet jego pełnomocnik nie wie do którego. Czy doktor prawa Jarosław Kaczyński akceptuje to, co się dzieje!?

Ziobro, który z wypiekami na twarzy wzywał ministra Ćwiąkalskiego do dymisji, sam się nie poda do dymisji, a nikt go nie zdymisjonuje, bo przecież zawaliłaby się „dobra zmiana”, Solidarna Polska jest w tej układance, a on jest jej szefem.

Czy Polacy na wszystko pozwolą, będą łykać te kłamstwa?
Premier Morawiecki mówi: „wiceminister podał się do dymisji, sprawa jest załatwiona”. Co to znaczy „sprawa załatwiona”? A rzecznik dyscyplinarny powołany przez Ziobro mówi „zajmę się tą sprawą”? Skandal w biały dzień.

Abp Gądecki przyrównał abp. Jędraszewskiego, obrońcę abp. Pella, który siedzi w więzieniu o zaostrzonym rygorze, do księdza Popiełuszki bestialsko zamordowanego przez ubeków. Może w jego wypowiedzi jest ziarnko prawdy - rzeczywiście żyjemy w czasach ubeckich?

Czy takie są standardy władzy i Kościoła?
Monika Olejnik

Sierpień i młotek

To króciutkie opowiadanko czytają Państwo na własne ryzyko, ponieważ kracze ono o naszej najbliższej przyszłości. Głównie o tym, jak zapytał kota pies: Co tam, bracie, z neoKRS?
   Pod koniec sierpnia na polskim niebie pojawiła się chmurka brzęczących chrabąszczy. Tak, przynajmniej na pierwszy rzut oka i ucha, się wydawało. Ale na drugi rzut okazało się, że to wszystkie nasze samoloty leciały na wysokości 2019 m (precyzyjnie, dla uhonorowania roku wyborczego) w szyderczym szyku „Rozpacz szpiega”, by zademonstrować opozycji, zdrajcom, komunistom oraz „pomyłce antropologicznej” LGBT, że ich węszenia i knowania są równowarte.
   Samoloty zrzucały tony ulotek. Oto ich treść: „Do polskich patriotów, do ciebie, narodzie katolicki, piszemy te słowa prawdy o KRS. Otóż wszyscy jej członkowie, czyli my, autorzy tej ulotki, otrzymaliśmy podpisy poparcia od elit polskiego sądownictwa. Nazwisk nie podajemy ani naszych, ani elit, gdyż UE wymyśliła RODO. My, prawnicy, musimy tych zasad unijnych strzec. Liczni są bowiem wciąż polscy obywatele zainfekowani marksistowsko-bolszewicką bakterią (cholerismus stalinismus), którzy chcą nam przeszkodzić w tym cudownym rejsie na wyspę wolności. Uwierzcie nam: Niechaj od Tatr aż do morza/da nam szczęście łaska Boża/Niech od Bugu aż do Odry/Płaszcz Maryjny gwiezdny modry/Prowadzi was bez trosk i łez/Wasz KRS”.
   Ulotki zbierano, nalepiano gdzie się da, a największą frajdę mieli rybacy, którzy na jeziorach łowili je sieciami. Ale zanim zdążyły wyschnąć, już następnego ranka - a był to 1 września - samoloty rozrzuciły nowe: „Rodacy! Wygraliśmy drugą wojnę, wygramy i tę trzecią, z LGBT. Wy będziecie tworzyć jutro, na tej ziemi będziecie o tym jutrze decydować, nie oni tam gdzieś w Brukseli czy w innych stolicach. My, niżej niepodpisani (RODO), elita polskiego sądownictwa przysięgamy, że do KRS poparliśmy najwybitniejszych. Samych kryształowych patriotów! Mówił nam o nich nasz patron marszałek Kuchciński, mówił, kim są, bo listy poparcia podpisywaliśmy w ciemno, z opaskami na oczach, aby nie było podejrzeń, że kogoś faworyzujemy. Polska KRS jest zaszczytem Europy, a dopiero za tym szczytem jest wyspa wolności. To polska wyspa, nie potrzeba nam wiz. KRS i PiS”.
   Ludność zbierała grzyby i ulotki, których jednak z dnia na dzień przybywało. Liczne organizacje przyłączały się bowiem do obrony Krajowej Rady Sądownictwa. Na wszystkich kartofliskach w Polsce, w bruzdach wśród ziemniaczanych łodyg, pojawili się pełzający żołnierze. Ochraniała ich społeczność lokalna terytorium, na którym się znaleźli - stąd nazwa Wojska Obrony Terytorialnej. Wymyślił to jeden geniusz wojny (RODO). Wszystkie drużyny czołgały się teraz razem, wiedzione przez miejscowych proboszczów w polowych sutannach. Z entuzjazmem wciskali w kartoflaną nać ulotki z hasłem „KRS dumą i chwałą narodu”. Co jakiś czas intonowano zaśpiew: Wy tam w Brukseli belgijskie frytki żrecie/A my w ziemi polskiej utytłani jak dzieci krecie/Tak będziemy pełzać do sił naszych kresu/dla chwały Maryi, broniąc KRS-u. Późnym wieczorem w srebrzystym świetle księżyca żołnierze przekonali się, że poeta Gałczyński miał rację - ukazał im się dzik z głową Batorego i przemówił: Polacy, nigdy się nie dowiecie, co kryje się na nieopublikowanych listach poparcia do KRS. PiS nie uzna prawomocnego wyroku sądu i zarżnie nam wymiar sprawiedliwości. A UE niech patrzy. Finis coronat opus. Pogrzeb trzeciej władzy odbędzie się 13 października.
Stanisław Tym

Powrót D’Hondta

Po wyborach europejskich wielu politycznych komentatorów oraz przynajmniej jedno ugrupowanie, PSL, ostentacyjnie „odwołało” metodę D’Hondta z polskiej ordynacji wyborczej. Pojawiły się opinie, że jeden blok opozycyjny nie ma szans na wygraną z PiS, żeby tak nie demonizować reguły D’Hondta (która faworyzuje najsilniejsze ugrupowania i premiuje jedność sił politycznych), bo lepiej, aby opozycja wystartowała do wyborów parlamentarnych w kilku blokach. Tak też się stało. Jaki jest efekt? Oto przykład. Uśredniając kilka sierpniowych sondaży, znany ekspert od geografii wyborczej Marcin Palade wyliczył liczbę miejsc w Sejmie dla poszczególnych partii. Okazuje się, że PiS, mając poparcie zdecydowanych wyborców na poziomie 46,5 proc., dostaje 250 sejmowych mandatów, Koalicja Obywatelska, Lewica (używając tej nieformalnej wciąż nazwy dla porozumienia SLD, Wiosny i Razem) oraz PSL w sumie uzyskują w tym badaniu dokładnie tyle samo, co PiS, czyli 46,5 proc., co przekłada się na jedynie 209 poselskich miejsc. Lewica, mając w tym zestawieniu około czterokrotnie mniejsze poparcie procentowe niż PiS, uzyskuje w przeliczeniu ponad 6 razy mniej mandatów.
   Te wyniki mogą się zmieniać w zależności od następnych sondaży, ale zasada, którą tu widać, pozostaje niezmienna. Tak działa D’Hondt, który tym samym triumfalnie powrócił do polskiej polityki. PiS nie ma żadnej miażdżącej przewagi nad niePiSem, a jedynie góruje nad poszczególnymi partiami opozycji z osobna. Okazuje się jednak, że remis, a nawet nie dość wyraźne zwycięstwo całego niePiSu nad partią Kaczyńskiego w październiku wciąż zapewnia rządzącemu dzisiaj obozowi samodzielną władzę, jeszcze wyraźniejszą niż teraz. Przy zjednoczonej opozycji wystarczyłaby jednopunktowa przewaga, aby przy zawiązaniu następnie koalicji rządzącej - tę władzę „dobrej zmianie” odebrać.

Pojawia się argument, że przy jednej opozycyjnej koalicji zbliżenie się wynikiem do PiS nie byłoby możliwe, że podział opozycji i zróżnicowanie politycznych przekazów uruchomiły nowych wyborców, którzy na jeden blok z niekonsekwentnym programem by nie zagłosowali. Niewykluczone, że jest w tym jakaś prawda. Ale też widać, jak wysoko zawisła teraz dla opozycji poprzeczka.
   Platforma, główny składnik Koalicji Obywatelskiej, jak słychać, wciąż liczy na polaryzację sceny politycznej, która będzie wzmacniać KO, ale i PiS rzecz jasna, kosztem mniejszych formacji. Dochodzą stamtąd ostatnio głosy, że Lewica zostanie zjedzona, a PSL dostanie nauczkę za odejście z „majowej” koalicji. Już pojawiły się wezwania do „niemarnowania głosów” i popierania „największej siły opozycyjnej”, czyli KO.
   To bardzo ryzykowna kalkulacja. Sama Platforma, wraz z drobnymi przyległościami, nie wygra z PiS. Podział opozycji, choć niepotrzebny i komplikujący sytuację, stał się nieodwracalnym faktem. Rozsądek polityczny nakazuje teraz czerpać korzyści z nieuniknionego, a nie stawiać na resentymenty i dawanie nauczek. Sukces może przynieść nie wyciąganie wyborców innym opozycyjnym ugrupowaniom, ale przyrost poparcia - po kilka procent - wszystkich niepisowskich formacji. Można pozyskiwać sympatyków na różne wędki, odmiennymi, choć często komplementarnymi programami. Próby zaś pozyskiwania cudzego elektoratu bywają, po pierwsze, nieskuteczne, bo zawsze spora część po drodze się wykrusza, a po drugie, grożą tym, że jakieś ugrupowanie spadnie poniżej wyborczego progu. Wtedy znaczna większość oddanych na te formacje głosów przyniesie korzyści PiS-owi, jak w 2015 r. po porażce lewicowej koalicji. Powtarzanie tej drogi byłoby dowodem na zupełną indolencję i brak logiki.

Dotyczy to rzecz jasna całej opozycji. Bo idą również ataki lewicowej koalicji na PO za niewyrazistość i kunktatorstwo; także ludowcy stali się nagle, zapewne po wzięciu na listy Pawła Kukiza (o tym więcej w artykule „Na prawo od Prawa”), bardzo antysystemowi i zwalczają „błędy przeszłości”. Na sobotniej konwencji PSL i Kukiz’15 padły stwierdzenia, które nie pomagają w budowaniu zaufania w niePiSie: że PSL jest de facto pośrodku pomiędzy PiS a opozycją, że ma być „języczkiem u wagi”, który rozstrzygnie, kto na jesieni sformułuje rząd. Słychać zatem, że nie można ufać kandydatom PSL, bo oni mogą po wyborach przejść do obozu PiS.
   Ale mimo to Koalicja Obywatelska, ludowcy i Lewica (o listach wyborczych tej ostatniej więcej w komentarzu „Lewica pokazała jedynki”) nie mają wyjścia jak tylko grać na trzy bloki, bez intencjonalnego osłabiania żadnego z nich. Tego w istocie dzisiaj wymaga od opozycji zasada D’Hondta: aby powiększać tę trójpulę. Jeśli PiS umiał zmobilizować w wyborach europejskich nowych sympatyków, niewykluczone, że to samo może się udać opozycji. To nie musi być, a takie często jest przekonanie, wciąż ten sam kawałek tortu do podziału. Przyszedł czas na zdobycie lub odzyskanie własnych wyborców przekonanych do programów, ideowych wizerunków ugrupowań, do liberalnych, lewicowych lub konserwatywnych wartości.

A sytuacja wyborcza wciąż nie wydaje się ostatecznie przesądzona, o czym świadczą także liczne analizy prawicowych publicystów i blogerów. Jeden z nich, zaniepokojony, napisał ostatnio: „Dla rządzących najbliższa kampania będzie (...) wyłącznie poruszaniem się po polu minowym, podczas gdy opozycja może sobie pozwolić na poruszanie się ich śladami. Dlatego przekonanie o pewnej wygranej PiS jest grubo przedwczesne i przesadzone”.
   Kampania wyborcza wchodzi w decydującą fazę. Jeżeli opozycyjne formacje zaczną się zaciekle atakować, będzie to wyraźny sygnał, że nie wierzą w zwycięstwo nad PiS, że rywalizują wyłącznie o pozycje startowe przed następnymi wyborami w 2023 r. oraz o budżetowe subwencje. Wyborcy może i nie zwracają uwagi na wszystkie polityczne niuanse, ale na pewno wyczują, kiedy ktoś walczy o rządzenie krajem, a kiedy tylko o stanowisko szefa przegranych.
Mariusz Janicki

Jak nagłośnić gejmczendżera

Nawet przełomowe wydarzenia docierają do opinii publicznej z pewnym opóźnieniem.

Co decyduje, że jakaś partia wygrywa wybory? Odpowiedź na to pytanie, zwłaszcza gdyby miała być prawdziwa, warta byłaby pokojowego, ekonomicznego i literackiego Nobla. Ale nikt tak naprawdę jej nie zna. Albo mówiąc precyzyjniej - nie ma jednej trafnej odpowiedzi.
   Dlaczego? Bo nie ma jednego wyborcy, lecz są ich miliony, a nawet miliardy. I tak jak owe miliony i miliardy różnią się w sprawach mody, wiary czy gustów kulinarnych, tak samo różnią się tym, z jakich powodów głosują na takiego czy innego kandydata. Oczywiście politologia i neurobiologia, których połączeniem zajmuję się od pewnego czasu, znajdują pewne uogólniające wyjaśnienia dla całego rodzaju ludzkiego, ale prawdą jest także i to, że nawet jeśli znajdziemy jakieś szersze uwarunkowania, to i tak poszczególni wyborcy różnić się będą w reakcjach na nie.

Dla pewnych grup elektoratu najważniejsze są sprawy ekonomiczne i one rozstrzygają o tym, na kogo oddadzą swój głos. Po prostu: patrzą na to, kto daje lub obiecuje dać więcej takim jak oni, i w zgodzie z tym dokonują aktu wyborczego. Dla innych liczy się aksjologia. Klasycznym przykładem tego typu rozumowania jest słynne już powiedzenie wicepremiera Henryka Goryszewskiego, który na początku lat 90. zszokował opinię publiczną stwierdzeniem, iż nieważne, czy Polska będzie bogata czy biedna, ważne, by była katolicka. Tego typu myślenie wcale nie jest egzotyczne, bowiem dla wielu wyborców sprawa moralności jest o wiele istotniejsza niż kwestie ekonomiczne.
   Bez względu zresztą na to, która ze sfer jest ważniejsza dla elektoratu - ekonomiczna czy aksjologiczna - każdy z nas podlega także działaniom marketingu politycznego i PR. Coraz bardziej precyzyjne narzędzia mikrotargetowania i bezpośredniego dotarcia do konkretnego wyborcy czynią tego typu zabiegi coraz skuteczniejszymi. Internet i media społecznościowe otworzyły nas na ataki partyjnych speców od zdobywania głosów. Dziś nie uprawia się już kampanii door to door, czyli „od drzwi do drzwi”, bowiem te drzwi sami otworzyliśmy politycznym komiwojażerom za pomocą internetowych łączy. O ile nasze realne „doors” są zamknięte na trzy spusty i każdy osobnik pojawiający się przed nimi z garścią ulotek zostałby poszczuty psami i zrzucony ze schodów, o tyle spece od politycznego PR weszli do nas wirtualnymi oknami. W końcu nie przez przypadek wielu ma w swoim komputerze zainstalowanego nowego… Windowsa (po angielsku „Okno”).

Czy zatem jesteśmy bezbronnymi ofiarami politycznych macherów, facebookowych algorytmów, fachowców od PR? Czy mając o nas coraz potężniejszą wiedzę - której zresztą za darmo im dostarczamy, zamieszczając na „soszjalach” nasze zdjęcia, lajkując fotki innych, biorąc udział w internetowych dyskusjach i ankietach - są już na zawsze panami naszych wrażeń i, co ważniejsze, decyzji politycznych? Nie do końca.
   Rzeczywiście jest tak, że kampanie wyborcze w coraz większym stopniu przenoszą się do świata wirtualnego, ale czasami świat realny upomina się o swoje prawa. Głównie za pomocą tzw. game changers, czyli przełomowych wydarzeń, które zmieniają reguły gry lub powodują na tyle duże zamieszanie w świadomości społecznej, że mogą wpływać na dynamikę politycznej rywalizacji lub nawet na wynik wyborów. Co może być takim gejmczendżerem, jak zwykło się to spolszczać? Wielka afera gospodarcza, takaż afera obyczajowa, „taśmy prawdy”, katastrofa ekologiczna, jakaś strasznie bulwersująca wypowiedź znaczącego polityka, sytuacja międzynarodowa.
   Klasycznym przykładem game changer w polskich warunkach było połączenie klęski żywiołowej (powodzi z 1997 r.) z wypowiedzią premiera Cimoszewicza („Trzeba było się ubezpieczyć”). Wszyscy komentatorzy są zgodni co do tego, że to te dwa wydarzenia pozbawiły SLD władzy i pozwoliły na zwycięstwo AWS. Śmierć Jana Pawła II wiosną 2005 r. na pewno wpłynęła na ogólną atmosferę w kraju i przyczyniła się do sukcesu partii Jarosława Kaczyńskiego kilka miesięcy później. Albo nagrania rozmów w restauracji Sowa i Przyjaciele - w kapitalnym stopniu umożliwiły PiS przejęcie władzy z rąk PO.

Czy afera samolotowa Marka Kuchcińskiego jest takim gejmczendżerem, który zmieni wyniki październikowej elekcji? Na razie sondaże tego nie potwierdzają, ale ważne jest to, że nawet przełomowe wydarzenia docierają do opinii publicznej z pewnym opóźnieniem - czasami liczonym w tygodniach, a czasami w miesiącach. Dla zajmujących się polityką jakaś sprawa może wydawać się oczywista i przytłaczająca, ale dla wyborców jest tylko jednym z elementów ich życia - obok pracy, spotkań towarzyskich, zmartwień dnia codziennego. Do ich świadomości musi przebić się przez inne, ważniejsze kwestie i wydarzenia. Dlatego politycy, którym zależy na nagłośnieniu gejmczendżera, są tacy nudni - do upadłego i we wszystkich mediach wciąż do niego nawiązują. Wiedzą, co robią, bo o ile dla liderów opinii sprawa jest znana i już nawet lekko nużąca, to do elektoratu dociera dopiero po powtórzeniu jej sto razy w stu różnych miejscach. Politycy nie są tak głupi i ograniczeni, jak może się to na pierwszy rzut oka wydawać. Doskonale rozumieją, że aby jakaś kwestia dla nich korzystna dotarła do umysłu przeciętnego wyborcy, a potem została w nim utrwalona, musi być wałkowana dziesiątki i setki razy we wszystkich możliwych mediach. Dopiero wtedy z „bulwersującej kwestii” staje się game changer.
   Czy tak będzie ze sprawą „od-lotów” marszałka Kuchcińskiego? To zależy od sprawności polityków opozycji. A także od tego, co w zapasie ma PiS lub… co przyniesie życie. Bowiem zdarza się i tak, że jeden gejmczendżer, który wydawał się kluczowy i przesądzający o wyniku wyborów, zostaje zastąpiony i wyparty innym - jeszcze ciekawszym i jeszcze łatwiej trafiającym do emocji i umysłów elektoratu. Wówczas ten pierwszy staje się nieistotnym epizodem kampanii wyborczej, a ten drugi przechodzi do historii politologii jako rozstrzygający element wyborów. Dlatego uważnie śledźmy wydarzenia najbliższych dwóch miesięcy i z setek komunikatów, które do nas będą docierać, postarajmy się wyłowić kluczowego gejmczendżera.
Marek Migalski

Paszport „New Yorkera”

Gdyby wszystkie nagrody i wyróżnienia, jakie dostała Olga Tokarczuk, miały formę orderów i gdyby zechciała założyć je na sobie, toby wyglądała jak marszałek Żukow podczas defilady na placu Czerwonym. (Defilada to ulubiona zabawa tych, którzy ją przyjmują i oglądają, pozostali muszą ćwiczyć i czyścić buty). Nie wszyscy jednak wieszają na Tokarczuk ordery, a nawet wręcz przeciwnie. Minister kultury (!) i wicepremier itd. Piotr Gliński zamiast pękać z dumy, powiedział: „To dobrze, że Polka otrzymuje prestiżową nagrodę. Dobrze by było, żeby była rozsądną polską pisarką, która by zrozumiała polskie społeczeństwo i polską wspólnotę”. Przeczytajcie to jeszcze raz. Żeby Tokarczuk „zrozumiała polskie społeczeństwo…”, czyli na razie polskiej wspólnoty nie rozumie. W dwóch zdaniach Gliński zdołał trzykrotnie wcisnąć Polskę i wbić szpilę naszej największej współczesnej pisarce. To cały minister kultury, ale to także cały PiS. Elżbieta Witek, pierwsza dama tej partii, obejmując stanowisko marszałka Sejmu, w ramach ocieplenia przedwyborczego powiedziała, że jej nie może obrazić ktoś, kogo nie respektuje, z czyim zdaniem się nie liczy (w domyśle - opozycja). Eleganckie wejście, udany debiut.
   Wracając do Olgi Tokarczuk, to warto ministrowi uzmysłowić, że czytelnicy polscy obdarzają ją wielkim zaufaniem - wystarczy zbadać jej popularność i akceptację, z jaką się spotyka. Dwie nagrody Nike (sześć nominacji), Międzynarodowa Nagroda Bookera 2018 i nominacja, czyli dostanie się do ścisłego finału w tym roku, nagroda roku za najlepszą książkę wydaną w języku francuskim, Paszport POLITYKI zdobyty za 1996 r., nagrodę Fundacji Kościelskich (1997), miasta Sztokholmu i wiele, wiele innych. Gdyby ten rząd miał w głowie więcej oleju (choćby rzepakowego) i kultury (choćby minister), toby wyszedł na lotnisko z większym bukietem niż wtedy, kiedy witali Beatę Szydło po triumfalnym zwycięstwie 1:27.
   Niedawno (5-12 sierpnia) Tokarczuk spotkało bardzo przyjemne wyróżnienie. Gdzie? W tygodniku „New Yorker”, który jest niezwykle ceniony przez inteligencję nie tylko amerykańską. Co? - Obszerny esej o życiu i twórczości pisarki, na tle historii i kultury naszego kraju. Kto? - Ruth Franklin, pisarka amerykańska, która w młodości spędziła pewien czas w Polsce, poznała kraj i język. Tytuł? - „Past Master” („Terapeutka przeszłości”) - „Powieści o polskiej tożsamości. Eksperymentująca pisarka i bitwa o polską narrację narodową”.
   Tu dygresja o polskiej narracji narodowej. Pisarka ma na ten temat wyrobione zdanie. „Zaczynam myśleć, że my śniliśmy własną historię. Wymyśliliśmy sobie historię Polski jako kraju niezwykle tolerancyjnego, jako kraju, który nie splamił się niczym złym w stosunku do swoich mniejszości” - powiedziała w TVP Info. W relacji mediów (FRONDA) podkreśliła, że temat pogromów z okresu II wojny światowej i późniejszego jako Polacy zamietliśmy pod dywan, a zaczęliśmy sobie wyobrażać, że jesteśmy narodem, który walczy „o wolność waszą i naszą”. Postuluje wręcz napisanie historii Polski od nowa: „Myślę, że trzeba będzie stanąć z własną historią twarzą w twarz i spróbować ją napisać trochę od nowa, nie ukrywając tych wszystkich strasznych rzeczy, które robiliśmy jako kolonizatorzy, większość narodowa, która tłumiła mniejszość, jak właściciele niewolników czy mordercy Żydów”. Przeciwko pisarce rozpętano nienawiść, zwaną nie wiadomo dlaczego „hejtem”. „Ukraińska kurwa, żydowska szmata” i temu podobne. Maciej Świrski, „obrońca dobrego imienia”, były zastępca szefa Polskiej Fundacji Narodowej i doradca Glińskiego, powiedział, że Tokarczuk jest „słaba na umyśle”.
   Tu dygresja o piśmie „New Yorker”. Zetknąłem się z nim po raz pierwszy w roku 1962/63 na Uniwersytecie Princeton i od tamtego czasu czytam je łapczywie, a obecnie nawet prenumeruję. Początkowo jego angielszczyzna była dla mnie za trudna (z poezją nadal mam trudności), rysunki często niezrozumiałe, ale często pełne wdzięku. Pamiętam jeden: Pokój hotelowy. Na łóżku siedzi gość w piżamie, mówi przez telefon: - Recepcja? A gdzie jest moja czekoladka?
    „New Yorker” początkowo mnie onieśmielał. Vladimir Nabokov w swojej autobiografii wymienia wszystko, co opublikował w tym piśmie, od lat 40., kiedy emigrował do Stanów, aż po połowę lat 50., kiedy „New Yorker” ogłosił kilkanaście rozdziałów jego wspomnień. Inna sprawa, że pisarz znał twórcę i redaktora naczelnego, co na ogół pomaga. Co natomiast mogło stwarzać problem, to styl Nabokova, jego tasiemcowe zdania wysublimowane do najmniejszego szczegółu. Pamiętam Anię Kołyszko, przedwcześnie zmarłą tłumaczkę Nabokova, jak się z nimi zmagała.

Nowojorski tygodnik nie boi się nikogo, a przyciąga wszystkich - od Hanny Arendt po Adama Zagajewskiego. Mieć publikację w „New Yorkerze”, to jak startować w igrzyskach olimpijskich - nigdy nie zaszkodzi, a czasem nawet może pomóc. Pewnego razu chciałem wesprzeć znajomego rysownika - satyryka z Warszawy, więc udałem się na 44 Ulicę, do redakcji, która mieści się obok luksusowego hotelu Algonquin. Tam redaktor naczelny jadał lunch codziennie z innym pracownikiem redakcji. (Usiłowałem ten zwyczaj przenieść do naszej redakcji, ale przeszczep się nie przyjął). Wszedłem więc do „New Yorkera”, „ściskając w ręku” portfolio kolegi. Mimo że byłem umówiony telefonicznie, portfolio odebrał mi strażnik, wskazując dyskretnym ruchem głowy ogłoszenie na ścianie: „Składanie rysunków w poniedziałki - odbiór w czwartki”. Dni mogę dziś mylić, ale w czwartek wszystko stało się jasne - za wysokie progi. Koniec dygresji.
   Obszerny esej o Oldze Tokarczuk (polecam wicepremierowi Glińskiemu, bo Sasin i Suski na pewno już przeczytali) to w moich - wyznawcy „New Yorkera” - oczach duże wyróżnienie. Jest to panorama polskiej polityki i kultury oraz miejsca, jakie zajmuje w nich pisarka. Ona sama nie ukrywa, co myśli. Niedawno w „New York Timesie” pisała: „Telewizja państwowa, z której znaczna część Polaków czerpie wiadomości, nieustannie szkaluje, atakuje i zniesławia opozycję polityczną oraz każdego, kto myśli inaczej niż partia rządząca”.
   Do Paszportu POLITYKI doszedł Paszport „New Yorkera”.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz