Andrzej Duda
uczestniczył w ułaskawieniu wspólnika zięcia Lecha Kaczyńskiego. Jednak
dokumenty z jego podpisem zginęły, a on sam umywa ręce, zrzucając wszystko na
nieżyjącego prezydenta.
MICHAŁ KRZYMOWSKI
Lato
2009 roku. Lech Kaczyński ułaskawia Adama S., biznesmena
skazanego za wyłudzenie. Decyzja zapada w błyskawicznym tempie, z pominięciem
opinii sądu i wbrew stanowisku Prokuratury Generalnej. Na dodatek podejmuje
ją prezydent, który dotąd oszczędnie korzystał z prawa łaski.
Rok po śmierci Lecha Kaczyńskiego
„Dziennik Bałtycki” podaje, że po ułaskawieniu przedsiębiorca zaczął robić
interesy z Marcinem Dubienieckim, zięciem głowy państwa. Dziwne. A jeszcze
dziwniejsze jest to, że z Kancelarii Prezydenta zginął dokument zalecający
prezydentowi zastosowanie prawa łaski.
To dotyczy
zmarłego prezydenta
Adam S. to prężny przedsiębiorca z Pomorza. Jego spółki tworzą
sprawny mechanizm: jedna produkuje wyroby foliowe, draga - papierowe, trzecia
prowadzi dystrybucję, a czwarta odpowiada za transport. Choć biznes od lat
szedł dobrze, to S. w 2008 r. zaliczył poważną wpadkę. Przyłapano go na
fikcyjnym zatrudnianiu niepełnosprawnych, wyłudzeniu 120 tys. zł z Państwowego
Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych i przyjęciu nienależnego zwrotu
podatków.
Biznesmen przyznał się do winy.
Sąd w Kwidzynie skazał go na 20 miesięcy
więzienia w zawieszeniu i nakazał
zwrot wyłudzonych pieniędzy. S. przyjął wyrok bez zastrzeżeń, nie apelował.
Minęło jednak pół roku i stała się rzecz zadziwiająca: do Lecha Kaczyńskiego
wpłynęła prośba skazanego o ułaskawienie.
Wniosek nosił datę 4 stycznia, ale
do Kancelarii Prezydenta dotarł dopiero po miesiącu. Co się z nim działo w
międzyczasie - nie wiadomo. Pewne jest za to, że zamiast przejść przez biuro
podawcze, pismo od razu znalazło się w komórce odpowiedzialnej za
ułaskawienia. Zdaniem urzędników, którzy zeznawali w prokuraturze, przyniósł
je tam dyrektor biura lub któryś z jego dwóch zastępców. Cała trójka
zaprzeczyła, ale jeden z wicedyrektorów przyznał: „Był do mnie telefon z
sekretariatu prezydenta Kaczyńskiego, że ma wpłynąć taka sprawa”. Z akt wynika,
że z sekretariatu prezydenta dzwoniono w sprawie S. kilkakrotnie. Dodatkowo
jeden z urzędników był wzywany do ówczesnego szefa kancelarii, Piotra Kownackiego,
który kazał „wstrzymać się z działaniami”.
Polecenie najwidoczniej nie
dotyczyło wszystkich, bo minister Andrzej Duda w tym czasie działał już pełną
parą. Dopytywał urzędników o dokumenty S., domagał się
sporządzania notatek na podstawie jego akt sądowych, korespondował z
Prokuraturą Krajową. Cały czas współpracował w tej sprawie z dyrektorem biura
prawa łaski Krzysztofem Kondratem. Kondrat był zaufanym człowiekiem Lecha
Kaczyńskiego, ściągniętym z warszawskiego ratusza.
Z materiałów śledztwa wynika, że
to właśnie Kondrat wydał kluczowe polecenie w sprawie biznesmena. „Poprosił
mnie o sporządzenie projektu postanowienia prezydenta o wszczęciu postępowania
z urzędu w stosunku do Adama S. bez opinii sądów. Pan prezydent to postanowienie
podpisał” - zeznała jedna z pracownic kancelarii. Postępowanie z urzędu to
procedura nadzwyczajna i przyspieszona. Zakłada, że wobec skazanego stosuje
się „dobrodziejstwo ułaskawienia” bez zasięgania opinii sądu, który wydawał wyrok.
Lech Kaczyński korzystał z tego trybu rzadko i niechętnie.
Tego, kto kazał Kondratowi wydać
tę dyspozycję, niestety nie wiadomo, bo prokuratura nie postawiła tego pytania
w śledztwie. Można się jednak domyślać, że był
to Andrzej Duda. Kondrat zeznał, że to do niego nosił wszystkie dokumenty w
sprawie S.: „Pamiętam, że były sporządzane w związku z tą sprawą
notatki przez pracownika biura. Obecnie nie potrafię sobie przypomnieć, jak i
kiedy te dokumenty zostały przekazane ministrowi Dudzie. Nie pamiętam, czy
parafowałem te dokumenty, ale pamiętam, że dokumenty te przekazywałem mu
osobiście. Nie wiem, co dalej minister robił z tymi dokumentami, Minister nie
kwitował odbioru dokumentów. Pamiętam, że minister Duda prosił o przygotowanie
dokumentów w tej sprawie”.
Na zakończenie przesłuchania prowadząca
śledztwo prokurator zapytała dyrektora, czy w sprawie ułaskawienia S. miały
miejsce jakieś szczególne okoliczności. Kondrat skorzystał z prawa do uchylenia
się od odpowiedzi, która mogłaby polityk PiS
narazić jego lub osobę mu bliską
na odpowiedzialność karną, i stwierdził tylko: „Nie chciałbym szerzej
wypowiadać się na ten temat, ponieważ dotyczy to zmarłego prezydenta Lecha
Kaczyńskiego. Mogę tylko powiedzieć, że minister Duda pytał się mnie o dokumenty
w tej sprawie i ja mu przekazałem te dokumenty”.
Przełamana płyta DVD
S. został ułaskawiony 9 czerwca
2010 r. Ze statystyk wynika, że pozostali skazani czekali na decyzję Lecha
Kaczyńskiego średnio ponad rok. W tym przypadku tempo było rekordowe -
postępowanie zostało zamknięte w ciągu czterech miesięcy. Prezydent nie tylko
pominął w nim opinię sądu, ale też zignorował stanowisko Prokuratora Generalnego,
który zwracał się o niekorzystanie z prawa łaski wobec S.
Niewyjaśnionych kwestii było w tej
sprawie wiele. Część z nich została opisana w audycie, który Kancelaria
Prezydenta zleciła jednemu z byłych sędziów Sądu Najwyższego. Sprawozdanie z
tej kontroli trafiło do akt śledztwa. Prokuratura zrelacjonowała je tak: „J.M.
[audytor wynajęty przez kancelarię - red.] stwierdził, że doszło do rażących
naruszeń prawa. Powstał problem, czy skazany rzeczywiście podał prawdę we
wniosku o ułaskawienie, a zwłaszcza czy rzeczywiście wyrównał szkodę (...).
Okazało się, że Adam S. wpłacił pieniądze na rzecz PFRON, ale już po rozprawie,
a miał je wpłacić przed rozprawą, na której zapadł wyrok skazujący. Ponadto
przy końcu tych akt była koperta, w której znajdowała się płyta DVD przełamana na pól. Z zapisów wynikało, że dotyczyła ona
przelewów dokonanych przez skazanego w okresie zarzucanych mu czynów. W
związku z tym, że nie nadawała się ona do użycia, wszczęto w tej sprawie postępowanie
karne”.
Co więcej, podczas audytu okazało
się, że z Kancelarii Prezydenta zniknęły trzy notatki adresowane do prezydenta.
Ich znaczenie dla sprawy S. było kluczowe: jedna z nich pochodziła z początku
procedury, druga streszczała stanowisko Prokuratury Generalnej,
sprzeciwiającej się ułaskawieniu, a trzecią był końcowy wniosek o zastosowanie
prawa łaski. Wszyscy pracownicy kancelarii znający te materiały zeznali w
śledztwie, że notatki miały trafić do prezydenta za pośrednictwem Dudy: Urzędniczka z biura prawa łaski: „Wszystkie dokumenty
oddałam dyrektorowi Kondratowi, a pan dyrektor przekazał je ministrowi
Dudzie”.
Kondrat: „Dla mnie najbardziej
logicznym wyjaśnieniem sytuacji braku podpisów ministra Dudy jest to, że
minister osobiście rozmawiał z prezydentem Kaczyńskim w tej sprawie (...).
Moim zdaniem te notatki nie zostały podpisane przez ministra i w związku z tym
nie uzyskały statusu dokumentów. Prawdopodobnie oryginały notatek mogły
zostać u ministra Dudy”.
Asystentka z kancelarii: „Nie
wiem, w jakim celu ktoś mógłby ukryć lub usunąć zaginione dokumenty. Być może
w celu ukrycia swojego udziału w sprawie ułaskawienia”.
Rozgrzeszenie
Opowiada polityk PiS: - Gdy w 2011
r. sprawa ułaskawienia przedostała się do mediów, w partii zapanowała nerwowa
atmosfera. Prezes chciał ocalić dobre imię brata.
Padła sugestia, żeby Duda wziął tę sprawę na siebie.
Inny dodaje: - Jarosław nie rozmawiał
o tym z Andrzejem osobiście, za słabo go znał. Duda jednak wiedział o tych
oczekiwaniach, reagował na nie bardzo nerwowo. Z jednej strony nie chciał brać
ułaskawienia na siebie, a z drugiej bał się, że jeśli tego nie zrobi, to jego
kariera stanie pod znakiem zapytania.
Kandydat PiS na prezydenta nie
odpowiedział na pytania „Newsweeka” dotyczące tajemniczego ułaskawienia.
Wygląda jednak na to, że nie przejął się oczekiwaniami partii. W prokuraturze
zjawi! się we wrześniu 2011 roku, miesiąc przed wyborami parlamentarnymi. Nie
dość, że podczas półtoragodzinnego przesłuchania umywał ręce od sprawy S., to jeszcze zeznał, że Lech Kaczyński w kwestii ułaskawień
nie kierował się rekomendacjami urzędników i podejmował decyzje samodzielnie:
„Do spraw ułaskawień podchodził zawsze obiektywnie i wnikliwie je analizował
(...). Pan prezydent nie był związany i sądzę, że nie czuł się związany
jakimikolwiek opiniami otrzymanymi w sprawie, wyrabiał sobie własny pogląd na
tematy każdej sprawy. Proszę pamiętać, że był prawnikiem i politykiem, który wyniósł
wielkie doświadczenie z piastowania funkcji ministra sprawiedliwości i Prokuratora
Generalnego”.
Na dowód swoich twierdzeń Duda
przyniósł do prokuratury ksero ostatniego wywiadu rzeki prezydenta z Łukaszem
Warzechą. Lech Kaczyński opowiada w nim, że ułaskawienie uznaje za „środek
nadzwyczajny” i osobiście wczytuje się w prośby skazanych. Fragment książki
dołączono do akt.
O swojej roli w sprawie S. Duda
nie powiedział prawie nic. Głównie zasłaniał się niepamięcią. Nie wiedział,
jak prośba trafiła do Kancelarii Prezydenta i nie mógł sobie przypomnieć, kto
przyniósł mu notatki, które później zaginęły. Nie kojarzył, czyje podpisywał i
czy rozmawiał o nich z Lechem Kaczyńskim. Pamiętał za to, że w tamtym okresie
miał ważniejsze sprawy niż prośba wspólnika Dubienieckiego: „To był czas,
kiedy przede wszystkim zajmowałem się sprawą sporu kompetencyjnego między
prezydentem a premierem, którą miał rozstrzygnąć Trybunał Konstytucyjny (...).
Wtedy oceniałem i dziś oceniam, że to było moje najpoważniejsze zadanie w
okresie mojej pracy w Kancelarii Prezydenta”.
Duda zeznał za to, że z analizy
sprawy S., której dokonał już po fakcie, wyszło mu, że skazany
zasługiwał na ułaskawienie. Przy okazji znów powołał się na nieżyjącego szefa:
„Biorąc pod uwagę wytyczne, których udzielił mi prezydent Lech Kaczyński w
sprawie ułaskawień, kiedy obejmowałem swoje obowiązki w tym zakresie (jesień
2008 r.), dziś mogę stwierdzić, że wydałbym opinię pozytywną. Uważam, że ta
sprawa kwalifikowała się do ułaskawienia”.
Ten ostatni argument był bardzo
sprytny. Dzięki niemu prokuratura mogła rozgrzeszyć Dudę. W decyzji o
umorzeniu śledztwa podkreślono: „Jedyną osobą, która ewentualnie mogłaby mieć
interes w tym, aby dokumenty ukryć, usunąć lub zniszczyć, byłby Andrzej Duda,
ale tylko w sytuacji, gdyby zanegował swój udział w procedurze ułaskawienia
Adama S. Tymczasem Andrzej Duda oświadczył, że co prawda nie pamięta, czy
podpisał wyżej wymienione dokumenty, to jednak biorąc pod uwagę ich treść,
podpisałby się pod nimi, mając na względzie wytyczne, jakie przekazał mu w tej
mierze prezydent Lech Kaczyński”.
Z zeznań Andrzeja Dudy: „Pana Marcina
Dubienieckiego poznałem w Pałacu Prezydenckim, kiedy przyjechał z Martą
Kaczyńską po śmierci pary prezydenckiej. Wcześniej tylko raz widziałem Marcina
Dubienieckiego wraz z jego ojcem, jak czekali w sekretariacie pana prezydenta,
ale nie rozmawiałem z nimi. Nie pamiętam, kiedy to było, ale wydaje mi się, że
było to wiosną 2008 roku”.
- Pomagał pan Adamowi S. przygotować
prośbę o ułaskawienie? - pytam Dubienieckiego.
- Gdybym pamiętał, co robiłem
tydzień temu, byłbym szczęśliwym człowiekiem.
- A czy wizyta z 2008 roku, o
której wspomina Duda, miała związek z którymś z pana wniosków o ułaskawienie?
Poza sprawą S., kancelaria Dubienieckich przygotowała prośby o ułaskawienie
dla 18 innych skazanych. Wszystkie zakończyły się odmowami.
- Nie pamiętam - powtarza
Dubieniecki. Do aktywności Dudy w sprawie S. nawiązuje sam: - Nie ma co się
nad chłopakiem pastwić, to Bogu ducha winny człowiek. Niech sobie kandyduje,
wszystko jest OK.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz