sobota, 10 marca 2018

Jak po kaczce,O wyższości kwietnia nad marcem,Nie wiadomo co,Kiedy Polska była Polską,Upadlanie,Polska, czyli co,Degradacje,Pędzący do tyłu i Jarosław i rock and roll,



Jak po kaczce

Suweren docenia upgrade’owaną wersję PRL - Pol­skę Ludową pokropioną wodą święconą - co spra­wia, że PiS może sobie pozwolić na rzeczy, na które wcześniej nikt inny pozwolić sobie nie mógł.
   SLD, jak wiadomo, mógł mniej. PO mogła więcej, ale do czasu. PiS może wszystko. Samoloty dla VIP-ów za miliardy, kosmiczne wydatki z kart służbowych, stanowiska dla ciotek i pociotków, premie wypłacane swoim i sobie - każdy z tych numerów zatrząsłby każdym poprzednim rządem. Po PiS zaś wszystko - excusez le mot - spływa jak po kaczce.
   Co by było, gdyby Donald Tusk, tak jak Jarosław Kaczyń­ski, za pożyczki od prywatnych osób rewanżował się przyzna­wanymi im stanowiskami i premiami? Albo gdyby, jak Beata Szydło, dał dotację na szkołę prowadzoną przez kogoś z ro­dziny? Albo gdyby swoim ministrom i sobie samemu wypłacił ogromne premie tak jak pani Szydło, która zapewne uznała, że słowo „premier” pochodzi od słowa „premie”? Wiadomo, co by było. Minister Nowak złamał sobie kark na zegarku. Tusk ma przechlapane, bo nie załatwił synowi pracy. Najważniej­szym ludziom Platformy do dziś odbijają się ośmiorniczki, choć zdecydowanie większym problemem niż platformerskie ośmiorniczki jest PiS-owska ośmiornica nepotyzmu.
   Oczywiście i o Platformie mówiło się kiedyś tak jak teraz o PiS, że jest teflonowa. Nie poddawała jednak PO tego teflo­nu takim crash testom jak PiS, nie waliła w niego codziennie siekierą tylko po to, by stwierdzić, że siekiera porysowa­na, a teflon nic. Co każe zadać pytanie: dlaczego władza tak pazerna i tak swą pazerność manifestująca jest tak odporna na społeczną złość.
   Mitologizowane ponad miarę badania społeczne w Miast­ku są, mam wrażenie, zwykle interpretowane doskonale na opak. To, że zwolennicy PiS wcale nie są w większości, czy w głównej swej części, społecznie wykluczeni, wynika z sa­mej analizy wyborczych wyników. Wcale nie są też, co bierze się z mylnej interpretacji Miastka - wielkimi demokrata­mi. Z badania wynika raczej, że z łatwością przymykają oko na łamanie demokracji tak długo, jak odbywa się ono za de­mokratycznym parawanem. Wynika jednak z Miastka coś ważniejszego, co wzbudza moją radość i smutek. Radość, bo potwierdza moją intuicję. Smutek, bo przedstawia obraz dość zatrważający. Nie 500+ było źródłem wygranej PiS i fun­damentem trwałości tej władzy. Jest 500+ raczej tej władzy wzmocnieniem. Jej fundamentem zaś jest poczucie wyższo­ści wobec wszystkich słabszych, a przede wszystkim obie­cywana między linijkami, a teraz wykrzykiwana publicznie i realizowana na co dzień polityka zawiści, zemsty, rewanżu. Źródłem autorytaryzmu zdaje się więc nienawiść do autory­tetów.   Przy czym cytowane w badaniu osoby swoim opisem świata szokująco dowodzą skuteczności, z jaką wdrukowywane są w umysły ludzi najbardziej kłamliwe 1 ordynarne kalki, klisze i stereotypy PiS-owskiej propagandy. „Gardzą zwykłymi ludźmi”, „nakradli się”, „stworzyli układ”, „popie­rali korupcję”. Nie ma wprawdzie na razie na tę korupcję do­wodów, ale dowody nie są potrzebne. Wystarczą poszlaki, afera reprywatyzacyjna czy Amber Gold, ale przede wszyst­kim Sowa, dobre wina i ośmiorniczki. Dowody są tu zresztą nieistotne, skoro wyrok opinii publicznej jest, jaki jest.
   Przejawy PiS-owskiej pazerności niekoniecznie są więc przez suwerena traktowane jako nadużycia władzy. Być może są one uważane za - jakkolwiek paradoksalnie by to brzmia­ło - formę rewanżu i zemsty na poprzednikach PiS. Oto słowa o klasie robotniczej pijącej szampana ustami swych przed­stawicieli straciły podtekst ironiczny. W porządku, władza pije szampana, ale to nasi i nam naszą dolę odpalający. Karę suweren wymierza ludziom poprzedniej władzy, ale winni są absolutnie wszyscy beneficjenci III RP, którzy - to oczywi­sta oczywistość - w komplecie są złodziejami, zrobili karierę niezasłużenie i żyli za nasze.
   Obecnej ekipie oczywiście pomaga wizerunek ascetyczne­go Kaczyńskiego, który o pieniądze nie dba, może dlatego, że jak żaden polityk w historii III RP utrzymywany jest przez podatnikowi z majątku, na którym on i jego partie wcześniej się uwłaszczyły.
   Tej władzy wolno więcej. Dlatego minister Gowin mówią­cy, że w rządzie PO bez premii ledwo ciągnął do pierwsze­go, to jednorazowy wygłup i jednoosobowa kompromitacja. Ale już jego koleżanka z tamtego rządu, minister Bieńkow­ska, dająca do zrozumienia, że nie ona, ale jej wiceministro­wie powinni zarabiać więcej, była ilustracją pogardy tamtej władzy dla zwykłego człowieka.
   Oczywiście, cierpliwość suwerena, w przeciwieństwie do pazerności PiS, ma swoje granice. Bo jednak to „za nasze”.
   Skoro wiemy już, że PiS wolno więcej, trzeba szukać od­powiedzi na ważniejsze pytanie: jak długo będzie wolno i jaką cenę zapłaci w chwili, gdy okaże się, że teflon się zużył, a w głowie jest za dużo bąbelków po szampanie.
Tomasz Lis

O wyższości kwietnia nad marcem

Zdjęcie, które umieściliśmy na okładce, pochodzi z roczni­cowej wystawy „Obcy w domu. Wokół Marca ’68”, którą właśnie otwiera warszawskie muzeum POLIN. Nie wie­my, kto jest na fotografii. Nie widzimy twarzy. Tylko kurczowy uścisk ramion. To nie jest zwykłe pożegnanie; to jest rozstanie. Data i miejsce: Dworzec Gdański w Warszawie, zapewne koniec marca lub kwiecień 1968 r. To stąd, po­ciągiem do Wiednia, z dokumentem podróży w jedną stronę, w krótkim cza­sie wyjechało z Polski co najmniej kil­kanaście tysięcy Polaków żydowskiego pochodzenia. Rozstawali się z domem, z bliskimi, przyjaciółmi, ze swoim do­tychczasowym życiem. Już prawie ostatni potomkowie kilkumilionowej żydowskiej społeczności od dziesiąt­ków pokoleń żyjących na tej ziemi. Wy­jeżdżali starsi, cudem lub przypadkiem ocaleni z Holokaustu - i ich dzieci oraz wnuki, na ogół urodzone i wychowane już po wojnie, w Polsce zwanej Ludową, którym dopiero teraz władze państwa, a czasem sąsiedzi i koledzy, uświada­miali, że są Żydami, że są tutaj obcy i niechciani.
   Opowiadaliśmy już sobie tę historię wiele razy, przy każdej marcowej rocz­nicy (przypominamy ją teraz w spe­cjalnym, monograficznym wydaniu „Rewolta 1968”). Dzięki badaniom histo­ryków znamy polityczne mechanizmy tamtego okrucieństwa, cały historycz­ny i psychologiczny kontekst „wydarzeń marcowych” - ale ta przypadkowa foto­grafia z dworca boli nawet po pół wieku.

Być może Marzec 1968 r. powinniśmy przypomnieć inaczej, nielicznymi zachowanymi zdjęciami ze studenckich manifestacji. Ale tak jak wtedy wolno­ściowy bunt młodych został stłumiony i przykryty antysemicką nagonką, tak i teraz obchody 50-lecia tamtego zrywu zostały nagle przytłoczone, sprowoko­wanym przez władze, konfliktem pol­sko-żydowskim. Nikt by się pewnie nie spodziewał, że tak właśnie wejdziemy we wspominanie Marca ’68, że wróci zła pamięć. Wyjątkowa okazja do zło­żenia hołdu dzielnym młodym ludziom „pokolenia 68” i jakiegoś symboliczne­go zadośćuczynienia dla pokrzywdzo­nych została koncertowo zmarnowana, skażona przez niemądre czyny i słowa przedstawicieli władz i wylew sponta­nicznego antysemityzmu. Gorszego niż tamten sprzed pół wieku, bo to przecież już wolna Polska.
   Rządząca partia - nieważne, czy przez partactwo tzw. ustawy o Holokauście, czy cynizm późniejszych reakcji na wi­zerunkową katastrofę - wywołała, na­rzuciła skojarzenie marca 1968 i 2018. Nagle z obozu władzy posypały się nie­mal te same frazy, jakimi przed pół wieku zapełniał media Wydział Prasy KC PZPR: mamy (mieliśmy?) zatem agresję Izraela, antypolonizm określonych środowisk ży­dowskich, piątą kolumnę w kraju, zrzuca­nie na Polaków winy za Holokaust, nie­wdzięczność wobec okazywanej przez nasz naród pomocy i gościnności... Słowo w słowo jak wtedy, tyle że dziś dodatkowo wzmocnione przez setki serwisów, blogów, tysiące internetowych kont, trolli, miliony postów, lajków, wpisów, linków, virali, memów. Wybiło.

Te skojarzenia obu marców nie są dla władzy wygodne, podobnie jak zło­śliwe porównywanie Kaczyńskiego do Gomułki, PiS do PZPR czy wykazy­wanie podobieństw narodowego kon­serwatyzmu w wersji PiS z narodowym komunizmem Mieczysława Moczara. Paradoksem tej władzy jest bowiem odtwarzanie niemal wszystkich cech organizacji i języka „rewolucyjnej wła­dzy ludowej”, przy wtórze skrajnie an­tykomunistycznej propagandy. Widać więc, jak bardzo władza się stara, aby rozerwać to skojarzenie 1968 - 2018. Idzie to według takiej mniej więcej linii: w Polsce antysemityzm jest zjawiskiem marginalnym, a antyżydowska nagonka i deportacje sprzed pół wieku były dzie­łem komunistycznej władzy narzuconej Polsce przez Sowiety. W wersji Mateusza Morawieckiego Polska w 1968 r. w ogóle nie istniała jako wolne państwo, więc nie może też odpowiadać za to, co się wtedy wydarzyło.
   Poważnie nie sposób polemizo­wać z taką oszałamiającą konstrukcją historyczno-prawną, gdy państwo pol­skie znika i pojawia się w zależności od dzisiejszych propagandowych po­trzeb. Podobnie jak z towarzyszącą jej tezą, że to nie Polacy przyczyniali się do zagłady czy pogromów Żydów, ale antysemici lub kolaboranci, nie Pola­cy przejmowali pożydowskie majątki, ale szabrownicy, nie Polacy należeli do PZPR, ale komuniści itd. Koncep­cja zanikającej Polski i nieobecnych Polaków, jakkolwiek wydaje się kurio­zalna, pozwala jednak podtrzymywać propagandowy mit o bezgrzeszności i naturalnej czystości Narodu, „zawsze dziewicy”.
   Gdyby i ta konstrukcja się chwiała, jest jeszcze jedno podparcie: czystki et­niczne 1968 r. można osobiście przypi­sać generałowi Jaruzelskiemu. Gomułka i Moczar, ówcześni rozgrywający, daw­no już zniknęli z polskiego imaginarium, ale Jaruzelski wciąż mocno tkwi w najnowszej historii. W dodatku, rze­czywiście, można go oskarżyć o usuwa­nie z wojska „podejrzanych o syjonizm” oficerów. Nagła akcja z ustawową degra­dacją gen. Jaruzelskiego (bez związku z rocznicą stanu wojennego, kiedy PiS sobie o nim przypominał) wyraźnie sugeruje wolę wskazania i napiętno­wania konkretnego winnego. Choćby po śmierci.

Ale z tamtym marcem władza ma problem nie tylko ze względu na reani­mację polskiego antysemityzmu. Kłopo­tem jest także pierwsza część wydarzeń marcowych, czyli rewolta studentów przeciwko „dyktaturze ciemniaków” i ich stetryczałemu przywódcy. Tak się złożyło, że właściwie wszyscy żyjący bohaterowie i aktywni uczestnicy Mar­ca ’68 - Adam Michnik, Henryk Szlajfer, Karol Modzelewski, Seweryn Blumsz­tajn, Jan Lityński, bracia Smolarowie, Jadwiga Staniszkis, Krzysztof Pomian, Marcin Król i inni - są dziś zagorza­łymi przeciwnikami PiS, a Michnik - w obronie którego demonstrowali studenci UW - jest od dawna Kaczyń­skiego osobistym wrogiem nr 1. Lech Kaczyński przed 10 laty potrafił jako prezydent podnosić zasługi i odznaczać czołowych marcowych buntowników, sam uważając się za uczestnika zrodzo­nego wtedy ruchu dysydenckiego. Dziś z Jarosławem to byłoby absolutnie nie­możliwe. „Pokolenie 1968” jest uważane przez PiS za głównego ideowego wroga, „michnikowszczyźnie” przypisuje się wszystkie „wady i patologie” III RP, ob­rzuca najgorszymi pomówieniami.
   Więc, generalnie, z powodu podwój­nej niewygody (zarówno sam bunt stu­dentów, jak i późniejsza antyżydowska nagonka) PiS wolałby pewnie zaniechać jubileuszowych obchodów. Zwłaszcza że MaBeNa (Maszyna Bezpieczeństwa Narracyjnego, jak nazywany jest obec­nie aparat państwowej propagandy) rzu­cona została na front polsko-żydowski i nie ma chyba gotowego planu, jak zneu­tralizować chwalebny powrót Michnika i kolegów. Ale nie będzie innego sposo­bu: jeśli chce się ich zdyskredytować, musi, w takiej czy innej postaci, wrócić marcowa propaganda.

Legenda Marca ’68, budowana przez demokratyczną opozycję w PRL, a po­tem w III RP wpisana w ciąg antykomu­nistycznych buntów (1956-1968-1970­1976-1980-1989) tę władzę bardzo uwiera. Marzec, w którym Jarosław Kaczyński nie odegrał żadnej roli, nie może być akceptowany jako część polskiej drogi do wolności, a Michnik, Szlajfer i inni przywróceni dumnej narodowej historii. W marcu 2018 r. czeka nas więc zapewne propagandowa rozprawa z Marcem ’68; oficjalnie, w najlepszym razie, parę fraze­sów Andrzeja Dudy i milczenie.
   Przeczekamy miesiąc i wtedy od­będzie się prawdziwe oficjalne święto państwowe: rocznica katastrofy smo­leńskiej. Kwiecień wygra z marcem. Nastąpi uroczyste ogłoszenie raportu Macierewicza, zamknięcie cyklu mie­sięcznic, poświęcenie pomnika smo­leńskiego oraz cokołu pod pomnik Le­cha Kaczyńskiego, którego odsłonięcie będzie zapewne najważniejszą częścią obchodów 100-lecia odzyskania niepod­ległości. Tyle że, jak pokazuje doświad­czenie ostatnich tygodni, historię moż­na na siłę naginać, ale ona zazwyczaj boleśnie odpłaca.
Jerzy Baczyński

Nie wiadomo co

Zamiast rozmów polsko-izraelskich potrzebne są najpierw rozmowy polsko-polskie. Pomysł obu premierów, żeby utworzyć grupę osób dobranych przez rządy, która będzie „wyjaśniać nieporozumienia”, jest wątpliwy. To typowe rozwiązanie polityków, którzy chcą wyci­szyć konflikt i ogłosić sukces. Powoła się komisję („le­piej rozmawiać, niż wojować”), komisja zaproponuje ciało stałe, ciało będzie pracowało, aż wygramy wy­bory, a potem się zobaczy.
   Nie mam nic przeciwko rozmowom, Boże broń, ale czy mogą pomóc? „Przypuszczam, że wątpię”. W1972 r. utworzona została polsko-niemiecka komisja podręcz­nikowa, uznawana potem za sukces, ale teraz dowia­dujemy się, jakoby Niemcy usiłowały zrobić z Polski sprawcę drugiej wojny światowej, naród ofiar sta­rają się rzekomo przedstawić jako naród sprawców, a z kolei Warszawa coraz głośniej mówi o reparacjach. Sukces? Polsko-rosyjska grupa do spraw trudnych - to samo, dorobek pokaźny, ale ocieplenia żadnego. Jak już Adam Rotfeld nie doprowadził do ocieplenia, to nikt nie potrafi.
   Trudno wyobrazić sobie pogodzenie polskiej i ży­dowskiej wersji Zagłady, zwłaszcza pod nadzorem polityków, w godzinie największego od lat skandalu. W Warszawie czuje się potrzebę rozszerzenia pojęcia Holokaustu, które pozwoli wpisać Polaków na listę jego ofiar, a za tym pójdą inne narodowości, i tym samym Żydzi stracą monopol na bycie ofiarą tej arcyzbrodni, co niektórych bardzo uwiera. No, bo jak to: My, naród ofiar, mielibyśmy nie być ofiarą Zagła­dy? Z chwilą kiedy będzie można mówić o innych niż żydowskie ofiarach Zagłady, stanie się ona „tylko” kolejną zbrodnią przeciwko ludzkości. Holokaust przestanie być jedyny, wyjątkowy, przestanie być ka­mieniem węgielnym tożsamości izraelskiej i jednym z najważniejszych filarów współczesnej tożsamości żydowskiej. Izrael także prowadzi bardzo intensyw­ną politykę historyczną. Jak powiedział Juwal Rotem, dyrektor generalny MSZ Izraela, otwierając spotka­nie: „Zachowanie pamięci o Holokauście to sprawa, która wykracza poza stosunki dwustronne pomiędzy Izraelem i Polską. To jest rdzeń, istota tego, czym jest naród żydowski”.
   Trochę dyplomatycznych uzgodnień nie zastąpi dialogu, który musi trwać pokolenia, a ostatnie 50 lat, dwie generacje po wydarzeniach marcowych, okazało się za mało. Dlatego najpierw potrzebna jest „komisja polsko-polska” (a może także izraelsko-izraelska, nie znam panujących tam różnic poglądów), czyli rozmowa o naszej historii najnowszej, która w obecnym klima­cie (kiedy zrywa się pagony, walczy na pomniki, obraża weteranów) raczej nie jest możliwa, jest bardzo trudna. Rządowy projekt nowelizacji ustawy o IPN prawie na­tychmiast wywołał lawinę krytyki w Polsce i za granicą, nie tylko na ulicy Czerskiej, ale i na prawicy, wśród ta­kich ludzi jak Jan Olszewski, Zofia Romaszewska, Piotr
Zychowicz i inni. Najpierw Polacy ,     powinni więc uzgodnić swoje sta­nowisko, co jest dziś niemożliwe, chyba że reprezentacje dyskutują­cych stron będą się składały z osób mających poglądy zbliżone do obowiązującej polity­ki historycznej.
    „Polityka historyczna” PiS jest prosta: „Co złego, to nie my”. Trudno to pogodzić ze stanowiskiem in­nych narodów - Litwinów, Ukraińców, Żydów. Mamy więc konflikt gotowy. W Polsce podsycana jest atmos­fera oblężonej twierdzy, mówi się i pisze o zaplanowa­nej, brutalnej, nieprzebierającej w środkach ofensywie wymierzonej w nasz kraj. Na okładce prawicowego tygodnika gwiazda Dawida na biało-czerwonym tle i alarmujący tytuł o ataku na Polskę. W innym cza­sopiśmie Niemcy i Żydzi napadają na Polskę. Równo pół wieku po Marcu, kiedy Tadeusz Walichnowski pisał o „osi Tel Awiw-Bonn”.
   Temat delikatny, należy stąpać na paluszkach. Chy­ba że jest się profesorem - doradcą prezydenta, wtedy można uogólnić, że Żydzi byli bierni i jak owce szli na śmierć. Albo że trzeba policzyć, ile ofiar żydowskich mają na sumieniu Żydzi. Można sobie wyobrazić, że w Izraelu też się gotują, o czym świadczy na przykład publikacja w „Jerusalem Post” obszernego raportu wywiadu USA z 1946 r. (!) o sytuacji Żydów w Polsce po wyzwoleniu. Na szczęście Netanjahu nie posłuchał swoich rabinów i nie obniżył rangi stosunków z Polską.

Najnowsze osiągnięcie myśli historycznej w na­szym kraju to projekt uchwały z okazji 50. rocznicy Marca ’68, autorstwa senatora PiS prof. Jana Żaryna. Twierdzi on, że kampanię antysemicką rozpoczęli ko­muniści (co jest prawdą) niereprezentujący narodu. Uchwała a la Żaryn jest zgodna z opinią premiera Morawieckiego, że w 1968 r. państwo polskie nie istniało, czyli „Marzec to nie my, to oni”. Ciekawe, kiedy Polska była Polską?
    „Premier coraz częściej wywraca historię Polski do góry nogami - mówi prof. Jacek Leociak, znawca tematu z PAN. - Coraz częściej powtarza, że państwa polskiego w wybranych momentach nie było. Rozpo­częto niebezpieczną grę historyczną, podważającą fundamenty i trwałość państwowości. Trzeba więc na nowo przyjrzeć się tysiącowi lat historii Polski i orzec, kiedy istniała, a kiedy nie”.
   Najlepiej zacząć od samego siebie. Nauczyłem się czytać i pisać nie w państwowej szkole polskiej, lecz na tajnych kompletach u sióstr Zalecanek. Nielegalne świadectwo maturalne otrzymałem w punkcie kontak­towym w Klarysewie. Na studia do Ameryki trafiłem jakimś cudem, gdyż przed 1989 r. USA nie uznawały państwa polskiego, mój paszport nic im nie mówił, wpuścili mnie jako uchodźcę. W tym czasie kanclerz Willy Brandt uznał granicę na Odrze i Nysie pomię­dzy państwem niemieckim a nie wiadomo czym... Ciąg dalszy tych bredni niechybnie nastąpi. Już się cieszę.
Daniel Passent
Kiedy Polska była Polską

Dzieci, proszę na miejsca, cisza, zaczynamy lekcję. Maciek, przestań jeść na lekcji. Basiu, wypluj tę gumę. Kto wie, kiedy Polska była Polską?
   - Proszę pani, ja wiem! W 1973 r. Polska zatrzymała Anglię na Wembley. Zatrzymała, czyli była.
   - Kto z was wie, czy w 1973 r. była Polska?
   - Polski wtedy nie było, była tylko Legia, Wisła, Cracovia i kilka innych klubów.
   - Jaki hymn grali na Wembley?
   - „Mazurek Dąbrowskiego” Polski nie było, ale mazurek był. Grali z akcentem, bo orkiestra była angielska.
   - Ilu prezydentów w dziejach Polski było zamordowanych?
   - Jeden!
   - A wcale bo nie - dwóch.
   - A jak tego pierwszego zabili, to Polska wtedy była?
   - Nie. Prezydenta zamordowała osoba prywatna, zresztą artysta.
   - A jak były zabory, to Polska była?
   - Była, ale coraz mniejsza, aż jej nie było.
   - A kiedy był zamach majowy, to była Polska?
   - Nie, bo to był zamach niezgodny z konstytucją. Łamanie konstytucji nie mieści się w polskiej tradycji prawnej.
   - A Księstwo Warszawskie to była Polska?
   - Nie, bo królem był Napoleon.
   - A w czasie powstania listopadowego Polska była?
   - Była, bo podchorążowie zaatakowali Belweder i przegonili cara.
   - Kiedy powstanie zostało krwawo stłumione, to też Polska była?
   - Była, ale umierała.
   - A jak Sienkiewicz czy Maria Skłodowska-Curie dostawali Nobla
to była Polska?
   - Taaak!
   - A Miłosz i Wałęsa?
   - Miłosz - tak.
   - Wałęsa to pomyłka, powinien nagrodę przekazać temu, kto na nią naprawdę zasłużył.
   - W Sierpniu '80 Polska była?
   - Była.
   - A przy Okrągłym Stole?
   - Polski nie było. (Z wyjątkiem jednego stolika).
   - Jak Polska wstępowała do ONZ - to była?
   - Nie.
   - Polska nie była w RWPG?
   - Nie była.
   - A w NATO jest?
   - W Unii Europejskiej?
   - Jest, ale bez entuzjazmu.
   - A generał Eisenhower, prezydenci USA - Ford, Carter... - do kogo przyjeżdżali?
   - To były wizyty prywatne. Carter był w Ciechocinku, Nixon w Krynicy, a Ford na kursie, jak jednocześnie żuć gumę, nosić kask i jechać windą.
   - Jak Mirosław Hermaszewski był w Kosmosie, to gdzie była Polska?
   - W Niebie.
   - A jak generał Hermaszewski zostanie zdegradowany, to gdzie będzie Polska?
   - W Kosmosie!
Dzwonek, koniec lekcji, modlitwa i do domu.
Daniel Passent

Upadlanie

Niektóre nasze prawico­we tygodniki czyta się w ostatnich czasach jako antologie tekstów anty­semickich czy też pod­ręczniki nienawiści do bliźniego twego. Przewodzi w tym względzie - i to ze znaczną przewagą nad ry­walami - tygodnik „Gazeta Polska”.
   Większość tych artykułów jest dla mnie śmiertel­nie nudna. Przekalkowanie tego, co już pół wieku temu zostało napisane i było powtarzane do znudze­nia. Marzec 1968. Mam swoje lata, więc pamiętam. Rzecz jest jednak najpewniej skierowana do mło­dzieży. I słusznie. Myśmy rzygali Gontarzem, Kurem, Walichnowskim, dlaczego młodzież nie miałaby się 1- pomęczyć swoich przewo­dów pokarmowych Sakiewiczem, Czarneckim, Wolskim czy Łysiakiem.
   W tygodniku „Gazeta Pol­ska” z 7-13 lutego 2018 r. pisze Witold Gadowski, jak krecia robota polskich elit (sądząc po cytowanych nazwiskach jej przedstawicieli przede wszyst­kim żydowskiego pochodzenia) doprowadziła do oczernienia narodu i państwa. „Oto wiel­kie towarzystwo pod światłym przewodem Holland, Grossa i Michnika, przyniosło Pol­sce to, co stało się sensem ich działalności... - wstyd, rozgo­ryczenie, osamotnienie, poczucie poniżenia i niespra­wiedliwości. Przynajmniej wiemy, komu możemy dzię­kować. Wiemy, komu dziś gratulują ci, którzy Polski nie znoszą”.
   Zwraca się toteż z patetycznym potępieniem do owych wyimaginowanych renegatów: „Stworzyli­ście dzieło - golema, który teraz niszczy polskie intere­sy, zabija dobre myśli o naszej historii i siłą, za pomocą potężnych, finansowych muskułów będzie naginał na­sze karki, tak abyśmy poczuli się podludźmi, potomka­mi zbrodniczej nacji, która uśmierciła na naszej ziemi Żydów i stworzyła Holokaust”. Tutaj również nic nowe­go - żydowski spisek, wspierany przez wielki kapitał, byle tylko zaszkodzić Polakom. Głupie to, antysemic­kie, obrzydliwe, haniebne, z „Protokołów mędrców Syjonu” (IPN uznaje je pewnie za wiarygodne źródło) wyssane. Wszelako także dobrze znane. Marzec 1968 i poprzednicy... Bojówkarska katarynka. Nie wysilił się Witold Gadowski. Starym i nawet dla większości Polaków zwietrzałym już napisał jadem.
   Okazuj e się jednak, że ma w redakcji ambitniejszego kolegę, który wyblakłych antysemitów jego rodzaju postanowił przebić i zdystansować. Pisze stały felie­tonista „Gazety Polskiej” pan Robert Tekieli: „Mogę próbować zrozumieć tajemnice duszy żydowskiej.
Niemców dalej się boją, nienawi­dzą nas, świadków swego upodle­nia”. Jesteśmy już na szczycie jakiejś absurdalnej góry niena­wiści, zakłamania moralnego i odwrócenia wartości do góry nogami. „Upadlać, upodlać” to (vide Słownik języka polskiego pod re­dakcją Witolda Doroszewskiego, t. IX, Warszawa 1967, s. 603) „czynić podłym, nikczemnym, pozbawiać god­ności...”. Jako przykład użycia podaje m.in. Antonie­go Scheura: „Złego człowieka wszystko psuje, upadla i strąca w przepaść”. Dodajmy jeszcze zaczerpnię­te przez Mickiewicza z „Giaura” Byrona: „Bo wła­sne tylko upodlenie ducha - Ugina wolnych szyję do łańcucha”. Dla pana Tekielego męczeństwo Holokaustu Żydów to upodlenie, które uczyni­ło ich nikczemnymi i odebra­ło godność.
   Jeżeli śmierć z rąk silniejsze­go i pozbawionego skrupułów mordercy, któremu nie sposób stawić opór, jest upodleniem, to znikczemniali i pozbawieni godności byli także Polacy roz­strzeliwani w Palmirach, trzy­dzieści tysięcy mieszkańców Woli (w szczególności gwałcone kobiety), chrześcijanie w sta­rożytnym Rzymie ginący z rąk pretorianów, Katarzy w średnio­wiecznej Langwedocji zabijani z kolei przez chrześcijan... Tekie­li powołuje się na antysemicką ulotkę Zofii Kossak. Przemilcza jednak fakt, iż zmie­niła ona wkrótce całkowicie swoje poglądy, zawiązując nawet 27 września 1942 r. Tymczasowy Komitet Po­mocy Żydom pod kryptonimem „Komitet im. Konra­da Żegoty”, którego najsłynniejszym działaczem był Władysław Bartoszewski.

Chciałoby się ogromnie uwierzyć, iż Tekieli nie wie, co pisze, albo przynajmniej tego, co pisze, zupełnie nie rozumie. Niestety, kolejne jego kłamstwa (goryle uzbrojeni w UZI towarzyszący izraelskim wycieczkom) i insynuacje (finansowe pobudki Żydów) nie dają nam tej szansy.
   Doprawdy trudno potem zaprzeczyć, iż antysemi­tyzm w Rzeczpospolitej istnieje i tolerowany, jeśli nie propagowany, jest przez pisma mające ponoć swoje fankluby w całej Polsce i za granicą. I to jaki antysemi­tyzm? Najprymitywniejszy, rasistowski i najbardziej plugawy. Przecież pan Tekieli nie rozumie - dowodem tytuł felietonu będący najbezczelniejszym odwraca­niem kota ogonem „Czuję się, jakby ktoś napluł mi w twarz” - że napluł w twarz tylko sam sobie, a swoją nienawistną pisaniną również siebie tylko skutecz­nie upadla.
Ludwik Stomma

Polska, czyli co

O tym, że Polska potrafi być w rękach spryciarzy czymś galaretowatym na kształt meduzy, a Polak - stworkiem zmieniającym barwy niczym kameleon, przypomniał mi pan o nazwisku Żaryn. Historyk tak obiektywny, jak pęknięty obiektyw aparatu Ami. W zawiłym wywodzie oznajmił, że „w 1968 roku Polski de facto nie było, rzą­dziła Moskwa”. Czytaj: to nie Polska z Polski wyganiała Żydów w Marcu ’68.
Ileż razy ja to słyszałem! Pani, co jest teraz ministrem, na pytanie, kto spalił Żydów w Jedwabnem, odpowie­działa: „No, jacyś źli ludzie”. „Polacy?” - dopytywała prowadząca. „No, trudno powiedzieć, sytuacja była skom­plikowana”. Kapujecie? Mogli to być Polacy, ale to nie byli Polacy, tylko źli ludzie. Ksiądz zgwałcił dziecko? „To nie mógł być katolik, chrześcijanin nigdy by nie zgwał­cił dziecka”. Islamski terrorysta podciął komuś gardło? „Och, to na pewno nie był wyznawca islamu, islam jest religią pokoju!”. Dwóch facetów skopało Ukrainkę? „W ży­ciu! Prawdziwy Polak ręki na kobietę nie podniesie”.
Najbliżej był Kukiz, który tak się kiedyś wystraszył polskiej prawicy, że pobiegł po pomoc do komunisty Jerzego Urbana. Tam uzyskał podpowiedź, jak się wy­łgać z nieprawomyślnego tekstu piosenki. Zgodnie z po­radą powiedział, że to nie on pisał, tylko diabeł, który w niego wstąpił. Boskie! Gdy po latach zapytałem o to Kukiza, powiedział, że nie pamięta zdarzenia. I słusznie. Przecież to nie on.
Jakoś w 2016 r. Jezus został królem Polski. Czyli dla wielu katolików królem jest tu Żyd, co jednak im nie przejdzie przez gardło. Owszem, Jezus - jak najbardziej, byle nie Żyd. Wieści złych jest więcej: Mickiewicz był Litwinem pochodzenia żydowskiego. Napisał „Litwo, ojczyzno moja”, nie napisał „Polsko, ojczyzno moja”. Generał Anders był z pochodzenia Niemcem, podobnie jak Kopernik. Spoko, dziś czasy są takie, że co drugi Po­lak jest lewakiem, komuchem, Żydem albo Niemcem. Albo wszystkim naraz. I gdyby na tej podstawie napi­sać hasło w Wikipedii, to składałoby się z takiej mniej więcej definicji: „Naród niewiadomego pochodzenia, w połowie złożony ze zdrajców, z komuchów, Żydów i le­waków, w drugiej zaś połowie z bohaterów, patriotów, lu­dzi dobrych, życzliwych i pracowitych, przy czym obie te połówki wymieniają się rolami mniej więcej co 30 lat”.
   Chcą zerwać epolety z trumien generałów Jaruzel­skiego i Kiszczaka. Czyli stan wojenny wprowadzili dwaj szeregowcy. Obaj doprowadzili też do aktu zdra­dy narodowej o nazwie Okrągły Stół, który był ogromną radością 30 milionów Polaków, a który przygotowali pogrobowcy Trzeciej Rzeszy (takie coś słyszałem przed chwilą z ust pewnego młodego posła). Dzięki temu zda­rzeniu wedle jednych Polska odzyskała wolność, wedle innych utraciła niepodległość. Ci drudzy stawiają te­raz pomniki dawnym zbrodniarzom, którzy tak walczyli o wolność, że palili polskie wsie, gwałcili kobiety i mor­dowali polskie dzieci. Stawiając je, wrzeszczą w twarz ofiarom, że to byli bohaterowie. Z kolei ci, którzy wów­czas strzelali do owych zbrodniarzy - dziś z pomników spadają, choć przez lata byli bohaterami i nawet mieli swoje ulice. Innych, co walczyli z Niemcami, wypchnię­to w cień. Przyzwoici z podłymi wymieszali się tak dokładnie, że nikt już nie wie, kto jest kto.
   Chcą odebrać dystynkcje generalskie kosmonau­cie Mirosławowi Hermaszewskiemu. Rozmawiałem z nim kiedyś - urzekający człowiek, brawurowry pi­lot, zero w nim polityki. Coś jak Jurij Gagarin czy Neil Armstrong - w cywilizowanym świecie nikt by ich nie śmiał tknąć. Zbudował dom, na podjeździe posadził wielką rabatę w kształcie serca z czerwonych róż dla żony. Smartfona nosi w skarpetce na nodze, żeby go nie zgubić. Nic mu to nie pomoże - tu jest Polska, a on był w niej bohaterem. Zapłaci za to.
Zbigniew Hołdys

Degradacje

Dla budowy etosu służby wojskowej w wolnej i niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej niezbędne jest (...) oczyszczenie Sił Zbrojnych RP w sferze symbolicznej” - zdecydował rząd. I przyjął ustawę pozwalającą na degradację żyjących i zmarłych oficerów i podoficerów.
   To ma być - jak twierdzą premier Morawiecki i szef MON Mariusz Błaszczak - akt sprawiedliwości dziejowej. Po blisko 30 latach od upadku PRL, gdy wielu „beneficjentów” ustawy już nie żyje. Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka, którzy są„twarzami” pisowskiej ustawy, nie udało się prawomocnie osądzić ani za grudzień 1970 r. na Wybrzeżu, ani za pacyfikację Kopalni Wujek, ani za stan wojenny. Teraz więc zostaną zdegradowani bez sądu, pośmiertnie, bez możliwości obrony. I wbrew obyczajom. Ale zapewne części społeczeństwa rzeczywiście da to satysfakcję.

Samemu PiS na pewno, bo działania „w sferze symbolicznej” to jego specjalność. Najczęściej działania te mają zresztą realne skutki, jak „wstawanie z kolan” w polityce zagranicznej czy walka z „pomawianiem narodu polskiego o zbrodnie”. I, oczywiście, kult żołnierzy wyklętych, który wzmógł przemarsze nacjonalistów pod antysemickimi
rasistowskimi hasłami. Pisowska ustawa na pierwszy ogień bierze członków WRON (Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego) - ciała, które przejęło władzę podczas stanu wojennego. Tu działania „w sferze symbolicznej” są szczególnie potrzebne, bo - jak wskazują badania opinii publicznej - wciąż większa część społeczeństwa polskiego (41 proc.) uważa, że stan wojenny był uzasadniony (przeciwnego zdania jest 35 proc.). Może społeczeństwo mniej będzie popierać stan wojenny, jeśli się okaże,
że wprowadził go szeregowiec Jaruzelski?
   Członkowie WRON mają być zdegradowani automatycznie. Pozostałym przysługuje odwołanie do sądu administracyjnego. Ustawa przewiduje możliwość zdegradowania każdego, kogo szef MON uzna za osobę, która „w latach 1943-1990 swoją postawą sprzeniewierzyła się polskiej racji stanu”. Wymienia się cztery grupy czynów świadczących o sprzeniewierzeniu: walkę z polskim podziemiem niepodległościowym w latach 1943-56, oskarżanie i skazywanie członków owego podziemia w ramach wojskowego wymiaru sprawiedliwości, wydawanie rozkazów użycia broni palnej wobec ludności cywilnej i prześladowanie żołnierzy ze względu na pochodzenie lub wyznawaną religię (dziś żołnierzy przymusza się do udziału w mszach towarzyszących każdej uroczystości państwowej, ale jakie czasy, takie obyczaje).
   Ciekawe, czy żołnierze wyklęci, którzy mordowali ukraińską i białoruską ludność cywilną, będą ustawie podlegali? Czy raczej „wyklęci”, w tym kolaborująca z hitlerowcami Brygada Świętokrzyska, której mogiłę uczcił niedawno premier Morawiecki w Monachium, będą wzorem „najwyższych wartości wywodzących się z polskiej tradycji rycerskiej i wojskowej” (cytat z uzasadnienia ustawy)?

Żołnierzy degradować ma szef MON Mariusz Błaszczak. On w wiek poborowy wszedł już w III RP, więc nie grozi mu objęcie ustawą, jak np. poborowym, którym wypadła służba w 1968 r. podczas interwencji Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, w 1970 r. na Wybrzeżu czy w stanie wojennym. Ustawa degradacyjna przypomina tu ustawę lustracyjną z 2006 r., napisaną głównie przez urodzonych po sierpniu 1972 r. posłów PiS i PO, a więc ich samych nieobejmującą.
   Dokumentację degradacyjną przygotuje IPN. Wygasło już zainteresowanie lustracją zwykłą, więc lustracja stopni wojskowych może IPN ożywić. I podnieść jego prestiż w opinii publicznej, nadwerężony na skutek ustawy o karalności za „pomawianie narodu polskiego o zbrodnie”. Okazało się bowiem, że materiały ze śledztw IPN są bogatym źródłem informacji o owych zbrodniach - np. popełnianych przez tzw. żołnierzy wyklętych. W tej sytuacji lepiej więc dać IPN bezpieczniejsze zajęcie niż śledztwa historyczne.
   W PRL wojsko było „komunistyczne”, podobnie jak reszta państwa. A więc przed PiS jeszcze sporo możliwości „działań w sferze symbolicznej”, dających satysfakcjonujące poczucie dziejowej sprawiedliwości. Od jakiegoś czasu mówi się o weryfikacji stopni naukowych.
Ewa Siedlecka

Pędzący do tyłu

Świat stoi u progu technologicznej rewolucji, a my zamiast się na nią przygotowywać, wciąż w centrum uwagi mamy przeszłość. To przeszłość właśnie, a nie przyszłość, polski rząd usiłuje kształtować.

Jeszcze nigdy technologie nie rozwijały się w takim tempie i nie zmieniały tak odczuwalnie naszego życia!” - podczas dorocznego Mobile World Congress, który właśnie zakończył się w Barcelonie, prezes Nokii (firmy, która od robienia gumiaków przeistoczyła się w giganta telekomunikacyjnego) Risto Siilasmaa proponował, żeby spojrzeć na świat nieco inaczej. „Już nigdy w przyszłości nie będziemy świadkami zmian powolniejszych od tych, które widzimy dziś” - podkreślał. Na to trzeba się nastawić, ale i przygotować.
   Proces jest trudny: wymagający zarówno w dziedzinie edukacji, jak i budżetu, infrastruktury czy prawa. Potrzeba zmian w planowaniu i zmian w myśleniu. Nowe metody wykorzystywania i produkowania energii; smart cities (mierzące natężenie ruchu kołowego, pieszego, zanieczyszczenie, innowacyjne także w dziedzinie bezpieczeństwa); sztuczna inteligencja umożliwiająca urządzeniom wszelkiego rodzaju porozumiewanie się między sobą, przyjmowanie naszych poleceń głosowych i załatwianie za nas wielu spraw; wreszcie: zabiegi chirurgiczne robione przez internet nawet z innego kontynentu oraz samochody i autobusy bez kierowców - jeśli to jeszcze nie do końca jest dzisiejszość, to na pewno nieodległa przyszłość.

W Barcelonie, podczas tych kolosalnych targów wiedzy i postępu, nie tylko odbywały się prezentacje najnowszych cudów technologicznych, ale też liczne spotkania. Hale huczały; wymieniano się adresami i pomysłami; były debaty, konferencje, wykłady. Firmy wielkie i małe, kraje potężne i też te słabsze chwaliły się swoimi ofertami oraz tłumaczyły poszczególne strategie badań i rozwoju. Do nas, grupy posłów z Parlamentu Europejskiego, apelowano o zmiany legislacyjne, które umożliwią Europie udział w światowym wyścigu technologicznym, bo bez udziału w rewolucji 5G przegramy - staniemy się skansenem.
Na końcu jednej z hal znalazłam też małe polskie stoisko - salonik w kolorach biało-czerwonych z fotelikami umożliwiającymi wygodne rozmowy. Była też kartka ze spisem niektórych polskich firm obecnych na MWC oraz pendrive w polskich barwach, który sympatyczna obsługa dała mi w prezencie. Nie odniosłam jednak wrażenia, że stoisko to jest oblegane i budzi większe zainteresowanie.

Bo w Polsce przyszłość nie jest w centrum uwagi. W centrum uwagi jest przeszłość. Co więcej, to nie przyszłość, lecz przeszłość właśnie polski rząd usiłuje kształtować, zmieniać. Nawet momentami mu się to udaje. „Kto to są ci żołnierze przeklęci?” - zapytał jakiś czas temu mój znajomy. Kiedyś był w Krakowie na Erasmusie, nieźle sobie radzi z naszym językiem i stara się być na bieżąco w tym, co u nas. - Wyklęci! Matthieu, uważaj! Niech ci się to nie myli! - przestrzegałam. Licho wie, kogo i za jakie grzechy obejmie jeszcze nowa ustawa IPN...
   Zamiast inwestować w przyszłość, pieniądze idą na „politykę historyczną” - oczywiście tę zgodną z wizją PiS. Na pomniki ofiar zamachu, którego nie było, na tablice nadające ulicom i placom nazwiska nowych patronów, obsesyjnie wszędzie tych samych, na śledzenie oraz zatrzymywanie osób, które nie wytrzymując nazwiska Kaczyńskiego na każdym rogu czy rondzie, zasłaniają zmienione nazwy.
   Podczas kiedy Europa szuka rozwiązań umożliwiających szybszy przepływ oraz bezpieczeństwo danych w sieci, propozycji na wspólne prawo dotyczące własności intelektualnej i praw autorskich, w Polsce za sprawą PiS wielkiej wagi nabierają wydarzenia marginalne. Kto dziś interesuje się Zdzisławem Krasnodębskim? Kto w ogóle wie, kim on jest? Czy funkcja jednego z 14 wiceprzewodniczących PE warta jest tylu godzin czasu antenowego i pierwszych stron gazet? Ryszard Czarnecki był szokiem, ale nie dlatego, że był słabym wiceprzewodniczącym, lecz dlatego, że obwieścił światu, iż w Polsce grasowali szmalcownicy i że nadal istnieje taka tradycja. Jego samego zapomną - a może już zapomnieli - ale wiedza o shmaltsovniks rozeszła się szeroko i pozostanie w pamięci.

Polska, niestety, nie jest pępkiem świata. Dziś interesujący są ci, którzy mają coś do zaproponowania, którzy wnoszą coś pozytywnego do toczących się dyskusji, którzy wspólnie wypracowują odpowiedzi na ogromne wyzwania. Tymczasem tzw. media publiczne wydzwaniają do mnie z pytaniem, czy namawiałam do głosowania przeciwko Krasnodębskiemu?
Bo Polak musi na Polaka. Nawet jeśli ten Polak pracujący od 20 lat w Niemczech szkodzi Polsce, bo rzuca pomysłami typu polexit, proponuje niemieckie obywatelstwo dla Donalda Tuska, a dzień przed głosowaniem organizuje w europarlamencie debatę na temat reparacji wojennych.
    „Niech już będzie ten kandydat Europejskich Konserwatystów, trudno, są ważniejsze sprawy” - nędzny wynik, ale wystarczający. Polska jest coraz mniej interesująca. Polska zaczyna nużyć.
Nie widać postępu, ciągle te same problemy z Polską są już nudne i beznadziejne. Co innego zajmuje polityków europejskich: dobre zaplanowanie i jak najlepsze wykorzystanie najbliższej perspektywy finansowej (europejski budżet jest planowany co 7 lat), konsolidowanie strefy euro i wiele innych projektów na przyszłość, które realnie wpływają na życie mieszkańców Unii.

Podczas ostatniej debaty o Polsce sala plenarna była niemal pusta. Zostali z nami jeszcze najbardziej zaangażowani przyjaciele. Ale i ich rozczarowujemy, wstrzymując się od głosu lub nie biorąc udziału w głosowaniach dotyczących praworządności. My, opozycja, walczymy przecież o demokrację i praworządność! Więc upieram się, że musimy być jednoznaczni - choćby nie wiem jaki hejt się wylewał, choćby nie wiem ile wstrętnych, jątrzących tekstów wygłaszały telewizje reżimowe i publikowały pisma pisowsko-propagandowe, choćby nie wiem ile szubienic stanęło, choćby nie wiem ile listów z pogróżkami przychodziło. Unikami i chowaniem głowy w piasek opozycja nie zbuduje ani narracji, ani strategii, ani nikogo nie przekona do swoich racji - tak w Polsce, jak i za granicą.
Na koniec, specjalnie dla partii chadeckich, pozwolę sobie przytoczyć z Kazania na Górze:    „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5, 37).
Róża Thum

Jarosław i rock and roll

Mogłoby się wydawać, że show-biznes nastawiony jest za pomocą tzw. show głównie na pieniądze. Nie jest tak do końca, bo podmiotem decydują­cym ostatecznie o tym, co się chce zaprezentować publicz­ności, jest artysta. Liczy się jego talent, praca, ale też jego gust, poglądy, etyka zawodowa, kręgosłup moralny. Wypisu­ję te „oczywiste prawdy”, ponieważ coraz więcej jest wiado­mości pojawiających się i w branży, i w mediach, że wielcy artyści w ramach tras koncertowych coraz mniej chętnie decydują się na występy w Polsce, a czasem po prostu nasz kraj omijają.
   Pewnie niechętnie występuje się w kraju, w którym są za­strzeżenia co do wolności słowa, tolerancji oraz w którym stawia się pod znakiem zapytania zasady demokratyczne­go państwa. Nikt przecież nie zmuszał grupy U2 do demon­strowania podczas koncertu w Polsce ich przywiązania do idei solidarności. Nikt nie oczekiwał, że przy okazji wręcze­nia Oscara za całokształt twórczości Andrzejowi Wajdzie zostanie mu zgotowana owacja jako prawdziwemu twórcy wolności.
   W czasach polskiego osamotnienia, kiedy najbliższym sojusznikom musimy tłumaczyć rację naszych wątpliwych ustaw, przytoczę historię z mojego zawodowego życia, któ­ra jest świadectwem różnicy w postrzeganiu przez świat tego, czego z rąk rządzących doświadczamy. Kiedy naszym marzeniem było zaproszenie do udziału w festiwalu Solida­rity of Arts laureata 27 nagród Grammy Quincy’ego Jone­sa, okazało się, że jego niebotyczne honorarium przekracza wielokrotnie nasze budżetowe możliwości. Ale kiedy Quin­cy Jones dowiedział się, że festiwal odbywa się w Gdańsku, kolebce Solidarności i mieście wolności, jego honorarium zostało wielokrotnie zmniejszone, a jedynym warunkiem zapisanym w umowie było odbycie przez naszego gościa spotkania z bohaterem narodowym, prezydentem Lechem Wałęsą. Papież muzyki, producent płyt Michaela Jacksona, 15 minut przed czasem czekał na Lecha Wałęsę w swoim najlepszym garniturze, a planowany na godzinę lunch za­mienił się w trzygodzinne spotkanie przyjaciół, których do­konania szanują najwięksi przywódcy tego świata. Ciekawe, jak będzie wyglądało spotkanie grupy The Rolling Stones z Jarosławem Kaczyńskim, któremu towarzyszyć będzie człowiek wolności, pani prezes Julia Przyłębska.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz