niedziela, 4 marca 2018

Siła złego



Problemem dużej części przeciwników PiS jest to, że znielubili samych siebie, a zaczęli adorować wyborców Kaczyńskiego i wierzyć w intuicje szefa PiS. To w elektoracie władzy ma być prawda i racja ludu, po drugiej zaś stronie tylko pustka i wina.

Po wyborach w 2015 r. zaczęło się rozliczanie błędów, które doprowadziły do podwójnego zwycięstwa PiS. „Byliśmy głupi, głusi, ślepi”, elity zawiodły, zgubiły je arogancja, niedostrzeganie wykluczonych, for­sowanie neoliberalnej ekonomii, niedocenianie czynnika kulturowego, odpuszczenie sfery sym­bolicznej itd. Wtedy ta autokrytyka wydawała się uzasadniona jako rodzaj oczyszczenia i gromadzenia myślowego kapitału na przyszłość. Zbiegła się zresztą w czasie z masowymi protestami przeciwko pierwszym antydemokratycznym eksce­som nowej władzy, która rozpoczęła proces faktycznej likwidacji Trybunału Konstytucyjnego i uruchomiła wyjątkowo nachalną propagandę w mediach publicznych, ujawniając swoje - skrywane przed wyborami - polityczne zamiary. Można się było spodziewać, że po okresie rozliczeń i wyciągania wniosków nastąpi mobiliza­cja wokół celu podstawowego, czyli odsunięcia PiS od rządzenia.
Przecież cały dramatyzm samobiczowania się niepisowskiej stro­ny polegał na świadomości, że w wyniku „koszmarnych błędów”, jak to określano, dopuszczono do władzy Kaczyńskiego, a więc - należy rozumieć - doszło do nieszczęścia. Podczas pikiet pod Trybunałem często padały pytania: jak to się mogło stać?

Ale mimo że od tamtych grudniowych protestów stan de­mokracji w Polsce jeszcze się dramatycznie pogorszył, nie nastąpiła mobilizacja opozycji, wręcz przeciwnie. Ludzie co prawda wciąż jeszcze wychodzili na ulice bronić zasad, jakie zostały wypracowane w ostatnich dekadach (jak sądownictwo, niezależność organizacji pozarządowych czy przepisy aborcyj­ne), ale zarazem sama III RP była coraz gwałtowniej odrzucana. W końcu opowieść wielu przeciwników PiS o tym okresie zaczęła się coraz bardziej pokrywać z narracją obozu rządzącego. A w ta­kim przypadku logika jest nieubłagana: jeżeli punkt wyjścia staje się taki sam, to i punkt dojścia musi być podobny.
   Efekty już widać: coraz wyraźniejsze branie w nawias konsty­tucyjnych uzurpacji wprowadzanych przez PiS, a skupianie się na społecznych i ekonomicznych aspektach nowej władzy, która „walczy z patologiami III RP”. Plusów „dobrej zmiany” robiło się więc coraz więcej, a ustrojowe przewiny, jako mało praktyczne i od­czuwalne, bladły. To, czego „samobiczownicy” nie brali wystarcza­jąco pod uwagę, to fakt, że w zapale zwalczania okresu sprzed PiS sami stopniowo pozbywają się argumentów.
   Nastąpiła przy tym specyficzna adoracja elektoratu dzisiejszej władzy. Przez wiele miesięcy walki z elitami „samobiczownicy” podnosili, że to lud ma lepszą intuicję, że ma prawo się odegrać, ponieważ był wcześniej pomijany i lekceważony. Nawet legen­darne badania na kilkudziesięciu osobach w małym mazowiec­kim mieście, jakie przeprowadził dr Maciej Gdula, zostały zmitologizowane, i to niejako wbrew tezom samego inicjatora badań. Gdula próbował dowieść, że u części społeczeństwa pojawiły się postawy sprzyjające rządom autorytarnym. Ale w wielu interpre­tacjach, z wyraźnym zadowoleniem i polityczną intencją, ekspo­nowano co innego. Że elektorat PiS to „normalni ludzie”, „tacy jak my”, żadni wykluczeni, to klasa średnia, która po prostu ceni siłę i skuteczność. A jeśli zwyczajni ludzie popierają PiS, to znaczy, że to zwyczajna partia, bo lud nie może się mylić. Padały stwier­dzenia: „szokująca prawda, niech opozycja czyta, niech się czegoś nauczy”. Ale właściwie czego?
   Jako kopernikańskie odkrycia potraktowano oczywistości. Jeżeli PiS jest popierany przez ponad 40 proc. wyborców, to nie mogą być to sami wykluczeni, niewykształceni i biedni. Od dawna wiadomo, że zwolennicy Kaczyńskiego tworzą duże środowiska i organizacje na wyższych uczelniach, w mediach, w wielu innych branżach, biznesie, mają swoje wpływy w ruchach miejskich, w kulturze. Gdula ze swoich skromnych badań wysnuł umiarkowane i rozsąd­ne wnioski, ale jego apologeci poszli znacznie dalej. Najwyraźniej od dawna szukali takiego potwierdzenia swoich własnych inter­pretacji, że to w istocie wyborcy PiS mają moralną rację, że to oni, a nie wyalienowane elity (to chyba najbardziej zafałszowane dzisiaj pojęcie) czują puls narodu, że to sól ziemi.
   Bez przerwy słychać, że PiS jako pierwszy naprawdę „dotarł do ludzi”, że trafnie odpowiedział na ich aspiracje, rozpoznał re­alne, a skrywane dotąd - z lęku przed europejskim, poprawnościo­wym dyktatem - emocje i potrzeby. Po prostu partia empatyczna, stawiająca trafne diagnozy i rozwiązująca problemy. To ugrupo­wanie, można usłyszeć, najbardziej nowoczesne na polskim rynku politycznym, bo najtrafniej odczytuje procesy ekonomiczne oraz najlepiej wyczuwa potrzeby społeczne. Trudno się dziwić, że zapał do walki z nim słabnie, bo jak zwalczać taką doskonałość?
   Ta afirmatywna wobec PiS akcja ma swoje konsekwencje. W jednej z niedawnych porannych audycji Radia TOK FM na pytanie prowadzącego, a co z kwestią praworządności, sądownictwa, me­diów publicznych, ze strony komentujących publicystów padła wyraźnie wesoła odpowiedź, że ludzi to nie interesuje. To dokład­ne powtórzenie przekazów PiS, który od końcówki 2015 r. głosi tezę, że Polaków zajmują praktyczne sprawy, praca, utrzymanie rodziny, szkoła, wakacje, zdrowie, a nie Trybunał Konstytucyjny czy trójpodział władzy. „Samobiczownicy”, którzy zarzucają opozycji, że „nic nie robi”, a tylko tańczy tak, jak jej PiS zagra, zdają się nie zauważać, że sami także znajdują się na polu wyznaczonym przez Kaczyńskiego i uczestniczą w jego grze. W tej optyce to elektorat PiS jest bardziej „naturalny”, wyraża prawdziwe dążenia społecz­ne. Wrogowie PiS natomiast są sztuczni, wyalienowani, poprawni, pełni winy, błędów, zaniechań. PiS można wybaczyć, bo „o coś mu chodzi”, ale druga strona nie ma żadnych usprawiedliwień.
   Jeśli przeciwnicy PiS sami siebie nie lubią i sobą pogardzają, to znaczy pośrednio, że rządzący - też ich nie lubiąc i nimi pogar­dzając - mają słuszność.
   Zniknęła gdzieś busola, pewność własnych argumentów i ak­sjologicznych pryncypiów. Nie jest tak, że PiS przejął narodową moralność, patriotyzm, symbolikę. To wszystko jest oddawane partii rządzącej każdego dnia, nie tylko przez partyjną opozycję, ale także, a może jeszcze bardziej przez wyborców. Zwolennicy liberalnej demokracji dzisiaj sami sobie wydają się nieatrakcyjni, czemuś winni, nie na czasie, nierozumiejący, co się dzieje. A za­gubieni wyborcy nie stworzą i nie poprą istotnej siły politycznej.

Jeden z prawicowych publicystów napisał niedawno, że w polskiej polityce nastąpiła zamiana ról i że teraz to PiS jest modernizatorem, a opozycja hamulcowym i frustratem. Ta opowieść, zupełnie pomijająca autorytarną zmianę ustroju, jaka w trakcie tego „modernizowania” nastą­piła, wydaje się jednak bliska wielu „samobiczownikom”. Duża część niePiSu straciła wiarę we własne ideały, w sens obrony liberalnej demokracji, skoro istnieje, i jak widać istnieć może - a bułki w sklepie są nadal dostępne - nieliberalna demokra­cja. Silna, skuteczna, rozwiązująca sprawy „zwykłych ludzi”. Jeśli tak się podoba, to może coś w niej jest - to konsekwencja takiego myślenia. A jeżeli coś w niej jest, to warto o tym podebatować, pospierać się. Tyle że to nie jest demokratyczny spór. Druga strona, jeśli się czasami nieznacznie cofa, to tylko tak­tycznie, po to aby za chwilę uderzyć jeszcze mocnej. Bo tam jest ideowa pewność i determinacja, których brakuje liberałom.
   Spora część opozycyjnych wyborców zdaje się wierzyć w tzw. nowe otwarcie premiera Morawieckiego, pytanie tylko, jak radzą sobie z takimi zdaniami szefa rządu, jak to, kiedy mówi on: „mam pełne przekonanie, że nasz wymiar sprawiedliwości po zmianach, po reformie, będzie bardziej albo dużo bardziej obiektywny, sprawiedliwy i dużo bardziej efektywny”. Udawać, że się nie słyszy? Albo zaczynają wierzyć w takie grepsy, albo, co bardziej prawdopodobne, obniżają kryteria, godzą się na gorszą demokrację, byle mieć poczucie, że żyją w normalnym kraju, gdzie można z władzą debatować o „ważnych sprawach”.
   Praworządność została przeszeregowana do kategorii emo­cji. O konieczności „odcięcia emocji” piszą zarówno publicyści propisowskiego wPolityce.pl, jak i Kultury Liberalnej. A jak jest naprawdę, mówi w wywiadzie skierowanym do „swoich” poseł Krystyna Pawłowicz, stwierdzając, że „toczy się walka na śmierć i życie o Polskę”. To jest wersja dla zaawansowanych.

Może zatem następuje zerwanie generacyjnej nici, która istniała jeszcze w latach 90. i dwutysięcznych, kiedy ko­lejne pokolenia inteligencji wyznawały i przekazywały dalej wspólny wolnościowy etos? Ten etos to specyficzny rodzaj wyczulenia na autorytarny, wodzowski smrodek, to in­stynktowny odruch odrzucenia nadmiernej ingerencji i władzy państwa, ograniczania pola osobistego wyboru i tłumaczenia tego interesami wspólnoty, i to wszystko wsparte odpowiednim znie­czuleniem, czyli socjalnym pakietem. Rzeczywiście, prymat prawa, konstytucji i niepisanych zasad demokratycznego ładu nad wolą przywódcy może się okazać sprawą pokoleniową. Jest trochę tak, że z systemem, jaki wprowadza PiS, musi w dużej mierze walczyć to samo pokolenie, które kiedyś zmagało się z PRL, bo ono ma dostosowaną do tego hierarchię wartości i przekonań. Widomym przykładem i symbolem tego fenomenu jest Władysław Frasyniuk i jego dzisiejsza aktywność.
   Wygląda na to, że część teoretycznych przeciwników PiS tak mocno zaangażowała się w zrozumienie motywacji elektoratu partii rządzącej, że, paradoksalnie, powoli tę motywację przyjmuje za swoją. Wyraźnie imponuje „skuteczność” władzy, polegająca po prostu na przejęciu jej wszelkich instrumentów i instytucji. Po­dziwiana jest siła Kaczyńskiego, wynikająca z tego, że może wydać polecenie niemal każdemu urzędnikowi w Polsce. Na tym tle inne formacje polityczne wydają się śmieszne i nieporadne.
   Zanika świadomość, że ta adorowana siła i skuteczność PiS wynika właśnie ze zmian ustrojowych, jakie wprowadziła ta par­tia, a przeciwko którym tak gwałtownie protestowano. To siła  bezprawnie przejętego Trybunału, kontrolowanej przez wła­dze prokuratury, armii, policji, telewizji, spółek, to efekt nocnych głosowań i niekonsultowania ustaw. Jeżeli ten rodzaj omnipotencji i władztwa imponuje także niePiSowi, to znaczy, że pisowska transformacja systemu w kierunku czystego autorytaryzmu też się w istocie zaczyna podobać. Może rzeczywiście, jak uważają specjaliści od politycznego marketingu, na wyobraźnię wyborców, na zasadzie jakiegoś atawizmu, działa demonstrowana „skutecz­na” siła, ogólna moc bez względu na to, do czego jest używana.
   Efekt widać w ostatnim badaniu CBOS (przy wszystkich me­todologicznych zastrzeżeniach do takich sondaży): rząd Mora­wieckiego wspiera 40 proc. obywateli, przeciwników tego rządu jest 17 proc., neutralni to 34 proc. Jeśli partyjna opozycja zbiera w sondażach łącznie ponad 30 proc. poparcia, to znaczy, że dużej części jej zwolenników, nawet połowie, rząd Morawieckiego nie wadzi, a może nawet się podoba. Także prezydent Duda ma popar­cie daleko wykraczające poza sondaże PiS. W takich oto warunkach ma być budowany wielki front sprzeciwu wobec obozu władzy?
   Bez zakończenia procesu samobiczowania, bez powrotu do wol­nościowych ideałów, przywrócenia republikańskiej skali wartości (na której mimo wszystko wyżej od socjalu znajdują się prawa jed­nostki i demokratyczny podział władz) bardzo trudno będzie rywa­lizować z PiS, który widzi tę niepewność i bije w najsłabsze punkty. Ta bezceremonialna siła władzy, która nie tylko, że jest po prostu stosowana, także jest świadomie demonstrowana - dla wzmocnie­nia efektu, dla pognębienia opozycji - stała się już systemem po­litycznym samym w sobie. Robi się swoje i już. Nocne głosowanie w Senacie nad nowelizacją ustawy o IPN pokazało to w całej krasie, nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni. Osławione „nie pozwo­limy na to” Grzegorza Schetyny rzucane z mównicy sejmowej już dawno stało się groteskowe, bo moc władzy jest wiernym odbiciem słabości opozycji. Nie znaleziono w sobie choćby silnych przeko­nań, by wyraziście i zrozumiale zaprotestować w Sejmie przeciwko ustawie o IPN, tak jak wcześniej przeciwko oddawaniu czci Naro­dowym Siłom Zbrojnym, o sprawie aborcji nie wspominając.

W rezultacie tzw. opozycja totalna zawsze liczy się z tym, co powie partia Kaczyńskiego, jak zareaguje wyobrażony centrowy elektorat, czy poparcie nie spadnie o 2-3 proc.
Dlatego wszystko jest na pół gwizdka, w każdej chwili do odwoła­nia, elastycznego tłumaczenia działań, zmiany akcentów. Partie stają się tak samo niepewne jak wyborcy. Efektem długotrwałego procesu „zrozumienia fenomenu PiS” jest ideowy paraliż, który po­lega na rosnącym przekonaniu, że to może Kaczyński lepiej rozpo­znał duszę Polaka. To zadziwiające, jak liberalno-demokratyczna formacja, tak wydawało się potężna przez lata, nagle zagubiła ani­musz. Nawet zręczny marketing prawicy i nieoczekiwana podat­ność drugiej strony na te manipulacje nie tłumaczą wszystkiego.
   Niewykluczone zatem, że wolnościowe wartości - by odzyskały swój blask i powszechne poparcie - muszą mieć nowych rzeczni­ków, którzy opowiedzą liberalną demokrację świeżym językiem. Pokażą siłę i skuteczność w innej wersji, niż proponuje Kaczyński.
   Widać, że polska scena polityczna nie była przygotowana na drugą odsłonę PiS. Wiele wskazuje na to, że wyborcy nie da­dzą istniejącej opozycji - ani prawicowej, ani lewicowej - szansy na pokonanie obozu władzy. Najważniejsze polityczne pytanie brzmi zatem, czy dadzą ją komuś innemu i czy ten inny się pojawi?
   Znamienne, że mimo wszystkich ekscesów obozu rządzącego, dających teoretycznie duże pole do krytyki i sprzeciwu, taka nowa siła polityczna się nie objawia. Tak jakby było poczucie, że jesteśmy w dole nastrojów, nie ma zatem tak zwanej atmosfery. Ale z reguły bywało tak, że właśnie w takiej głębokiej depresji pojawiały się nowe inicjatywy i zyskiwały poparcie. Ktoś tylko musi powiedzieć: sprawdzam.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz