sobota, 31 marca 2018

Sieć diabłów,Władza PiS zaczyna gnić,Trzy i pół życzenia,Kto to kupi?,Hochsztaplerzy i partacze,W ciemnym zaułku historii,Pisanka,Pieśni zew i Trudne dzieciństwo



Sieć diabłów

Już nie kongres wiedeński ani żadna Jałta symbo­lizują panowanie możnych tego świata nad ludz­kością. Dziś najgroźniejszy jest niepisany sojusz cyfrowych potęg, takich jak Facebook, i analogowych dykta­tur oraz autorytarnych reżimów.
   Pazerność PiS-owskiej władzy, wyskrzeczana przez wi­cepremier Szydło w jej sejmowym expose, jest jej odmia­ną najbardziej prymitywną, groźną bardziej dla władzy niż obywateli. W żadnym stopniu nie powinna przesłaniać pa­zerności stanowiącej zagrożenie dla całej ludzkości - pa­zerności cyfrowych potęg a la Facebook i głodu władzy całej rzeszy Putinów czy Trumpów. Nie każdy dyktator czy autokrata jest - tak jak niewolnik Twittera Trump - wyznaw­cą mediów społecznościowych. W końcu, jak sama nazwa wskazuje, są to media społecznościowe. Ale każdy wyczu­wa ich moc. Każdy widzi też, że to, co miało być narzędziem wolności, okazuje się przydatne jako narzędzie zniewolenia i dominacji. Wystarczy spojrzeć na naszego umiłowanego przywódcę - wciąż „drukują mu internet”, ale jednocześ­nie w dużym stopniu dzięki internetowi uczynili go panem i władcą. Armia trolli pomogła w intronizacji internetowe­go morona.
   Czternaście lat temu szef Facebooka Mark Zuckerberg podekscytowany mówił przyjacielowi, że aż cztery tysiące studentów Harvardu dobrowolnie dało mu swe interneto­we dane. „Uwierzyli mi, idioci” - powiedział. Nie do końca świadomi albo zupełnie nieświadomi ludzie w następnej de­kadzie dali mu na talerzu całą wiedzę o sobie. Tym razem nie cztery tysiące, ale dwa miliardy. Uwierzyli mu. idioci. Dane milionów wypływały z Facebooka, by trafić w łapy ludzi, któ­rzy przy ich pomocy przekręcili amerykańską demokrację. Narzędzie, które miało stworzyć globalny Hyde Park, pomo­gło dokonać globalnego przekrętu.
Świat trzeźwieje powoli. Jeszcze niecały rok temu Zu­ckerberg przymierzał się na serio do startu w wyborach pre­zydenckich. To by dopiero było. Człowiek Putina w Białym Domu kontra mimowolny aliant Putina. Miliarder w starciu z miliarderem, obaj pozujący na rzeczników zwykłych lu­dzi. Jeśli Trump demokrację ośmieszył, a jego prezydentu­ra zadaje jej straszne ciosy, to taki wyścig mógłby ją pogrążyć ostatecznie. W 2016 r. mieliśmy sojusz ludzi, którzy chcieli wiedzy o ludziach, żeby zarabiać pieniądze z ludźmi, którzy potrzebowali tej wiedzy, żeby wygrać wybory i kontrolować ludzi. Prezydentura Zuckerberga byłaby apoteozą koncep­cji Wielkiego Brata w wersji digitalowej. Na szczęście dziś zdecydowanie bardziej prawdopodobna niż jego wycieczka do Białego Domu jest wycieczka do Kongresu, gdzie będzie musiał wyjaśniać, jak Facebook nadużył zaufania milionów i w praktyce pomógł wrogom demokracji.
   To, co widzimy, nie jest przypadkiem kryzysu jeszcze jednej wielkiej firmy. To ilustracja największej batalii współczesno­ści - walki między obrońcami wolnością jej wrogami idącymi pod rękę z tymi, którzy są gotowi przehandlować wolność za gotówkę i żetony wpływów. Sojusz Zuckerberga z wykluczo­nym cyfrowo Kaczyńskim brzmi groteskowo, ale jest faktem. Armia trolli i botów dobrej zmiany codziennie broni pana z Nowogrodzkiej. A ich zadanie jest prostsze niż w Ameryce, bo generalnie jest tym prostsze, im mniejszy jest dostęp ludzi do dóbr kultury i im mniejsze jest czytelnictwo. Trolle i boty muszą być skuteczne w kraju, w którym trzy najpoważniejsze dzienniki sprzedają w kioskach w sumie średnio 80 tysięcy egzemplarzy dziennie. To nie pomyłka. Nie 800, ale 80. Trol­lom i botom jest łatwiej w kraju, w którym największą telewi­zję zamieniono w tępe orwellowskie narzędzie do walenia po łbach przeciwników pana z Nowogrodzkiej i wynoszenia pod niebiosa jego wydumanych sukcesów.
   Tak zwane media społecznościowe okazały się lepsze w kre­owaniu atmosfery nienawiści i strachu - przed uchodźcami. Żydami, gejami, genderem. drugim sortem czy kanaliami niż w kreowaniu ducha międzyludzkiej solidarności i tolerancji. Za swoje uznali je populiści i radykałowie, mistrzo­wie szczucia i apostołowie dzielenia. Okazało się bowiem, że internet jest najlepszym rozsadnikiem głupoty w historii. Kłamstwa fruwają w nim łatwiej i wyżej niż fakty. Fałsz czuje się w sieci doskonale, prawda w nią się zaplątuje i w niej ginie. To, co negatywne, sprzedaje się w niej lepiej niż to, co dobre. Cóż, czyż nie wolimy plotek o romansach, zdradach czy intry­gach bardziej niż wiadomości o sukcesach i dobrych uczyn­kach bliźnich? No szczerze? Właśnie. Fake news jest może i fałszywy, ale bywa o wiele bardziej sexy niż news prawdziwy.
   Sojusz Zuckerbergów tego świata z Trumpami i Putinami może z nas wszystkich uczynić niewolników, którzy zamiast wolności mają jej namiastkę w postaci grzebania w smartfonie. Dla dobra ludzkości sojusz powinien być unicestwio­ny. Tylko czy ludzkość tego chce? Czy grzebiąc w telefonie, w ogóle zauważy problem?
Tomasz Lis

Władza PiS zaczyna gnić

Kiedy w czwartek pod nie­obecność w kraju Mateusza Morawieckiego na sejmo­wą mównicę wkroczyła była premier Beata Szydło, wydawało się, że z czy­stej nostalgii zapragnęła sobie pohuczeć tak, jak to z upodobaniem czyniła jeszcze cztery miesiące te­mu. Tymczasem Szydło przypo­mniała coś, o czym PiS bardzo pra­gnie zapomnieć. I o czym z ubole­waniem mówił premier - o sięgają­cych 82 tys. zł premiach dla mini­strów, najwyższych w historii DI Rze­czypospolitej.
   Beata Szydło („praca, pokora, umiar”) stwierdzeniem, że te wielkie pieniądze jej oraz jej współpracownikom się należały, a atakowanie premii ministrów to„atak na Polskę”, dała popis buty i chciwości. Jednym wystąpieniem zniszczą linię pro­pagandową rządu zawierającą się w stwierdzeniu: „Wystarczy nie kraść” Bo i „po co kraść”?
   „Biała księga”, która miała oświecić polityków europejskich, jak bardzo polski wymiar sprawiedliwości wymagał reformy i jak bardzo działania naszych władz są praworząd­ne, zamiast uspokoić, wkurzyła po­lityków w Brukseli. Nikt nie lubi, gdy się z niego robi idiotę.
   Teraz wobec klapy „polityki pi­cu” chaotycznymi ruchami PiS wprowadza nowelizację ustawy o są­downictwie ograniczającą władzę ministra sprawiedliwości. I ogłasza, że opublikuje wyroki Trybunału Konstytucyjnego, choć wcześniej prezes Jarosław Kaczyński zapew­niał, że byłoby to sprzeczne z pra­wem, a „za ich opublikowanie pre­mier Szydło mogła stanąć przed są­dem”. PiS już nie dba o oszukiwa­nie „ciemnego ludu”, bo głównym celem jest oszukanie Brukseli.
   Minister sprawiedliwości Zbi­gniew Ziobro jako prokurator ge­neralny kompromituje się, pod­ważając nowelizację ustawy o IPN (zwanej za granicą „Holocaust Low”), którą wyprodukowało jego własne ministerstwo. Kwestiono­wany jest zapis, który - jak jeszcze niedawno zapewniano - umożli­wiałby karanie cudzoziemców za „godzenie w dobre imię Polski”. Te­raz minister o cale zamieszanie mętnie oskarża klub Kukizl5 i speł­nia postulat Izraela, Stanów Zjed­noczonych oraz Ukrainy.
   Nietrudno przewidzieć, jaki bę­dzie wyrok „niezależnego” Trybunału pod przewodnictwem sędzi Julii Przyłębskiej, który ma rato­wać PiS i umożliwić prezydentowi Andrzejowi Dudzie powrót na wa­szyngtońskie salony.
   W kwietniu zanosi się na kolej­ną kompromitację. Antoniemu Ma­cierewiczowi nie starcza już wy­obraźni na to, gdzie umieścić bom­bę w tupolewie, który uległ kata­strofie pod Smoleńskiem. Jedyną prawdą, do której doszedł on i prezes Kaczyński, jest to, że przez I osiem lat okłamywał ludzi. Niszczył tych, którzy głosili prawdę lub po prostu wypełniali swoje obo­wiązki wobec Ojczyzny, wyjaśnia­jąc zgodnie z fachową wiedzą przy­czyny tej tragedii.
   Nie wiem, czy narastający cha­os w obozie władzy to wynik za­ostrzającej się walki frakcyjnej, nie­nawiści ludzi Ziobry do ludzi Mo­rawieckiego czy może tajemniczej choroby prezesa Kaczyńskiego, który najwyraźniej nie panuje nad sytuacją.
   Widać, że władza ponosi po­rażkę w kategoriach moralnych. W powodzi kłamstw zaczyna się gubić nawet propaganda pisowskich mediów mająca tyle wdzię­ku, co techniczny rysunek cepa.
   Pozostaje pytanie, jak długo ta władza będzie gnić i jak szybko obywatele smród tego gnicia poczują.
Paweł Wroński

Trzy i pół życzenia

Tydzień przed Wielkim Piątkiem mieliśmy Czarny Piątek. Na wezwanie Ogólnopolskiego Strajku Kobiet w protestacyjnym czarnym marszu przeciwko kolejnej próbie za­ostrzenia ustawy antyaborcyjnej w samej Warszawie wzię­ło udział ponad 50 tysięcy osób; w kraju drugie tyle. Od lata ubiegłego roku nie było w Polsce tak wielkich ulicznych manifestacji. Nowe prawo miało być ekspresowo uchwalone jeszcze przed Świętami (zapewne jako tzw. dar wotywny), ale PiS, w przeddzień zapowiedzianego pro­testu, gwałtownie wstrzymał sejmową procedurę. Przyzwyczailiśmy się, że PiS w tej sprawie od lat kluczy i kręci. Partia pewnie wolałaby nie narażać się większości, bo według sondaży 85-90 proc. Polaków jest przeciw prawnemu przymusowi rodzenia dzieci niemających szans na przeżycie (takich sytuacji dotyczy aż 75 proc. wszystkich legalnych aborcji w Polsce), ale nie chce też jawnie sprzeciwiać się własnej ra­dykalnej, dewocyjnej frakcji. A przede wszystkim biskupom, którzy faktycznie wymusili powrót tematu aborcji do Sejmu.
   Trudno się więc dziwić, że tym razem Czarny Protest miał bardzo silny wydźwięk antyklerykalny, przejawiający się dziesiątkami haseł, od łagodnego „Polska laicka, nie katolicka”, „Moje ciało i sumienie - w inkubator nie zamienię!” aż po dosadne „Kuria mać!”. Wielkanoc, która w polskiej kulturze jest kościelno-świeckim ekwiwalentem święta wiosny - czyli nadziei, odrodzenia, optymizmu - w tym roku zapowiada się więc dość czarno, jeśli (jak można się obawiać) część episkopatu i księży zechce wyrównywać rachunki z „zabójczyniami niepełnosprawnych dzieci” podczas świątecznych kazań. Więc takie mam nieśmiałe świąteczne życzenie, adresowane do Kościoła: może by jednak zaufać sumieniu kobiet?

Sprawa zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej zostanie prawdopodob­nie załatwiona poprzez uległy władzy Trybunał Konstytucyjny, który w swoim czasie uzna „niekonstytucyjność eugenicznej przesłanki aborcji” PiS będzie mógł umyć ręce jak Piłat. Widać, do jakiej roli zo­stał sprowadzony Trybunał: mydlin i ściereczki. Teraz, kiedy (próbując zabełtać w głowie unijnym komisarzom) rząd zapowiedział publika­cję - nielegalnie wstrzymaną - dawnych wyroków Trybunału, wielu konstytucjonalistów uważa, że zarówno prezes Julia Przyłębska, jak i tzw. sędziowie dublerzy powinni podać się do dymisji. Ale oczywiście, nic z tego nie będzie. Ubezwłasnowolnienie TK nie tylko pomaga PiS maskować dowolne naruszenia konstytucji, ale też pozwala wykorzy­stywać Trybunał w roli trzeciej izby parlamentu: przepchnąć bokiem nowelizacje ustawy antyaborcyjnej czy skorygować skompromitowa­ną ustawę o IPN.
   Akurat na przykładzie naszego „Holokaust Law” można dokładnie obejrzeć, co w dwa lata PiS zrobił z instytucjami państwa i samym procesem uchwalania prawa. Niechlujnie napisaną ustawę przepy­chano błyskawicznie przez Sejm, Senat i prezydenta, ignorując wszel­kie poprawki i wezwania do opamiętania, aby po wielotygodniowej międzynarodowej awanturze prokurator generalny Zbigniew Ziobro uznał, że ustawa, firmowana przez ministra sprawiedliwości Zbi­gniewa Ziobrę, jest niezgodna z konstytucją i zdrowym rozsądkiem. Kpina. TK, który teraz musi powycierać rozlane mleko, w obecnej po­staci stał się wzorem, modelem przyszłego pisowskiego, usługowego sądu. Na szczęście sędziowie Rzeczpospolitej wciąż stawiają opór, nie chcą grać pisanych im ról. Zatem kolejne świąteczne życzenie adre­sowane będzie do sędziów: trzymajcie się Państwo! Tworzycie ostatni szaniec chroniący obywateli przed samowolą władzy.

Aby jednak sądy w Polsce obroniły swoją niezależność, nie wystar­czą, to już wiadomo, żadne marsze, łańcuchy świateł, protesty środowisk prawniczych. Potrzebne jest wyraźne wsparcie instytucji Unii Europejskiej. Widać, że rząd chciałby jakiegoś załagodzenia, roz­ciągnięcia w czasie, „kompromisu w sporze z Unią” także ze względu na rozpoczynające się negocjacje budżetowe. Z kolei Unia, która teraz ma na głowie prawie otwarty konflikt z Rosją Putina, odsunięte jedynie w czasie spięcie celne z USA, „kryzys facebookowy” brexit itd., zapewne (co wyraźnie przekazują i przewodniczący J.C. Juncker, i An­gela Merkel) chciałaby spokoju w Warszawie. Moment jest więc kry­tyczny: Zachód, który do tej pory wiernie i lojalnie stawał w obronie praworządności w Polsce, może mieć pokusę odpuszczenia polskiej demokracji, przyjmując za dobrą monetę pozorne, nic nieznaczące, formalne ustępstwa władzy. Majaczy widmo „małej Jałty”.
   Unia, mówił w Sejmie minister spraw zagranicznych, „przeżywa kryzys instytucji i kryzys wartości” a w każdym razie rząd ewident­nie na to liczy. Argument, że wobec zewnętrznych zagrożeń Unia powinna zachować wewnętrzną spójność, można interpretować w dwie strony: przymknąć oczy na naruszanie europejskich standar­dów lub przeciwnie - ostrzej przywołać do porządku. Życzmy sobie, żeby Europa nie pozostawiła polskiej demokracji i demokratów bez prawnego, politycznego i moralnego wsparcia. Unii wyrzekającej się własnych wartości rzeczywiście nie bardzo chce się bronić.

A jakieś życzenia w stronę politycznej, etycznej i estetycznej opozycji? Pół życzenia mamy dla opozycji partyjnej - żeby „się ogarnęła” Ale drugie pół dla całego antyPiS. Władza, co wróżyliśmy, zaplątała się w wewnętrzne rozgrywki frakcyjne, cofa się - nieważne, taktycznie czy pod presją - na wszystkich pootwieranych frontach (stosunki z Unią, ustawa o IPN i antyaborcyjna, dymisje w Sądzie Najwyższym, premie dla ministrów, sprawa smoleńska itd.), prze­grywa w sądach (choćby wyrok uznający miesięcznice za spotkania prywatne); sondaże PiS zastygły, nawet zaczęły spadać. Nie jest bez­nadziejnie. Życzmy sobie zatem, jeśli nie życzymy sobie rządów PiS, wytrwałości, odporności i uporu, sprytu oraz dzielności - czyli naj­lepszych cech przypisywanych naszym okładkowym, wielkanocnym zwierzątkom. Bardzo pogodnych Świąt!
Jerzy Baczyński

Kto to kupi?

Jak bezboleśnie paść na kolana? Ugiąć się przed „zagranicą” i pokazać to elekto­ratowi jako sukces? PiS w zeszłym tygo­dniu podjął się rozwiązania tej kwadratury koła, ogłaszając trzy prawne inicjatywy. Jedna dotyczy tzw. reformy sądownictwa, druga - publikacji nieopublikowanych wy­roków Trybunału Konstytucyjnego, trzecia - nowelizacji ustawy o IPN, którą wprowa­dzono przestępstwo pomawiania narodu polskiego o zbrodnie.
   PiS przywrócił mechanizm sprzed „reformy” sądownictwa: minister sprawie­dliwości nie może odwołać prezesa sądu bez opinii kolegium sądu i nie może tego zrobić, jeśli sprzeciwi się Krajowa Rada Są­downictwa. Tyle że ten mechanizm, który chronił przedtem niezależność sądów, dziś - po wybraniu nowej, pisowskiej KRS - nie ma żadnego znaczenia. KRS, jak przedtem TK, przestała być zdolna do wypełniania swojej konstytucyjnej roli.
   Dalej: PiS powierza prezydentowi, a nie ministrowi sprawiedliwości, de­cydowanie, czy sędzia może orzekać po osiągnięciu wieku stanu spoczynku.
Z punktu widzenia zasady podziału władz i niezależności sądów to żadna różnica, bo i prezydent, i minister to wła­dza wykonawcza.
   Kolejna zmiana to zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn sędziów. To już ma realny skutek: odbiera Komisji Europejskiej możliwość zaskarżenia polskiej „reformy” sądownictwa do Trybunału Spra­wiedliwości UE jako sprzecznej z unijnym zakazem dyskryminacji w zatrudnieniu ze względu na płeć. Punkt dla PiS.
   Natomiast kuriozum jest ustawa o opu­blikowaniu trzech nieopublikowanych do­tąd wyroków Trybunału Konstytucyjnego. Ustawa stanowi, że są one nieważne i ich publikacja nie ma prawnego znaczenia.
To chyba jedyna taka ustawa na świecie! PiS mówi: skoro Unia postawiła w ramach pro­cedury ochrony praworządności warunek, by wyroki opublikować - to naści, niech ma. To tak, jakby Unia zażądała zwrotu skradzio­nego portfela, a PiS owszem, zwraca, ale wcześniej wyjął z niego pieniądze.

Zmiany zaproponowane przez PiS - oprócz tej dotyczącej zrównania wie­ku emerytalnego - są kpiną polskich władz z unijnych zaleceń. PiS głosi, że zmiany są bez znaczenia. A więc zniechęca tych obywateli, którzy oczekiwali jakichś gestów dobrej woli ze strony polskiego rządu. Na­tomiast obywateli dumnych ze „wstawania z kolan” może wprowadzić w stan konfuzji. A już zupełnie do „wstawania z kolan” nie pasuje wycofanie się ze ścigania „po­mawiania narodu polskiego o zbrodnie” za granicą - prokurator generalny złożył w Trybunale Konstytucyjnym stanowisko, w którym dowodzi, że narusza to zasadę demokratycznego państwa prawa, jest „dysfunkcjonalne” i „może doprowadzić do obniżenia autorytetu Państwa Polskie­go”. Nie da się ukryć, że „uginamy kolana” przed żądaniami Izraela i USA. USA elek­torat PiS jeszcze strawi, ale Izrael?! Po tym, jak PiS rozhuśtał antysemickie nastroje? Jak premier Morawiecki mówił w Monachium o „żydowskich sprawcach”?
   Poza tym ze stanowiska prokuratora generalnego do TK wynika, że tylko w Pol­sce nie można będzie pisać o „polskich obozach zagłady”. Za granicą - hulaj dusza! Tego się logicznie nie da rozebrać, trzeba brać na wiarę. Tak jak odsunięcie od władzy Antoniego Macierewicza, gdy prezes Ka­czyński tłumaczył: wierzcie mi, tak trzeba, idziemy cały czas w tę samą stronę.
   A do tego to rozbrajające tłumaczenie, że Zbigniew Ziobro napisał tę ustawę jako minister sprawiedliwości, a skarży jako prokurator generalny, więc nijakiej niekon­sekwencji nie ma.
Zaprawdę, wielkiej wiary oczekuje PiS od swojego elektoratu!

Gest PiS adresowany jest do Unii Europej­skiej i ma pokazać, że Polska sama na­prawia sobie praworządność. Unia mogłaby go „kupić” tylko w jednym wypadku: gdyby szukała pretekstu do zamknięcia procedury ochrony praworządności. Ale - zakładając, że szuka, w co nie wierzę - prezydent An­drzej Duda storpedował już plan PiS, oce­niając, że ów gest to „kwestie o charakterze technicznym, nie likwidują istoty tej refor­my”. A Unia kwestionuje właśnie istotę tej reformy, czyli przejęcie politycznej kontroli nad wymiarem sprawiedliwości.
Ewa Siedlecka

Hochsztaplerzy i partacze

Jeśli już łamie się konstytucję, to przynajmniej trzeba to robić finezyjnie.

Moja żona, pierwsza czytelniczka i wymagająca recenzentka moich felietonów, zwróciła mi uwagę, że piszę nazbyt poważnie. „Ludzie mają dość solennych tekstów, wnikliwych roz­ważań, dzielenia włosa na czworo - zwłaszcza w obecnej, mocno stresującej sytuacji potrzebują odprężenia i uśmiechu. Bierz przy­kład z Passenta: pisze o ważnych sprawach, ale jakoś tak z przymru­żeniem oka, nawet zabawnie”. Wiśta wio, łatwo powiedzieć - jak zwykł mawiać Andrzej Talar, bohater serialu „Dom”. To tak, jakby ktoś początkującemu skoczkowi następująco doradzał, jak zostać mistrzem: przyjrzyj się Stochowi i po prostu rób to, co on. No, ale nie mam wyjścia - żona locuta, causa finita.
   Rozejrzałem się więc co nieco po okrążającej nas coraz bar­dziej rzeczywistości i stwierdziłem, że istotnie tu i ówdzie zdarza się coś, co rozbawia nas do łez. Weźmy np. nową Krajową Radę Ziobrownictwa, przepraszam: Sądownictwa. Agata Łukaszewicz z „Rzeczpospolitej” przeprowadziła serię rozmów z sędziami-członkami wspomnianej Rady. Lektura tych wypowiedzi upewnia nas, że do KRZ (przepraszam: KRS) nie trafili jacyś ponuracy, ale ludzie dowcipni, o nienachalnie rygorystycznym stosunku do prawa. Oto nowy członek Rady, p. sędzia Dudzicz, o ewidentnie niekonstytu­cyjnym przerwaniu kadencji Pierwszej Prezes Sądu Najwyższego mówi tak: „To konsekwencja obniżenia wieku emerytalnego”. Tym samym p. sędzia stwierdza, że zwykła ustawa o wieku emerytalnym jest ważniejsza niż jasny i oczywisty przepis konstytucji. Rozumiem, że jeśli Sejm w celu usunięcia większości sędziów (a konstytucyj­nie są nieusuwalni!) uchwali dla nich wiek emerytalny np. 50 lat, to p. sędzia Dudzicz taką czystkę uzna za „konsekwencję obniże­nia wieku emerytalnego”. Bardzo śmieszne.

Ale może za mało? Podnieśmy zatem poprzeczkę. Kolejny sędzia, p. Jaskulski, zapytany przez red. Agatę Łukaszewicz o zmiany w Trybunale Konstytucyjnym odpowiada z rozbrajającą szczerością: „Nie śledziłem reformy TK”. A to ci dopiero! Protestowali prawnicy, ludzie demonstrowali na ulicach, mamy o to konflikt z Komisją Euro­pejską, a p. sędzia Jaskulski właśnie wychynął z leśniczówki, w której przebywał przez dwa i pół roku. Bardzo śmieszne, boki zrywać.
Nie mniej krotochwilny okazał się p. sędzia Łupina, który zapytany, dlaczego nazwiska popierających go sędziów są ukrywane, odpo­wiedział: „One nie są ukrywane, tylko nie zostały ujawnione”. Ha, ha, no i co, p. Agato - poszło w pięty? Wszystkich jednak przebił i na ty­tuł „Komika miesiąca” zasłużył p. sędzia Nawacki. Oto jego filuterny dialog z red. Łukaszewicz:
    „Panie sędzio, czy dziś TK działa sprawnie?
   - Sprawniej, niż działał... a i spraw jest mniej.
   To nie jest zasługa TK.
   - Może jakość prawa się poprawiła!”.
   Doprawdy, śmiechom i żartom nie było końca. Zresztą nad każdym z tych wywiadów unosił się duch Jamesa Bonda: czytelnik był wstrząśnięty, a odpytywany sędzia niezmieszany.

Jednak jeśli już jesteśmy przy duchu, to nad wszystkim, co od po­nad dwóch lat dzieje się w sądownictwie, unosi się niewątpli­wie duch Zbigniewa Ziobry. Jak dotychczas, zacny ten mąż nie wyróżniał się poczuciem humoru - a jeżeli już, to czarnym („Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie”). Ale jak to nikogo nie należy spisywać na straty! Chwaląc zmiany w sądow­nictwie, był uprzejmy powiedzieć, że są one „istotą demokracji” oraz że - uwaga! - rząd PiS „postara się, by w Polsce było jeszcze więcej demokracji”. Jak to więcej? Jeszcze więcej?! Przecież my już teraz pławimy się w demokracji! Chyba że., no tak, to żart był taki, rodem z Orwella. Radziłbym jednak śmiać się dyskretnie, bo po cy­towanych wyżej wypowiedziach - jak mawiają Rosjanie - robi się nie tylko „smieszno”, ale i „straszno”. Przecież ta KRZ (przepraszam: KRS) będzie niedługo zatwierdzać awanse sędziowskie i wybierać sędziów do Sądu Najwyższego! Ale właśnie - czy będzie i kiedy?

Daleki jestem od udzielania porad prezesowi Prawa i Sprawiedli­wości - wszak jego strategiczny geniusz jest powszechnie zna­ny. Nieśmiało tylko pragnę zauważyć, że hochsztaplerski prawniczy duet Ziobro-Piotrowicz, wspomagany przez kwartet nagłaśniający, czyli przez zastępców min. Ziobry (pp. Jaki, Piebiak, Warchoł i Wój­cik), już po raz kolejny wsadzają pana prezesa na konia i puszczają go w szalony galop. Tak było rok temu z rzekomo zgodnymi z kon­stytucją ustawami sądowymi, które w końcu zawetował Andrzej Duda, tak było z prawniczym bublem, a przy tym wyjątkowo szko­dliwą ustawą o IPN (której niekonstytucyjność ministrowi Ziobrze zarzucił ostatnio prokurator generalny Ziobro), i tak stało się z usta­wą o nowej Krajowej Radzie Sądownictwa.
   Jeśli już łamie się konstytucję, to przynajmniej trzeba to robić finezyjnie, tymczasem wyżej wymienieni panowie po raz kolejny okazali się zwykłymi partaczami. W ustawie o KRS zapisali, że kan­dydatów do Rady zgłaszają tylko kluby poselskie (grupujące wy­łącznie posłów), tymczasem klub PiS jest klubem parlamentarnym (posłowie i senatorowie), a to - jak wynika z regulaminu Sejmu - są dwa odrębne byty. Wychodzi więc na to, że wszyscy sędziowie zgłoszeni przez PiS zostali wybrani nielegalnie! To dlatego prezes SN prof. Gersdorf grzecznie poprosiła marszałka Sejmu o wyjaśnie­nia, bo ma wątpliwości, czy powinna zwoływać organ nieprawidło­wo wybrany.

Poszerzę te wątpliwości. Art. 187 konstytucji zobowiązuje, aby wśród 15 sędziów wybranych do KRS znalazło się przynajmniej po jednym przedstawicielu Sądu Najwyższego, sądów powszech­nych, administracyjnych i wojskowych. Tymczasem ŻADEN sędzia SN ani sądów wojskowych do nowej Rady wybrany nie został! Jeśli dodamy do tego niekonstytucyjny wybór sędziów przez posłów, to wniosek narzuca się sam - to nie jest konstytucyjna KRS.
   Rozumiem trudną sytuację pani prezes Gersdorf, ale zwołanie przez nią i otwarcie obrad tego zgromadzenia oznaczałoby zalega­lizowanie bezprawnych praktyk rządzącej większości. Całą odpo­wiedzialność za wybór i funkcjonowanie tej niby-KRS muszą wziąć na siebie ci, którzy się tego bezprawia dopuścili. Być może aktu zwołania tego „organu” dokona zaproponowana już p. Przyłębska, ale że podobno się wzbrania, zasugerowałbym kogoś godnego zaufania, co żadnej pracy się nie boi. Na przykład prezesa Daniela Obajtka.
Marek Borowski

W ciemnym zaułku historii

Niezłą lekcję dobrych ma­nier i kindersztuby daje dr Karol Nawrocki, nowy dyrektor Muzeum II Woj­ny Światowej, mianowa­ny na miejsce prof. Pawła Machcewicza. Jak wiadomo, muzeum Machcewicza, Styrona, Daviesa i innych było politycznie niesłuszne, mianowano więc słusznego guber­natora. W sytuacji, kiedy na muszce jest nawet Muzeum Auschwitz-Birkenau, Centrum Badań Zagłady oraz inne zasłużone placówki historyczne, atak na Muzeum II Woj­ny przestaje dziwić. Kto wygrywa wybory - ten dyktuje historię. Historia jest niczym łup, niczym berło w rękach zwycięzcy. Wicepremier Gliński po królewsku nosi koronę władcy historii. Akcję w Gdańsku przygotowano meto­dycznie: starannie dobrani recenzenci, potem usunięcie głównego autora muzeum, wreszcie nominacje nowej dyrekcji i rady. Niektórzy recenzenci weszli w skład Rady Muzeum, które wcześniej oceniali. To wszystko normalka.
   Co natomiast dziwi, to elegancja, z jaką dr Nawroc­ki wyraża się o swoim poprzedniku. Zamiast nabrać wody w usta, że nie chciałby wypowiadać się o po­przedniej dyrekcji, że to, co dobre - będzie kontynu­ował, a to, co mu się nie podoba - poprawi, nowy dyrek­tor się nie patyczkuje. W „Sieci” mówi: „Bohaterowie, którzy dla Polaków są najważniejsi, jak rtm. Witold Pilecki, Irena Sendlerowa, zostali w przestrzeni eks­pozycji najgłębiej schowani. Poczucie dumy naszego narodu zostało zastąpione braniem na siebie win za naj­gorsze rzeczy, a przedstawienie stosunków polsko-żydow­skich (...) miało definiować Jedwabne (kilkuset zabitych), wciśnięte między pogromy w Jassach i we Lwowie (kilka tysięcy zamordowanych w każdym z tych miejsc) (...).
   O kwestii ratowania Żydów przez Polaków mówi w eks­pozycji wyłącznie Irena Sendlerowa. Poświęcony jej frag­ment opowieści został schowany za hydrantem w ciemnym zaułku muzeum. (...) W podpisie dopiero szóste (! - D.P) zdanie napisane drobnym maczkiem wyjaśnia, że było aż 6 tys. Polaków odznaczonych medalem Sprawiedliwych”.
   Tyle dr Nawrocki. To, co Polakom drogie, Machcewiczowi jest obce. Nie zamierzam wdawać się w spór, kto zasługuje na więcej centymetrów' i linijek w muzeum. In­teresują mnie maniery zwycięzców, bo to oni w najbliż­szym czasie będą tworzyli klimat współżycia podzielonej Polski. Czy dr Nawrocki, choćby przez fair play (wszak to były piłkarz i bokser), nie powinien wspomnieć, że nie wszystko, co zrobili Machcewicz i spółka, jest antypolskie
nadaje się na śmietnik? Czy nie mógł wykrztusić kilku wielkodusznych słów? Czy wchodząc w ciepłe jeszcze kapcie Machcewicza, nie może - obok różnic - wykazać minimum elegancji? Zamiast tego mówi, że „świat w ci­chości swojej duszy śmieje się z tego, co zrobiliśmy tutaj”.
   Być może świat się śmieje z muzeum w Gdańsku (acz­kolwiek protesty uczonych z zagranicy pozwalają sądzić, że nie cały świat), ja natomiast ubolewam nad toporną zmianą - nie ekspozycji, ale gospodarza. Jaki pan, taki kram. Przecież nadal będziemy żyli w tym samym kraju - ja już krócej, ale taki dr Nawrocki (35 lat!), czy on nie są­dzi, że jego pokolenie dopiero obejmuje stołki i pewnego dnia on też poleci, i - nie daj Boże - to z niego będą się śmiać?
   Nowa władza rewiduje historię dokładnie - wyciąga zza hydrantu Sendlerową i ukrywa tam Jedwab­ne. Robi to z takim wdziękiem, jak ministrowie Ziobro i Jaki w przypadku nieszczęsnej nowelizacji ustawy o IPN, a Reduta Dobrego Imienia pana Świrskiego pozywając gazetę w Argentynie. Jeżeli świat się śmieje, to raczej z nich. Na celowrniku znajdują się muzea, filmy, teatry, wystawy - wszystko, co ma budować nową świadomość, nowego człowieka. Z całej gospodarki najszybciej rozwija się w Polsce przemysł historyczny, w dodatku państwowy. Historia zostaje znacjonalizowana, upaństwowiona. Nie będzie jeden czy drugi profesor uprawiał swojej własnej, prywatnej historii (za nasze pieniądze...). Powstają z ko­lan muzea, wystawy, teatr)', seriale, czasopisma, podręcz­niki, place, skwery i ulice, doktorzy i dyrektorzy.
   Premier Gliński wymienia niektóre inwestycje: Mu­zeum Historii Polski, Muzeum Wojska Polskiego na Cyta­deli, Muzeum Kresów, Muzeum Sybiru, Muzeum Żołnie­rzy Wyklętych w Ostrołęce (dr Nawrocki lepiej by się tam nadał, bo wyklęci to jego pasja - D.P.), Muzeum Piłsud­skiego, Muzeum Piaśnicy, muzeum w Nowym Jorku (filia muzeum w Markowej) i w Ciepielowie, Muzeum Getta Warszawskiego, Muzeum Mieszkańców Ziemi Oświę­cimskiej, Muzeum Rodziny Pileckich - „tego wszystkiego miało nie być, a będzie”, mówi.
   We wszystkich tych muzeach będą się szkolić i praco­wać nowi ludzie, już nieskażeni przeszłością. „Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy, była rewolucja w systemie prze­wodników” - mówi z rozbrajającą szczerością dyr. Na­wrocki. „W ten sposób dobraliśmy oprowadzających, by wyciągnęli z tej wystawy to, co jest istotne, a co zosta­ło pominięte”. Czy można powiedzieć jaśniej, co każdy przewodnik wiedzieć powinien: albo opowiadacie histo­rię po naszemu, albo do widzenia?

Oprócz ekspozycji oraz przewodników muzeum tworzą także zwiedzający. Jak rozciągnąć kontrolę również nad nimi? - martwi się Piotr Skwieciński, jeden z autorów „Sieci” wart czytania. Skwieciński uspokaja (bardzo słusznie), że w Muzeum Auschwitz-Birkenau nie dzieje się nic strasznego, godnego histerii (jaką ostatnio rozpętano na prawicy - D.P). Niestety, autor dodaje jedno małe „ale”. Chodzi o... przewodników izraelskich, którzy na podstawie umów międzynarodowych oprowadzają grupy izraelskie. „O ile na terenie obozu Auschwitz to­warzyszą im przewodnicy polscy, co pozwala w pewnym zakresie kontrolować to, co mówione jest Izraelczykom, o tyle w Birkenau, traktowanym przez Żydów jako ich narodowa świątynia, polskiej obecności, a więc i nadzo­ru już nie ma. A pogłoski sugerują, że w tych okoliczno­ściach, w Birkenau, zdarza się coś, co można by określić mianem antypolskiej indoktrynacji”.
   A więc i Panu, Panie Redaktorze, śni się „kontrola i nad­zór” nad tym, co ludzie myślą i mówią. Czy mają mówić: „Psst, poczekajmy, aż wyjedziemy”?
Daniel Passent

Pisanka

Pewien skromny warszawski proboszcz - nie podaję na­zwiska, bo miałby z pew­nością pretensję, że go reklamuję, w dodatku w le­wackim tygodniku - wymyślił nowy gatunek palemki wielkanocnej. Liturgicznie niesłusznej, czyli takiej, która nie przyjmuje wody święconej. Są to wszystkie palmy kupione na straganach poza kościołem. Tylko te sprzedawane przez anielskie sklepi ki w świątyniach gwarantują bowiem stuprocentową chłonność. Przy­puszczam, że za rok święconą wodę będą przyjmowały tylko jajka gotowane na tzw. polskim węglu, czyli smro­dliwym trującym mule, zalecanym przez pisowskie Ministerstwo Energii.
   Wielkanoc dla chrześcijan była zawsze rado­snym sensem tej wiary. Tegoroczna kojarzy mi się z ideologiczną ofensywą biskupowi ich rządo­wych lokajów. Trze­ba Polkom pokazać ich miejsce w ostat­niej ławce. Niech rodzą, jak władza rozkaże, za jednora­zowe cztery tysiące. Przynajmniej będzie można ochrzcić i po­grzebać po chrześci­jańsku - że zacytu­ję prezesa. Przecież każde dziecko kie­dyś umrze - przypo­mnę słowa innego posła z PiS. Łatwo skazać jest kogoś na tortury.
   Półtora miesiąca temu prezydent Duda wraz z żoną odwiedził łódzki Instytut Centrum Zdrowia Mat­ki Polki, który otwarto 30 lat temu. Nie mógł się nachwalić, jaki to nowoczesny szpital, jaka światowa czołówka. Z dumą przypomniał, że jego wizyta zbiega się z obchodami Międzynarodowego Dnia Chorego, ustanowionego przez Jana Paw­ła II. Uczciwie - jak zwykle zresz­tą - powiedział, że zna bolączki, które trapią. „Niedosyt lekarzy” przede wszystkim. I przeszedł do drugiego pokoju. Też się zachwycił. Ciekawe, co by było, gdyby poszedł na inne piętro.
   Zobaczyłby wtedy dzieci w zapadających się łóżkach, podartej pościeli i rodziców dyżurujących na resztkach kulawych krzeseł. To oddział pediatryczny ICZMP, który podlega bezpośrednio ministrowi zdrowia. Lo­dówki ciekną, brakuje termometrów i ciśnieniomie­rzy. Wszystkiego brakuje. Są tylko śmieci, ale koszy na śmieci nie ma. Nie ma też Beaty Szydło, która po­winna stać w oknie i krzyczeć do wszystkich: Te pie­niądze wszystkim nam się należały za uczciwą, wytę­żoną pracę.

Zdeterminowani rodzice w końcu jedną ręką mach­nęli na rząd, a drugą sami zorganizowali zbiórkę pieniędzy na załatanie dziur i czarnej rozpaczy. Wte­dy czynnie włączyła się wicedyrektorka szpitala CZMP i ogłosiła, że na łóżka zbierać nie trzeba (niczego nie zmyślam, cytuję uczciwie za „Wyborczą”), bo zamówiła je w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. „Mamy odpowiedź, że dostaniemy 200 łóżek oraz fotele do spa­nia dla rodziców” - dodała. No i okazuje się, że jak trwo­ga, to nie do biskupów, tylko do Owsiaka. On nie musi oglądać polskich szpitali, żeby wiedzieć, jak bardzo im brak pomocy. Prezydent Duda łódzki szpital obejrzał i to wszystko, co mógł dla niego zrobić.
   Dumnym kiedyś z panowania na naszej planecie dinozaurom też się wydawało, że pełnię władzy mają na zawsze. I wtedy zdarzyło się coś, co zdarzyć się w za­sadzie nie powinno. Kosmiczny przypadek - w Ziemię rąbnęła asteroida. Śmiercionośny pył wzniósł się nad całą planetą. Przestało do niej docierać ciepło słońca. Wymarło trzy czwarte wszystkich gatunków roślin i zwierząt. Jeśli chodzi o dinozaury, uważa się, że pierw­szy wymarł cały ich episkopat.
Stanisław Tym

Pieśni zew

Wszystko było idealnie przygotowane. Odpo­wiedniej wielkości wiaderko. Kubek uzna­łem za zbyt mały. W końcu, jeżeli woda ma się wylać na ojca, to na bogato, nie jakieś nędzne 200 mililitrów. Dwa litry, konkret. Więc wiaderko podprowadzone młodszemu rodzeństwu. To cieszenie się na zemstę, gdy w lany poniedziałek tata, jak w każdy wolny dzień, gdy mogłem dłużej pospać, wejdzie do mojego pokoju i jak zwykle zacznie pytać: „Śpisz jeszcze?”, aż się faktycznie w końcu obudzę, jęcząc: „Tato, miałeś tego nie robić!”.
   Ale nie tym razem, o nie. Bo na lekko uchylonych drzwiach, po długich eksperymentach w dziedzinie rów­nowagi, udało mi się umieścić rzeczone wiaderko z wodą. Kevin byłby ze mnie dumny. Nie mogłem się doczekać przymusowej pobudki dramatycznym wrzaskiem ojca.
   Plan był doskonały. No prawie. W nocy zachciało mi się sikać, no i na samym sobie sprawdziłem, że wszystko dobrze ustawiłem. W sumie aż za dobrze, bo sekwencja wydarzeń była taka, że najpierw dostałem wypełnionym jeszcze wiadrem w głowę - dwa kilo piechotą nie chodzi - a następnie zlany zimną wodą. Mógłbym być ambasa­dorem złotej reguły etycznej i chodzić w T-shircie z napi­sem „Nie czyń drugiemu co tobie niemiłe”.
   Co oczywiście niewiele mnie nauczyło. Na warszaw­skim Nowym Mieście, gdzie się wychowywałem, nie trzeba nam było lanego poniedziałku do dobrej zabawy z wodą. Najlepsze było rzucanie wypełnionych nią pre­zerwatyw z dachów bloków przy Nowotki, dzisiaj An­dersa. Największym problemem nie byli nawet dozorcy i rozjuszeni obywatele, którzy próbowali nas dorwać, ale zakup sprzętu. Masz człowieku te dwanaście, trzynaście lat, idź do kiosku i proś o gumki. Po pierwsze, wstyd, no bo to prawie jak zboczenie. Po drugie, w najbliższym kio­sku na Freta pracowała strasznie sroga kobieta, o której wieść niosła się po Nowym, a nawet i Starym Mieście, że jest nieźle odjechana religijnie i by pokarać zbereźników, przebija szpilkami kondony. W tym miejscu zwracam się uprzejmie do szanownej korekty, by mi nie zmieniała „kondona” na słownikowego „kondoma”, bo jako żywo nikt pięknych czasach mej młodości nie używał tej po­noć poprawnej wersji. Kondon to kondon, wiadomo. Jak w szkole na apelu trzeba było śpiewać hymn młodzie­ży socjalistycznej z kluczowym wersem „nie zna granic ni kordonów pieśni zew”, to ryczeliśmy oczywiście: „nie zna granic ni kondonów...”, a nie żadnych kondomów, no naprawdę, kurczę blade.
   Ta kioskarka to swoją drogą przykład rozminięcia się z czasami. Dzisiaj miałaby swoje piękne dni, może komi­sja wspólna rządu i episkopatu wybrałaby ją na kioskar­kę miesiąca albo szefową Trybunału Konstytucyjnego, kto wie? Wtedy wzbudzała w nas paniczny strach, więc Freta odpadała. Próbowaliśmy dalej od domu, ale ja na przykład miałem spalony kiosk na Rynku Starego Mia­sta, bo tam rodzice kupowali gazety i wszyscy mnie znali.
   Ten i ów próbował podkradać gumki rodzicom albo starszemu rodzeństwu. I jakoś się udawało, bo wod­ne bomby leciały regularnie z dachów. Gdy teraz to pi­szę, sam się zastanawiam, dlaczego nie kupowaliśmy balonów. Ciekawe. A gdy przychodził lany poniedzia­łek, na Nowym Mieście rozpętywało się piekło. Szliśmy jak szarańcza z wiadrami, polując na dorosłych. Rodzice oczywiście surowo mi tego zabraniali, obiecywałem solennie, że broń Boże, brałem z domu ostentacyjnie tyci, tyci strzykaweczkę, no a na Kościelnej już czekali kum­ple z wiadrami.
   Tę grupę kobiet na Freta pamiętam dokładnie, bo zro­biło mi się głupio. Wiecie - jak się leje z wiadra i jeszcze w biegu, to rzadko się trafia. Woda poleci do góry. na zie­mię, obok, samemu można nieźle się zlać. Ale tego dnia miałem moment jak Ibrahimovic strzelający przewrot­ką Anglikom i sto procent zawartości wielkiego wiadra poszło precyzyjnie na elegancko ubraną panią w śred­nim wieku. Uciekałem bardziej przerażony własną sku­tecznością niż goniącymi nas towarzyszami kobiet. Nie było domofonów w bramach, znałem wszystkie podwór­ka i skróty, nie mieli szans.
   Kilka tygodni później mama organizowała spotkanie licealne. Panie się schodziły, ja jako kulturalny młodzie­niec witałem się z każdą, aż jedna z nich otworzyła szero­ko oczy na mój widok i rzekła: „A myśmy się już poznali”. Zdziwiona mama: „Naprawdę? A gdzie?”. Pani: „Na Fre­ta. W lany poniedziałek”. Nie musiała wylewać na mnie wiadra wody. Zrobiłem się mokry od potu w sekundę.
   Smacznego jajka, a z dyngusem to nie idźcie tą drogą!
Marcin Meller

Trudne dzieciństwo

Babang!" - rozlegał się straszliwy huk i gołębie podrywały się z rynien. Potem jeszcze stuk upadającego na ziemię wieczka puszki i moż­na było ładować bombę ponownie. Karbid, ślina, wcisnąć wieczko, zapałkę przytknąć do otworka i - „Babang!”. Tak zaczynała się Wielkanoc. W te dni tabuny dziecia­ków z dumą waliły do kościoła z koszykami pełnymi święconek, towarzyszył im ryk łodyg tataraku, w które się dmuchało - wydawały dźwięk niczym dzisiejsze wuwuzele. Kto nie miał tataraku - dmuchał w źdźbło trawy wciśnięte między złożone jak do modlitwy dłonie. Z od­dali dobiegały odgłosy strzałów z korkowca. Albo kapi­szonów, które roztłukiwaliśmy kamieniami.
   Takie klapki otwierają ci się w głowie, gdy dostajesz od Ryśka Holzera e-mail: „Uprzejmie przypominam, że najbliższy numer »Newsweeka« jest wielkanocny”. A w tym samym momencie dopadacię wiadomość o ban­kructwie największej na świecie sieci sklepów z zabaw­kami Toys”R”Us. Ten drugi news ścisnął mi serce. Sklepy tej sieci odwiedzałem przed każdym powrotem do Pol­ski, obkupywałem się pod sufit, bywało, że samolot mnie nie chciał zabrać, no ale jak inaczej. Były większe od na­szych marketów Auchan, wypełnione tysiącami nie­wyobrażalnie kolorowych, pomysłowych i pięknych zabawek. Lalek, klocków, małych chemików, krawców i szewców, niezwykłych gadżetów (tam miała premierę kostka Rubika), niekiedy śmiesznych (fikający koziołki mechaniczny pies, który podnosił nogę do sikania), lata­jących modeli samolotów na paliwo i samochodów jeż­dżących na prąd, obłędnych zestawów domków dla lalek z ogródkami i trawnikami, z dekoracjami świątecznymi do zdobienia dachów i drzewek, był dział zabawek na­kręcanych, poruszanych zmyślnymi mechanizmami, do zbudowania samemu, był... Wszystko było.
   Nasz świat był inny. Nie było komputerów, smartfonów ani konsoli do gier, była planszówka „Grzybo­branie” z wetkniętymi drewnianymi grzybkami. Na moim podwórku kilka rodzin miało telewizor z czarno-białym obrazem - w środę po południu wszyscyśmy znikali w kilku gościnnych mieszkaniach, by obejrzeć „Klub Myszki Miki” (pozdrawiam Dorotkę z III klasy!). Na ławce graliśmy w karty, puszczaliśmy papierowe sa­moloty, a gdy topniał śnieg, robiliśmy z zapałek okrę­ty i puszczaliśmy je w strumieniach pędzącej wody, aż wpadały do kanałów. Graliśmy w dekla, pikuty, gazdę, robiliśmy proce z gałęzi albo grubego drutu wyginanego na imadle, gumę do procy wydłubywaliśmy z rozprutych rączek lalek dla dziewczynek. Pilnikami szlifowaliśmy odkręcone z kaloryferów mosiężne mutry - tak po­wstawały z nich złote sygnety. Wszystko musieliśmy kombinować sami.
   Czytam, jaki jest główny powód bankructwa Toys „R” Us: dzieci nie chcą już zabawek. Nie chcą kombinować, składać, skręcać i udawać, że patyk jest rakietą. Chcą go­towych wrażeń. Chcą do ręki smartfona i konsolę go gier. Już ostatnim razem zauważyłem, że coś się tam zmienia: wielki market był niemal w całości wypełniony grami Nintendo, wideo, komputerami i lalkami Barbie. Nie było zabawek. Dziś klocki Lego muszą mówić, mieć ekrany i ruszać się na pilota. Lalki muszą mieć peruki, które zmieniają kolor pod wpływem światła, znać kilka języków i mówić głosem Rihanny (pozytyw: są różnych ras). Dobrze jest do swojej lalki zadzwonić, żeby ode­brała i z sensem coś odpowiedziała (jak Siri z Apple). W umysłach dzieci rządzą kosmos i okulary VR. W heł­mie na głowie walczysz z całym światem. Już się nie ba­wisz, rozwijając umiejętności - teraz zajmujesz swój czas gotową rozrywką, a to jest różnica. Drewniane klo­cki wyklejone kalkomanią z wizerunkiem Czerwonego Kapturka w lesie wzbudziłyby pytanie: „Co to takiego?”
   Gdy nadchodziła wiosna, na podwórku pojawiał się sznurek rozpięty między drzewami - to była poprzecz­ka do skoku wzwyż. Narysowane patykiem na ziemi prostokąciki to były nasze etapy kolarskiego Wyścigu Pokoju - trzeba było w nie trafiać scyzorykiem z wy­sokości paska od spodni. Dziewczynki kręciły kółkami hula-hoop, grały w klasy i skakały na skakankach. Nie­dawno zobaczyłem gdzieś zdjęcie zielonej ławki szkol­nej z otworem, w który wetknięty był kałamarz. Taką ławkę, kałamarz z niebieskim atramentem i wgłębienia­mi na pióra (czyli obsadkę ze stalówką) miałem w szko­le. Po lekcjach braliśmy stary klucz z dziurką, gwóźdź, sznurek i pudełko zapałek - z tego robiliśmy zajebiste urządzenia strzelające.
Zbigniew Hołdys

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz