środa, 28 marca 2018

Prawica w poślizgu



Widać, że rządy PiS wchodzą w głęboki kryzys. Prawica nie ma pomysłu na przełamanie serii niepowodzeń. W mediach społecznościowych zwolennicy zamilkli. Gdy zaczną się wstydzić, będzie to zwiastun wyborczej klęski

To powtarzalny schemat: zwycięska partia obej­muje władzę i od razu po wyborach dostaje pre­mię zwycięzcy. Notowania rosną. Lud kocha zwycięzców, a wymiar sprawczości i siły w polityce ma pod­stawowe znaczenie. Wyborcy z nadzie­ją czekają na realizację wizji politycznej, na spełnienie obietnic. „Dajmy im szan­sę. Niech pokażą, na co ich stać. Tamtych ma my już dość”.

DOMINUJĄCY
Tym razem tak się nie stało. Notowa­nia Prawa i Sprawiedliwości nie wzro­sły zaraz po wyborach. To Ryszard Petru ukradł Kaczyńskiemu show. Nowoczes­na dawała nadzieję na zmianę i notowa­nia tej partii poszybowały na krótko do 30 proc. PiS nie traciło ani nie zyskiwa­ło zwolenników; premia zwycięzcy prze­szła mu przed nosem.
   W ciągu ostatnich ponad dwóch lat można zauważyć cztery istotne zmiany w notowaniach partii politycznych.
   Pierwsza to wspomniany efekt świe­żości związany z Nowoczesną. Druga to udana ofensywa Nowoczesnej pod ha­słem „misiewicze”. trzecia - upoka­rzająca klęska PiS w głosowaniu nad kandydaturą Donalda Tuska 27:1.
   Czwarta zmiana miała miejsce, gdy po sromotnej porażce akcji polegającej na okupowaniu Sejmu przez opozycję notowania partii rządzącej wystrzeliły w górę. Opozycja parlamentarna prak­tycznie przestała istnieć, kompromi­tując się przy kolejnych głosowaniach w Sejmie. Ta część opozycji, która po­zostaje poza parlamentem, jest niezorganizowana i rozbita. Skutecznie prowokowana dryfuje w okolice poli­tycznego ekstremum (przepychanki z policją Obywateli RP, postulaty abor­cyjne ruchów feministycznych).
   Kaczyński przesunął polską scenę polityczną na prawo. Narzucił jedyny obowiązujący porządek aksjologiczny i swoją mapę politycznych podziałów, zrealizował pakiet socjalny, który stano­wił dla ludzi namacalną konsekwencję realizacji polityki opartej na tej mapie. Opozycji odebrał głos w sprawach świa­topoglądowych, zakneblował usta w kwestii wartości.
   W sytuacji dominacji politycznej i światopoglądowej naturalny był ko­lejny ruch PiS - marsz w kierunku cen­trum. Droga po umiarkowaną większość stała otworem. Nie ma wątpliwości, że strategicznym celem prezesa PiS jest zdobycie większości konstytucyjnej. Je­dynie w ten sposób można, utrzymując pozory konstytucyjnego ładu, zalegali­zować przeprowadzone już łamanie kon­stytucji. Mając konstytucyjną większość, można trwale zmienić system wybor­czy, aby cieszyć się władzą przez kolejne dziesięciolecia.
   Kaczyński zdecydował się na ryzy­kowny manewr, by cel ten osiągnąć. Wymieniając Beatę Szydło na Mateu­sza Morawieckiego, naraził się na ry­zyko gniewu i rozczarowania swojego żelaznego elektoratu. „Nasza Beatka” perfekcyjnie uosabiała ówczesną poli­tykę prawicy - rewolucję dokonywaną w imieniu zwykłego człowieka, przeciw skorumpowanym, zepsutym i moralnie zgniłym elitom. Morawiecki nie pasował do tego obrazka, stanowił antytezę figury zwykłego człowieka. Ten multimilioner, prezes banku, który jako przedstawiciel obcego kapitału własnymi rękami doko­nywał „wtórnej kolonizacji” ojczyzny, był wyjęty z zupełnie innej opowieści. On sam zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Rozdarty pomiędzy misją uwie­dzenia umiarkowanego wyborcy a utrzy­maniem twardego elektoratu prawicy, najwyraźniej wybrał to drugie.

SKŁÓCENI
Nie jest tajemnicą, że Morawiecki nie jest kandydatem partyjnego aparatu. Nie przeszedł z nim ośmioletniego mar­szu po władzę. Gdy przegrywa się wybo­ry po raz ósmy. Gdy dominacja Donalda Tuska wydaje się absolutna, tworzą się więzi lojalności i zaufania spajające emocjonalnie całe ugrupowanie. Ma­teusz Morawiecki w tym czasie latał bi­znes class między Londynem a Nowym Jorkiem, doradzał politycznym wrogom, otrzymując wielomilionowe pensje.
   I oto Kaczyński zakochuje się w mło­dym, dobrze ubranym, światowym ban­kierze, który zbiera całą pulę w wyścigu o władzę. Pojawiają się podejrzenia, że także o sukcesję po samym prezesie.
   Aparat, ćwiczony latami w bezwzględ­nym posłuszeństwie, przyjął tę nomina­cję pozornie spokojnie, zaciskając zęby i pięści. Jednak za kulisami rozpoczę­ła się brutalna wojna o schedę po preze­sie PiS. Wojna, która może pogrążyć cały obóz.
   Ostatnie dni przyniosły twardą wy­mianę ciosów pomiędzy premierem a Zbigniewem Ziobrą. Po upadku Anto­niego Macierewicza (afera z wydatkami MON, chaos w ministerstwie, konflikt z prezydentem, kompromitacja komi­sji smoleńskiej) jedynie ci dwaj liczą się w walce o przywództwo.
   Prokuratura Generalna przygotowała druzgoczącą opinię na temat nowelizacji ustawy o IPN. Uznano ją za „dysfunkcjo­nalną, podważającą autorytet państwa”. Wydaje się, że to klasyczny manewr wy­przedzający. Przez krytykę własnego projektu Ziobro próbuje zrzucić odpo­wiedzialność za jego katastrofalne skut­ki na premiera, który nie tylko twardo bronił ustawy, lecz także z zapałem pro­wadził skrajną „politykę historyczną”.
   Morawiecki nie jest bierny. W trybie nawet jak na PiS niebywałym - bo już nie dziennym, lecz godzinnym - procedowane są zmiany w ustawach sądowniczych, istotnie zmniejszające uprawnienia mi­nistra sprawiedliwości. Ziobro straci wolną rękę w powoływaniu i odwoływa­niu prezesów sądów. Będzie musiał kon­sultować swoje decyzje z kolegiami sądów i KRS. To prezydent w miejsce ministra sprawiedliwości będzie mia­nował asesorów. Nowela zakłada zrów­nanie wieku emerytalnego mężczyzn i kobiet (65 lat), co jest jednoznacznym ustępstwem wobec wymagań Brukseli. Do tego dochodzi największa sensacja - publikacja bojkotowanych dotąd wy­roków Trybunału Konstytucyjnego.
   Morawiecki próbuje upiec dwie pie­czenie na jednym ogniu. Chce pokazać elastyczność wobec Komisji Europej­skiej. idąc na pewne kosmetyczne, co prawda, ale jednak ustępstwa. Jedno­cześnie ustępstwa te odbywają się kosz­tem pozycji politycznej konkurenta.

ZAGUBIENI
Wydaje się, że te gwałtowne ruchy to próba uratowania w ostatniej chwili, rzutem na taśmę, strategicznego mane­wru pójścia do centrum.
   Wymiana najbardziej kontrower­syjnych ministrów, pozorne ocieple­nie stosunków z Unią, zaprzestanie wojny z ekologami o wycinkę Pusz­czy Białowieskiej, promocja projek­tów modernizacyjnych miały zbudować wizerunek Morawieckiego jako umiar­kowanego technokraty. W kontrze do prawicowej ideologicznej ekstremy, na tle Antoniego Macierewicza, w kontro­lowanej opozycji do samego prezesa, miał poszerzyć bazę wyborczą prawicy.
   Jedna fatalna decyzja - o niecofaniu się w sprawie IPN zaraz po jej uchwale­niu w Sejmie - sprawiła, że ten plan legł w gruzach. Morawiecki pokazał swo­je prawdziwe oblicze. Przelicytował polityczne zaplecze, mówiąc o żydow­skich sprawcach Holokaustu i składa­jąc kwiaty na grobach żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej NSZ kolaborujących z Niemcami i oskarżanych o zbrodnie wobec Żydów. Miejsce obu wydarzeń jest symboliczne: Monachium - kolebka ruchu nazistowskiego.
   Jestem przekonany, że Kaczyński nie zdawał sobie w pełni sprawy z między­narodowych reperkusji tej ustawy. In­stynkt wojny wziął jednak górę: nie cofamy się, idziemy w zaparte. W efekcie rząd targany był kolejnymi skandalami. Wyciekła notatka MSZ o nieformalnych sankcjach amerykańskich nałożonych na prezydenta i premiera. Rząd urąga­jąc logice, oświadczył, że takiej notatki nie było, i zapowiedział prokuratorskie śledztwo w sprawie jej wycieku. Ame­rykanie zagrozili zdjęciem paraso­la ochronnego obecności swoich wojsk w Polsce. Zaczęło się robić groźnie. Tym bardziej że rząd PiS w tym sporze nie miał żadnych sojuszników. Trudno też wytłumaczyć własnemu elektoratowi, dlaczego prowadzi się wojnę w rodzi­nie - przecież prawicowy rząd Benia­mina Netanjahu i ikona prawicy Donald Trump to dla prawicowo myślących Po­laków ważny dowód słuszności: „jest nas na świecie więcej”.
   Rząd nie ma nad rozwojem sytuacji żadnej kontroli. Wystarczy, że gdzieś ko­lejny dziennikarz się pomyli, a argen­tyński schemat skandalu powtórzy się w Japonii, Kanadzie, Indonezji, gdzie­kolwiek. Fanatycy z Reduty Dobrego Imienia mogą w każdej chwili wnieść kolejne pozwy z powodu dowolnego bła­hego pretekstu (w Argentynie pomylono zdjęcia), co wywoła kolejne masowe pro­testy w jakimś państwie w obronie ro­dzimych dziennikarzy, wolności mediów i słowa. Polski rząd jest na straconej po­zycji. Tej wojny wygrać się nie da.
   Prawica przegrywa także wojnę o pa­mięć na naszym podwórku. Głosy mówią­ce o konieczności rozliczenia się Polaków ze współudziału w Holokauście i zagrabie­niu mienia żydowskiego wydają się domi­nujące w rodzimym dyskursie, tymczasem przy okazji 50. rocznicy Marca ’68 oficjalna propaganda brzmiała niepokojąco podob­nie do tej sprzed pół wieku. Obóz władzy pogubił się kompletnie. Prezydent prze­praszał wypędzonych w imieniu Rzeczypo­spolitej, premier zaś twierdził, że „z Marca możemy być dumni”, a Polska w 1968 r. nie istniała jako państwo.
   Na kwestie historyczne nakłada się drugi fundamentalny problem. Prawica może się stać ofiarą demona populizmu, którego sama stworzyła. Nagrody dla zdy­misjonowanych ministrów kłują w oczy. Ostentacyjna konsumpcja urzędników i bonzów partyjnych jest nie do opanowa­nia. Wydatki z kart kredytowych MON to przecież 750 porcji ośmiorniczek dzien­nie. Beata Szydło i Beata Kempa nadal pobierają ministerialne uposażenie, nie pełniąc faktycznie żadnej funkcji, a Anto­ni Macierewicz nie daje się odspawać od ministerialnego krzesła - wciąż urzędu­je w gabinecie przy ul. Klonowej w War­szawie i jeździ służbowym mercedesem klasy S z kierowcą.
   Bizantyjski styl życia ludzi obec­nej władzy jest dla prawicy śmiertel­nym niebezpieczeństwem. Wystarczy, by dziennikarze zrobili zdjęcia Bea­cie Szydło wchodzącej nadal do willi na Parkowej lub po raz setny lecącej woj­skową casą na weekend do rodzinnych Brzeszcz, by wybuchł kolejny skandal.
   Kaczyński wydaje się nad tym kom­pletnie nie panować. W zasadzie zamilkł; jedyna reakcja to wezwanie ministrów rządów PO, by oddali własne nagrody. To strzał w kolano, bo pozwala opozycji pokazać własną, niewyobrażalną wręcz dzisiaj skromność - poprzednicy takich nagród nie mieli.
   Koszty kolejnych skandali finansowych są dla prawicy olbrzymie. Nie ma bowiem bardziej politycznie kosztownej kwestii niż podważenie własnego mitu założy­cielskiego. Tym mitem była ludowa re­wolucja prowadzona w imieniu zwykłego człowieka przeciw skorumpowanym eli­tom. Dziś korupcja elit przekracza wszel­kie wyobrażenia, a symbolem zwykłego człowieka staje się Sebastian K. - młody kierowca, staranowany przez kolumnę BOR wiozącą Beatę Szydło na weekend do Brzeszcz, ofiara matactw władzy za­pewniającej „swoim” bezkarność.

WYCZERPANI
Prawica przeżywa głęboki kry­zys. Atrakcyjność pakietu socjalnego po dwóch latach rządów się wyczerpała. Na­stąpiła jego naturalna neutralizacja. 500+ to oczywista oczywistość. Wizja moder­nizacyjna premiera Morawieckiego prze­stała być aktualna. Mieszkanie+ utknęło - budowa mieszkań to jednak dość skom­plikowany proces o łatwo weryfikowalnej skuteczności. W milion elektrycznych sa­mochodów mało kto wierzy.
   Co gorsza, w obozie władzy przewa­ża logika wewnętrznej wojny o sukcesję, a to zawsze sprzyja radykalizacji liderów.
O przywództwie decyduje bowiem naj­bardziej oddany „beton”, a nie umiarko­wany wyborca, którego dopiero trzeba pozyskać. Do opinii publicznej doszły kompromitujące przecieki z obozu wła­dzy. Ustawa o IPN była jakoby rozgryw­ką Zbigniewa Ziobry, który w ten sposób miał celowo skompromitować Mateusza Morawieckiego. Ten z kolei po dwóch la­tach konfliktu z UE dokonuje gwałtow­nego zwrotu - idzie na realne ustępstwa. Po pierwsze, za późno, manewru zwrotu ku centrum nie da się już uratować, pre­mier postrzegany jest głównie przez pry­zmat konfliktu o politykę historyczną, w którym prezentuje się jako radykał. Po drugie, trudno będzie twardemu elekto­ratowi wytłumaczyć przyczyny rezyg­nacji z walki o „suwerenność” ojczyzny i „naprawę” wymiaru sprawiedliwości.
   W prawicowej narracji na kompromis nie ma miejsca, ustępstwo to klęska. Z tej perspektywy Morawiecki przypomina żonglera, któremu pochodnie rozsypały się w powietrzu. Próbuje je łapać, ale pa­rzą w ręce, a asystent podkłada mu nogę.
   Po paru tygodniach eskalacji afer fi­nansowych w obozie władzy doczeka­liśmy się kontrolowanego przecieku o tym, że „prezes jest wściekły”. Ale nie ma to znaczenia wobec zaciekłej i spek­takularnej obrony przez Beatę Szydło decyzji o nagrodach z mównicy sejmo­wej. To pierwszy wy raz otwartego buntu.
   Prawica idzie w tej sprawie w zaparte i staje się to oczywiste nawet dla jej naj­większych zwolenników. Może wzorem poprzedników zapłacić za to najwyższą cenę utraty legitymizacji, a w konsekwen­cji - władzy. Choć dzisiaj trudno sobie wyobrazić, z kim miałaby przegrać, to po­zostaje najprostsza możliwość - niezależ­nie od kondycji opozycji zawsze można przegrać ze sobą. Jeśli bowiem partyjni bonzowie, którzy obsiedli dobrze płatne posady w administracji, służbie cywil­nej, resortach siłowych, wymiarze spra­wiedliwości i spółkach skarbu państwa stracą wiarę w zwycięstwo w kolejnych wyborach, to tempo konsumpcji owo­ców politycznego zwycięstwa drastycz­nie wzrośnie. Raz się żyje, tyle zysku, co w pysku.
   Czy PiS może przegrać? Może. Jeśli na ulicy ludzie zaczną śladem opozycji nazywać PiS partią Pychy i Chciwości, to prawica przegra kolejne wybory. Nie z opozycją. Sama ze sobą.
Jakub Bierzyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz