czwartek, 24 września 2015

Dubieniecki. Bananowy chłopak



Bianka Mikołajewska

Często powtarzał, że co nie jest zabronione prawem, jest dozwolone. Od lat balansował na granicy. Według prokuratorów kilka lat temu przeszedł na ciemną stronę
Marcina Dubienieckiego, męża Marty Kaczyńskiej, aresztowano dwa tygodnie temu. Według prokuratury kierował zorganizowaną grupą przestępczą, która wyłudziła z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych blisko 13 mln zł.

Dwie związane z Dubienieckim spółki deklarowały, że zatrudniają niewidomych, prawie 250 osób. Co miesiąc PFRON przekazywał firmom dotację na wynagrodzenia dla nich. Ale - jak ustalili śledczy - większość niewidomych nie wykonywała żadnej pracy, a znaczną część wynagrodzenia przelewali dalej - na konta wskazane przez współpracowników Dubienieckiego. Wyłudzone pieniądze Dubieniecki miał prać w spółkach na Cyprze, a potem inwestować w Polsce. Proceder trwał od 2012 do 2015 r.

W najbliższym czasie Dubieniecki i jego wspólnicy mieli uruchomić nowy biznes - sieć centrów meteorologicznych. Zapowiadali, że niewidomi z całej Polski otrzymają sprzęt, by co jakiś czas odczytywać temperaturę, ciśnienie itp. i przekazywać dane do centrali. Zwerbowano około tysiąca chętnych do pracy. Koszt ich wynagrodzeń miał pokrywać PFRON.

Bananowy chłopak

- Marcin już w szkole średniej zachowywał się tak, jakby mu wszystko było wolno. I wszystko uchodziło mu na sucho - mówi kolega Dubienieckiego z liceum w Kwidzynie.

Ojciec, Marek Dubieniecki, należy do miejscowej elity. Prowadzi kancelarię adwokacką; jest działaczem SLD, ale przyjaźni się z politykami innych ugrupowań. Cieniem na jego życiorysie kładzie się praca w służbach bezpieczeństwa PRL, ale Dubieniecki senior tłumaczy, że podjął ją, bo oferowano mu mieszkanie i wysoką pensję, a poza tym szybko z niej zrezygnował.

Marcin trzyma w liceum z takimi jak on "bananowymi" chłopakami, synami wysoko postawionych kwidzynian. Ich kultowym filmem są "Młode wilki" - o dziewiętnastolatkach, którzy pracują dla szczecińskiego gangu przemytników i marzą o wielkiej kasie. "Jesteśmy inteligentni, więc nigdy nie będziemy biedni" - powtarzają cytat z filmu.

- Nie brakowało im fantazji. Na początku drugiej klasy Marcin rozbił mitsubishi colta swoich rodziców. Jechał bez prawa jazdy z dużą prędkością, wiózł kilku kolegów. Potem opowiadał, jak przedstawił sprawę w domu: "Mama, patrz, ale radio zostało całe!" - wspomina znajomy z klasy.

Zamiłowanie do szybkiej jazdy nie minie Dubienieckiemu z wiekiem. W 2011 r. straci prawo jazdy za punkty karne, a potem zostanie złapany na prowadzeniu auta bez uprawnień.

W trzeciej klasie grozi mu wyrzucenie ze szkoły. - Dokuczali z kumplami pierwszoklasiście. W jego obronie stanął maturzysta. Po lekcjach pojechali za nim autem. Sprzedali mu plombę czy może parę plomb. Czwartoklasista przyniósł do szkoły wynik obdukcji. Napastnicy mieli zostać wyrzuceni z liceum, ale po interwencji rodziców przeniesiono ich tylko do innych klas. Marcina - do klasy, której wychowawczynią była jego ciotka - opowiadają rówieśnicy Dubienieckiego.

Marcin często wagaruje za cichym przyzwoleniem rodziców. Zamiast na lekcje chodzi na bilard do klubu prowadzonego przez matkę. W weekendy jeździ na zawody bilardowe, z ojcem w roli menedżera.


Aplikant taty

Według relacji Marka Dubienieckiego jego syn był bardzo dobrym uczniem, skończył liceum z czerwonym paskiem i bez trudu dostał się na studia prawnicze.

W rzeczywistości w 1999 r. nie przyjęto go na prawo na Uniwersytecie Gdańskim. Zaczął studiować na prywatnej uczelni w Warszawie. Po roku znów zdawał w Gdańsku. Żeby się dostać na studia, trzeba było uzyskać na egzaminie co najmniej 44 punkty. Marcin miał 28. Ale odwołał się od negatywnej decyzji komisji rekrutacyjnej i został przyjęty. Od razu na drugi rok - zaliczono mu studia na prywatnej uczelni.

Władze Uniwersytetu Gdańskiego odmawiają odpowiedzi, czy w odwołaniu Marcin powoływał się na prawniczą karierę ojca i czy przedstawił listy polecające. W 2004 r. "Gazeta Wyborcza" ujawniła, że w kilku wcześniejszych latach na prawo na UG przyjmowano dzieci pomorskich adwokatów, sędziów i prokuratorów, które na egzaminie nie osiągnęły wymaganej liczby punktów. W odwołaniach powoływały się one na prawnicze tradycje w rodzinie i przedstawiały listy polecające z sądów lub okręgowej rady adwokackiej. Komisja rekrutacyjna uznawała, że "ważne względy społeczne" przemawiają za ich przyjęciem.

Marcin próbuje angażować się politycznie. Początkowo wydaje się, że i tu pójdzie w ślady ojca. Jeszcze jako nastolatek, gdy tata był asystentem posłanki SLD Małgorzaty Winiarczyk-Kossakowskiej, jeździł z nim do Sejmu, poznawał czołowych polityków lewicy. Później angażował się w kampanie Sojuszu, a w 2002 r. sam wystartował z listy tej partii do kwidzyńskiej rady miejskiej (zdobył 34 głosy). Na tym jego lewicowa kariera się kończy.

Pod koniec studiów Dubieniecki spotyka się z Aleksandrą Kozdroń, córką posła PO. Jerzy Kozdroń ma rozległe kontakty, m.in. w Powiślańskim Banku Spółdzielczym w Kwidzynie. W grudniu 2004 r., gdy bank otwiera filię w Gdańsku, Dubieniecki zostaje pełniącym obowiązki jej kierownika.

W 2006 r. rozpoczyna aplikację adwokacką. Praktykuje w kancelarii ojca. - Nigdzie nie miałby tak dobrze jak u taty. Miał swój gabinet i wszystko, czego potrzebował. Mógł się rozwijać - tłumaczył mi kilka lat temu Marek Dubieniecki.

 Mąż prezydentówny

Choć Marcin był na tym samym roku prawa co Marta Kaczyńska, widywali się przelotnie. Wyszła za mąż, urodziła córkę i przeszła na indywidualny tok studiów.

Zaiskrzyć miało we wrześniu 2006 r. w Darłówku, na imprezie po szkoleniu dla aplikantów adwokackich. Cztery lata późnej wspominali w "Gali" pierwsze chwile. Ona mówiła, że właśnie rozstała się z mężem Piotrem Smuniewskim i nie planowała nowego związku. Ale gdy ich spojrzenia się skrzyżowały - "to był grom z jasnego nieba". W jego oczach ujrzała "przenikliwość, uwagę, radość".

On pytany, co zobaczył w jej oczach, odpowiedział: "Ja wiedziałem, o jaką stawkę gram. O najwyższą".

Bardzo szybko postanowili być razem. Marcin opowiadał "Gali", że 10 grudnia 2006 r., podczas pierwszego spotkania z rodzicami Marty - prezydentem Lechem Kaczyńskim i jego żoną Marią - zakomunikował, że ich córka jest w ciąży. "Dobrze, że prezydent trzymał wtedy w ręku szklankę z wodą, bo przez chwilę nie mógł powietrza złapać. Po chwili powiedział: Skończ z tym prezydentem. Jesteś naszym synem". Kilka dni później sąd rozwiązał pierwsze małżeństwo Marty. W kwietniu 2007 r. pobrali się z Marcinem.

Na ślubie nie było Jarosława Kaczyńskiego. Jego współpracownicy przyznawali anonimowo w prasie, że nie zaakceptował rozwodu i ponownego małżeństwa bratanicy. W dodatku z synem byłego funkcjonariusza peerelowskich służb. Trzy lata później, gdy Jarosław Kaczyński kandydował na prezydenta RP, pojawiła się nowa wersja zdarzeń: nie mógł przyjechać na ślub, bo opiekował się chorą mamą. Ale jest bardzo blisko z rodziną Marty.

Zięć prezydenta

Gdy o związku prezydentówny z "przystojnym kwidzyńskim prawnikiem" zrobiło się głośno w mediach, sławę zyskała także kwidzyńska kancelaria adwokacka Marka Dubienieckiego. Miał on wówczas złożyć prezydentowi Kaczyńskiemu obietnicę. - Na pierwszym spotkaniu powiedziałem tak: "Panie prezydencie, moje obowiązki nigdy nie będą kolidowały z koligacjami rodzinnymi mojego syna" - opowiadał mi w 2011 r.

Deklaracja miała dotyczyć przede wszystkim spraw o ułaskawienie klientów kancelarii. Marek Dubieniecki przyznawał, że składając do Kancelarii Prezydenta wniosek o ułaskawienie, naraziłby Kaczyńskiego na konflikt interesów. - Pan prezydent wiedział, że nigdy nie złożę takiego wniosku. Mówiłem mu: "Gdyby syn złożył poza moją wiedzą, to bardzo prosiłbym o poinformowanie".

Diabeł tkwi w szczegółach. Wnioski o ułaskawienie nie muszą bowiem trafiać bezpośrednio do Kancelarii Prezydenta RP. Adresowane są do prezydenta, ale zwykle składa się je za pośrednictwem sądu, który wydał wyrok. Jeśli sąd uzna, że skazany zasługuje na ułaskawienie - wniosek idzie do prokuratora generalnego, a później do głowy państwa. Gdy sąd ma opinię negatywną, nie przekazuje pisma dalej. Sprawa kończy bieg.

Kiedy rozeszła się wieść, że Marcin Dubieniecki jest zięciem Lecha Kaczyńskiego, do kancelarii jego ojca zaczęli zgłaszać się klienci, dla których jedynym ratunkiem przed odsiadką było ułaskawienie prezydenta. Choć Marcin nie był jeszcze pełnoprawnym adwokatem, to właśnie jego sobie wzajemnie polecali. Zwłaszcza ci w wieku zbliżonym do Marcina. - Mieli śmiałość rozmawiać z nim o takich sprawach, bo wiedzieli, że w przeszłości nie był święty - tłumaczy siostra Andrzeja S., rówieśnika Marcina, skazanego na pięć i pół roku więzienia za spowodowanie po pijanemu wypadku, w którym zginęły dwie osoby.

Marcin przygotowywał wnioski o ułaskawienie i składał je w sądzie. Według relacji skazanych i ich rodzin za prowadzenie takiej sprawy brał kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Standardowo sporządzenie wniosku kosztuje około 2 tys. zł.

Barbara W., siostra Krzysztofa S. skazanego na 11 lat: - Mieliśmy zapłacić łącznie 80 tys. zł. Za napisanie i przeprowadzenie prawa łaski. Najpierw wpłaciłam 6 tys. zł na konto, potem przekazałam Marcinowi Dubienieckiemu 20 tys. zł gotówką w warszawskim hotelu Marriott. Dopytywał, kiedy będą pozostałe pieniądze. Powiedziałam, że jak brat wyjdzie na wolność. Ale nie wyszedł.

Rodziny innych skazanych, do których dotarliśmy, nie ukrywają - płaciły, bo liczyły na "załatwienie" sprawy.

Gdy w 2011 r. o "ułaskawieniowym biznesie" Dubienieckich zrobiło się głośno, Marek Dubieniecki mówił jednemu z dziennikarzy, że jego kancelaria złożyła w całej Polsce "około sześciuset" wniosków o ułaskawienie. Potem twierdził, że to bzdura i że "zakichanym obowiązkiem dziennikarza" było sprawdzić, ile spraw rzeczywiście prowadził. Problem w tym, że aby je zliczyć, trzeba byłoby przejrzeć wszystkie wnioski o ułaskawienia we wszystkich sądach karnych w kraju.

W 2011 r. na prośbę "Polityki" Sąd Rejonowy w Kwidzynie przejrzał wnioski o ułaskawienie, które wpłynęły w okresie prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Doliczył się 18 pism złożonych przez Dubienieckich. Dotyczyły dziewięciu osób skazanych m.in. za kradzieże, włamania, wyłudzenia, pobicia, nielegalne posiadanie i sprzedaż broni. Żaden nie uzyskał pozytywnej opinii sądu i nie został przekazany prezydentowi.

Na trzy kolejne sprawy "ułaskawieniowe" prowadzone przez kancelarię Dubienieckiego trafiliśmy w Sądzie Okręgowym w Gdańsku. Ale mogło być ich znacznie więcej (sąd wskazał nam tylko te, przy których akurat odnotowano nazwisko adwokata w systemie informatycznym). Również w tych sprawach sąd wydał opinie negatywne i wnioski nie trafiły do prezydenta.

Część klientów Dubienieckich składała także wnioski bezpośrednio do Lecha Kaczyńskiego. Nie sporządzono ich wówczas na papierze kancelarii adwokackiej i nie podpisywał się pod nimi mecenas Dubieniecki, lecz sami skazani. Wiadomo o przynajmniej sześciu takich sprawach.

Zdaniem Marka Dubienieckiego nie naruszało to jego umowy z prezydentem - pism nie składał przecież on ani jego kancelaria adwokacka. A jeśli klienci wyobrażali sobie, że dzięki rodzinnym powiązaniom z Kaczyńskim on czy Marcin załatwią coś więcej niż inni adwokaci - to ich problem.

Wspólnik ułaskawionego

Prawdopodobnie jedynym klientem kancelarii Dubienieckich ułaskawionym przez prezydenta Kaczyńskiego jest Adam S., właściciel jednego z większych przedsiębiorstw w Kwidzynie. Jego firma Lester produkuje opakowania foliowe dla przemysłu spożywczego; jest zakładem pracy chronionej.

W 2008 r. Adam S. został oskarżony o wyłudzenie ponad 120 tys. zł z PFRON i narażenie skarbu państwa na stratę kolejnych 30 tys. zł. Przez blisko osiem lat zatrudniał fikcyjnie kilkoro niepełnosprawnych, brał z PFRON pieniądze na ich wynagrodzenia, a w zamian za podpisy pod fikcyjnymi listami obecności wypłacał im po 100-200 zł.

W trakcie śledztwa i przed sądem Adama S. reprezentowali mecenas Marek Dubieniecki i jego aplikant Marcin Dubieniecki.

Dziś krakowska prokuratura zarzuca Marcinowi, że w latach 2012-15 stosował wraz ze wspólnikami niemal identyczny mechanizm wyłudzania pieniędzy z PFRON jak Adam S. w Lesterze. Tyle że w ponadstukrotnie większej skali.

Na wniosek obrońcy Marka Dubienieckiego w maju 2008 r. sąd wydał w sprawie Adama S. wyrok bez przeprowadzania rozprawy. Przedsiębiorca przyznał się do winy. Został skazany na 1 rok i 10 miesięcy pozbawienia wolności z zawieszeniem na trzy lata. Zobowiązano go również do zwrotu wyłudzonych pieniędzy.

Niespełna rok później, 5 lutego 2009 r., do Kancelarii Prezydenta RP wpłynęła prośba Adama S. o ułaskawienie. Sprawa potoczyła się w niezwykłym tempie. Już 20 lutego Andrzej Duda - wówczas minister nadzorujący w Kancelarii Prezydenta biuro ułaskawień - wystąpił do prokuratora generalnego o informację, czy przeciwko S. prowadzone są jakieś postępowania. 8 maja zapadła decyzja o rozpatrzeniu wniosku w tzw. trybie prezydenckim. Jest on stosowany w wyjątkowych sytuacjach, np. gdy skazany jest śmiertelnie chory - czyli gdy potrzebna jest natychmiastowa decyzja prezydenta. Za prezydentury Lecha Kaczyńskiego do kancelarii wpłynęło łącznie prawie 15 tys. wniosków i próśb o ułaskawienie. Kaczyński ułaskawił tylko 201 osób, z tego 18 w trybie prezydenckim.

Według Krzysztofa Łaszkiewicza, który odpowiadał za ułaskawienia w kancelarii Bronisława Komorowskiego i badał sprawę ułaskawienia Adama S., wniosek o uruchomienie trybu prezydenckiego mogli złożyć tylko ówczesny szef kancelarii prezydenta Piotr Kownacki albo Andrzej Duda.

W maju Kownacki wystąpił do Prokuratury Generalnej o opinię w sprawie ułaskawienia Adama S., prosząc równocześnie, by prokuratura nie zasięgała opinii sądu, który wydał wyrok. Mimo że opinia prokuratury była negatywna, 9 czerwca 2009 r. prezydent ułaskawił Adama S.

W 2011 r. "Dziennik Bałtycki" ujawnił, że trzy tygodnie przed ułaskawieniem Adam S. założył spółkę z Marcinem Dubienieckim - Nord Meat Gdynia. Po ułaskawieniu, jesienią 2009 r., Dubieniecki odsprzedał swoje udziały Adamowi S. W 2010 r. Marcin sprzedał kwidzyńskiemu biznesmenowi jeszcze dwie spółki, których był wyłącznym właścicielem: DDGS Chemical Investments i Sea View Investments. Każda z tych trzech firm istniała właściwie tylko na papierze, nie prowadziły działalności. Nie wiadomo, ile zapłacił Dubienieckiemu Adam S.

Po publikacji "Dziennika Bałtyckiego" Marek Dubieniecki przekonywał, że nie miał nic wspólnego z procedurą ułaskawienia Adama S. Zaś ministrowie Piotr Kownacki i Andrzej Duda - że nie wiedzieli o tym, że obrońcą Adama S. był Marek Dubieniecki, a jego wspólnikiem w biznesie Marcin Dubieniecki. Zapewniali jednak, że przed ułaskawieniem akta sprawy były dokładnie badane.

Przejrzeliśmy w kwidzyńskim sądzie dwa ostatnie tomy akt, które trafiły do Kancelarii Prezydenta. Ktokolwiek je analizował, nie mógł nie zauważyć nazwiska Dubienieckich. Pojawia się ono na ponad 40 kartach! Między innymi w pismach sporządzonych na oficjalnym papierze kancelarii i podpisanych przez mecenasa Dubienieckiego.


Multimilioner

Po wybuchu "afery ułaskawieniowej" Jarosław Kaczyński przekonywał, że jego brat nie wiedział o powiązaniach Marcina Dubienieckiego z Adamem S.

Obaj Kaczyńscy podchodzili zawsze podejrzliwie do przedstawicieli biznesu. W 2007 r. Lech Kaczyński przekonywał, że "jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma". Czy nie zastanawiało go, jak to możliwe, że w ciągu kilku lat jego zięć, nie będąc nawet pełnoprawnym adwokatem, z żoną i dwójką dzieci na utrzymaniu, dorobił się majątku większego niż inni adwokaci przez całe życie?

Już na początku małżeństwa Marta i Marcin ustalili, że to on będzie zarabiał na życie, a ona zajmie się domem i córkami. Początkowo zamieszkali w sopockim mieszkaniu Lecha i Marii Kaczyńskich. Marcin miał 66-metrowe mieszkanie w Gdyni, które rodzice kupili mu po zakończeniu studiów, ale zrobił w nim "oddział" kancelarii adwokackiej ojca (dziś prowadzi tam własną kancelarię). Jeździł fiatem punto, którego także dostał od rodziców, a Marta - volkswagenem golfem. Potem przesiadać się będą do coraz droższych i bardziej komfortowych samochodów.

W 2008 r. kupili wspólnie prawie stumetrowe mieszkanie w Gdyni. Wzięli 330 tys. franków kredytu z terminem spłaty w 2037 r. Jak wynika z oświadczenia majątkowego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który był poręczycielem pożyczki, w kwietniu 2009 r. zostało im do spłaty 193 tys. franków.

Ale w lutym 2009 r., nie pozbywając się poprzedniego mieszkania, Marta i Marcin kupili do spółki z rodzicami Dubienieckiego 168-metrowy dwupoziomowy apartament w Gdyni, na kameralnym osiedlu, tuż przy plaży. Nie wzięli grosza kredytu. Firma Prokom Software, która sprzedała im nieruchomość, nie chciała nam zdradzić ceny. Wiadomo jednak, że cena za metr mieszkania na tym osiedlu grubo przekraczała 20 tys. zł.

W 2011 r. Marta przekaże Marcinowi w darowiźnie udziały w obu kupionych wspólnie mieszkaniach. Później Marcin stanie się właścicielem - bezpośrednio lub przez spółki - co najmniej kilkunastu nieruchomości, głównie w Trójmieście i w Warszawie. Ale wtedy nie będzie już tylko aplikantem u swojego ojca, lecz adwokatem i biznesmenem prowadzącym rozległe i tajemnicze interesy.

Powiernik, czyli słup

Na listę adwokatów Marcin Dubieniecki wpisany został w styczniu 2010 r. "Jest on nieskazitelnego charakteru i swym dotychczasowym zachowaniem daje rękojmię prawidłowego wykonywania zawodu adwokata" - uzasadniała Okręgowa Rada Adwokacka w Gdańsku. W lutym samodzielny adwokat Marcin złożył w sądzie wniosek o ułaskawienie 41-letniego kwidzynianina Jana B. Tydzień po katastrofie smoleńskiej wniosek został wycofany.

Marcin nie chce się już zajmować sprawami karnymi. - Stwierdził, że bardziej odpowiada mu kierunek radcowski - czyli biznes, doradzanie, otwieranie spółek, zamykanie. Pieniądze się zarabia na gospodarce, a nie z pojedynczych klientów, gdzie czasami człowiek nerwy traci - tłumaczył mi w 2011 r. jego tata.

Marcin zakłada kolejne spółki. Gdy dziennikarze dzwonią do prezesów i udziałowców spółek, ci roztaczają opowieści o tym, czym będą zajmowały się poszczególne firmy. Ale później i oni, i sam Marcin przyznają: spółki zakładane są w imieniu klientów na podstawie umów powierniczych. Co to za klienci? Tajemnica biznesowa i adwokacka.

W 2011 r. "Gazeta Wyborcza" ujawnia, że MD Invest Group - spółka, której właścicielem formalnie jest Dubieniecki, faktycznie należy do Tomasza M. ps. "Matucha", skazanego w 2009 r. za kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą handlującą lewym alkoholem. I to on - jako dyrektor MD Invest Group - faktycznie zarządza firmą.

W tym samym czasie co dla "Matuchy" Dubieniecki rejestruje również spółkę dla siebie - Dubieniecki Moszyk Legal Advisors. Jego wspólnikiem jest radca prawny Jacek M., specjalizujący się w obsłudze transakcji związanych z nieruchomościami. W 2009 r. Jacek M. został oskarżony i aresztowany. Trzy lata wcześniej ambasada Egiptu w Polsce zleciła mu obsługę prawną zakupu działki pod nową siedzibę. Właściciel nieruchomości chciał 1,2 mln euro. Jacek M. wiedział jednak od ambasadora, że egipski MSZ zarezerwował na inwestycję wyższą kwotę. Kupił więc ziemię na podstawioną osobę za 1,2 mln euro i za pośrednictwem "słupa" odsprzedał ją ambasadzie za 2,6 mln euro. W śledztwie przyznał, że po transakcji przekazał ambasadorowi milion złotych łapówki. W 2009 r. jego obrońcą został Marek Dubieniecki.

W 2011 r. pytałam Marcina Dubienieckiego, dlaczego założył spółkę z oskarżonym o popełnienie przestępstwa. - Czy ja będę prowadził kancelarię z panem M., czy z panem gangsterem "Słowikiem" - to jest moja prywatna sprawa - odpowiedział.

Wkrótce potem firma Dubieniecki Moszyk Legal Advisors zostanie zlikwidowana. W 2015 r. Jacek M. zostanie prawomocnie skazany za przekręt z gruntem pod ambasadę na dwa i pół roku oraz zakaz wykonywania zawodu radcy przez dziesięć lat.


Były

Zakaz wykonywania zawodu grozi dziś także Marcinowi Dubienieckiemu. Jeśli potwierdzą się zarzuty krakowskiej prokuratury, zostanie skreślony z listy adwokatów. Faktycznie już dawno wyszedł z tej roli.

Kiedyś, gdy media ujawniały kolejne afery z jego udziałem, mógł liczyć na obronę ze strony polityków PiS. A gdy "Polityka" pisała o jego spółce z Jackiem M. - na odsiecz ruszyła mu także Marta Kaczyńska. Dziś - choć wciąż są małżeństwem, to ich sprawa rozwodowa została zawieszona kilka miesięcy temu, a Kaczyńska niedawno przekonywała w mediach, że "rozwodu nie będzie" - prawicowi dziennikarze piszą o Marcinie Dubienieckim, jakby był już byłym mężem Marty.

Marcin nie przyznaje się do czynów zarzucanych mu przez prokuraturę. Chce, by media podawały jego pełne nazwisko.

ŹRÓDŁO

3 komentarze:

  1. Ostatnio moja córka wynająęła adwokata z kancelarii Chmurski i Trzebiatowski (http://chmurski.com.pl/) - była zachwycona jego podejściem do sprawy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń